Tak się zdarza. Że umiera© WP.PL | Paweł Kuczyński

Tak się zdarza. Że umiera

Paweł Kapusta

Matka: – Pewnie wiesz. Napisałam list. "Czy u was w szpitalu to standard, że zmarłe dzieci trzyma się w lodówkach na korytarzu?". Pan profesor odpisał, że to sytuacja wyjątkowa i na naszą wyraźną prośbę. A gdzie i