Takistan

Benazir Bhutto i Perwez Muszarraf mieli razem umacniać pakistańską demokrację. Wystarczyło im kilka dni, aby ją całkowicie zdemolować

Miał być ślub. Z rozsądku, nie z miłości. Generał Perwez Muszarraf miał zrzucić mundur i zostać prezydentem cywilem. Benazir Brutto, która wróciła z wygnania, miała ponownie objąć stanowisko premiera. Z błogosławieństwem George’a Busha szczęśliwa para miała rządzić Pakistanem przez co najmniej pięć kolejnych lat. Ale w ostatnim tygodniu sprawa się nieco skomplikowała. Narzeczony okazał się zbyt porywczy, a narzeczona nie taka święta.

Historia przyspieszyła w Pakistanie. 6 października odbyły się wybory prezydenckie. 98 procent deputowanych (bo prezydenta Pakistanu wybiera parlament) głosowało na Perweza Muszarrafa. Rządzący Pakistanem od ośmiu lat generał został wybrany na kolejną pięcioletnią kadencję. Na razie nieoficjalnie. Pakistańska komisja wyborcza wciąż (22 listopada) nie ogłosiła zwycięzcy, bo opozycja zwróciła się do sądu najwyższego o unieważnienie wyborów. Powód? Kandydat nie może być żołnierzem. Nieprzychylni prezydentowi sędziowie mieli dać odpowiedź do 18 listopada. Nie zdążyli, ale o tym zaraz.

W połowie października, po dziewięciu latach wygnania w Dubaju (choć była to raczej ucieczka, bo w Pakistanie groziło jej więzienie), Benazir Bhutto wróciła do ojczyzny. Oficjalnie – aby „wraz z prezydentem Muszarrafem budować demokrację”. Ojczyzna przywitała ją bombowo. Gdy przejeżdżała przez centrum Karaczi witana przez swoich zwolenników, w pobliżu jej auta wybuchły dwie bomby. Zginęło 136 osób, ponad 400 zostało rannych. Ale jak się wkrótce miało okazać, to był dopiero początek problemów pani Bhutto. 3 listopada prezydent Muszarraf wprowadził stan wyjątkowy. I znów, oficjalnie – aby „bronić demokracji przed radykałami”. Przy okazji prezydent postanowił się rozprawić z demokratyczną opozycją. Siły bezpieczeństwa aresztowały setki nieprzychylnych Muszarrafowi adwokatów, opozycjonistów i obrońców praw człowieka. W sumie niemal sześć tysięcy osób. Wobec wielu deputowanych władze zastosowały areszt domowy.

Stan wyjątkowy zapanował również w sądzie najwyższym, w którym doszło do „masowych zwolnień”. Korzystając ze specjalnych uprawnień w okresie stanu wyjątkowego, prezydent Muszarraf „zwolnił” z pracy 12 z 17 sędziów sądu najwyższego. 22 listopada nowy skład sądu uznał, że Muszarraf nie musiał zrzucać munduru na czas wyborów prezydenckich. Prezydent zatriumfował.

To przyspieszenie historii w Pakistanie zawróciło w głowie niedoszłej pannie młodej. Benazir Bhutto po powrocie przywitały bomby podłożone zapewne przez fundamentalistów islamskich, którzy nie wyobrażają sobie kobiety na stanowisku premiera. Potem Bhutto z przerażeniem w głosie apelowała do prezydenta o odwołanie stanu wyjątkowego. W końcu dwukrotnie trafiła do aresztu domowego, bo Muszarraf zapewne uznał, że była pani premier już nie jest mu potrzebna. Tego już było za wiele. 13 listopada była pani premier oświadczyła, że „nie wyobraża sobie jakiejkolwiek współpracy z prezydentem”. I wesele trzeba było odwołać.

Sojusz Busha z koniem

O tej pakistańskiej historii bez happy endu rozpisują się wszystkie najważniejsze gazety na świecie. Jedne apelują do prezydenta Muszarrafa, aby zrezygnował ze stanowiska i zwrócił Pakistańczykom demokrację. Inne martwią się, że jeśli Muszarraf zrezygnuje ze stanowiska, to Pakistan pogrąży się w chaosie, a jego arsenał nuklearny (około 100 głowic) dostanie się w niepożądane ręce. Najmocniej zestresowany sytuacją w Pakistanie jest Biały Dom, który jeszcze miesiąc temu próbował odgrywać rolę agencji matrymonialnej. To właśnie Amerykanom najbardziej zależało na współpracy prezydenta Muszarrafa z Benazir Bhutto.

– Coraz bardziej niepopularne rządy Muszarrafa miały otrzymać twarz wciąż lubianej pani Bhutto – tłumaczy „Przekrojowi” Nadżam Sethi z pakistańskiego dziennika „Daily Times”. Pani Bhutto jako premier rządu miałaby zagwarantować utrzymanie się u władzy prezydenta Muszarrafa, który jest największym sojusznikiem USA w regionie.

Amerykanie boją się nie tylko o pakistańskie głowice nuklearne. Bez sojuszu z Pakistanem nie byliby w stanie przeprowadzić inwazji na Afganistan w 2001 roku, a dziś nie mogliby zaopatrywać walczących tam amerykańskich jednostek (przez pakistańskie terytorium przechodzi 75 procent zaopatrzenia dla Amerykanów w Afganistanie). Mimo tak ogromnego znaczenia dla Waszyngtonu początkowo przyjaźń amerykańsko-pakistańska była dość szorstka. W 2001 roku Richard Armitage, ówczesny zastępca amerykańskiego sekretarza stanu-, miał nawet zagrozić Musharrafowi, że jeśli jego kraj nie przyłączy się do wojny z Al‑Kaidą, to „amerykańskie bombowce cofną Pakistan do epoki kamienia łupanego”. Ale z biegiem czasu prezydent Bush nauczył się nazwiska pakistańskiego prezydenta (nie potrafił go wymienić podczas kampanii prezydenckiej w 2000 roku), a rok temu przyznał nawet: – Muszarraf spojrzał w moje oczy i powiedział, że wkrótce pokona talibów i Al-Kaidę. I ja mu wierzę. Gdy ostatnio Bush zaglądał w duszę Władimira Putina, zobaczył
„sojusznika”, więc trudno wierzyć oczom amerykańskiego prezydenta, ale akurat sojusz z prezydentem Muszarrafem układał się wzorowo. Do marca tego roku. Wtedy to Muszarraf kazał aresztować przewodniczącego sądu najwyższego Iftichara Muhammada Czaudhry’ego. Prezydent tłumaczył, że nie mógł już dłużej tolerować korupcji sędziego. Murem za Czaudhrym stanęli prawnicy z całego Pakistanu. Gdy opozycja zaczęła z sędziego robić swojego bohatera, Muszarraf ustąpił i kazał go wypuścić.

– Reakcja społeczna na aresztowanie Czaudhry’ego pokazała, jak niepopularny jest prezydent Muszarraf – przekonuje nas pakistański politolog Chalid Ahmad. Sprawa sędziego uświadomiła również Amerykanom, (jak napisał w lipcu „Washington Post”), że „konia, na którego stawiają, już nikt w Pakistanie nie lubi”.

Wydarzeniem, które chyba ostatecznie przekonało Amerykanów, że rządy Muszarrafa wiszą na włosku, był bunt w Czerwonym Meczecie. W lipcu islamscy radykałowie opanowali jedną z największych świątyń w Islamabadzie i zapowiedzieli, że nie ustąpią, dopóki prezydent nie złoży rezygnacji. Wojsko po tygodniu odbiło meczet, ale w kierunku Muszarrafa skierowano słowa krytyki, że taka zuchwałość radykałów to efekt jego polityki. Demokratyczna opozycja wielokrotnie zarzucała prezydentowi, że próbuje ją osłabić, flirtując z fundamentalistami.

Teraz Kijani?

– Wtedy prawdopodobnie Amerykanie postanowili skłonić Muszarrafa do współpracy z Benazir Bhutto. I wygląda na to, że to był błąd – twierdzi Chalid Ahmad. Pod koniec lat 90. w pakistańskich sądach toczyło się kilkanaście procesów, w których pani premier była oskarżona o korupcję. Bhutto prowadziła swoje ciemne interesy wraz z mężem, który do dziś jest znany w Pakistanie jako Pan Dziesięć Procent – bo tyle podobno brał od każdego załatwionego kontraktu rządowego.

Bhutto mogła wrócić do ojczyzny dzięki amnestii, którą załatwił jej (zapewne pod naciskiem Amerykanów) prezydent Muszarraf. – Przez moment prezydent chyba sam był przekonany, że była premier pomoże mu utrzymać władzę. Dwa tygodnie temu zmienił zdanie, ale już było za późno – mówi „Przekrojowi” Nadżam Sethi z pakistańskiego dziennika „Daily Times”. Gdy Bhutto wróciła do ojczyzny, zachodnie media zrobiły z niej zbawczynię pakistańskiej demokracji i teraz już tak łatwo nie da się usunąć z Pakistanu.

Amerykanie liczyli na to, że sojusz Muszarraf–Bhutto uspokoi sytuację w Pakistanie. Gdy para się pokłóciła, do Islamabadu poleciał zastępca amerykańskiego sekretarza stanu John Negroponte. 18 listopada przekonywał on Muszarrafa, że jeśli nie może dogadać się z panią Bhutto, to przynajmniej powinien odwołać stan wyjątkowy. Jeśli tego nie zrobi, Ameryka nie uzna wyników wyborów parlamentarnych, które odbędą się na początku stycznia.

Jednak najważniejszą rzecz Negroponte zrobił po spotkaniu z Muszarrafem: amerykański dyplomata spotkał się z generałem Aszfakiem Kijanim, człowiekiem numer dwa w pakistańskiej armii. Gdy Muszarraf w końcu zdejmie mundur (co ma nastąpić na przełomie listopada i grudnia), to właśnie Kijani ma przejąć kontrolę nad pakistańskim arsenałem jądrowym.

– To stara taktyka Amerykanów na całym Bliskim Wschodzie. Nieważne jak, ważne kto rządzi – przekonuje Sethi i podaje przykład wspieranego przez USA prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka, który ze względu na sposób sprawowania władzy zyskał wśród Egipcjan przydomek „Faraon”. Dlatego spotkanie Negroponte z Kijanim może oznaczać, że Amerykanie już dawno machnęli ręką na demokrację w Pakistanie i szykują sobie nowego Muszarrafa.

Łukasz Wójcik

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)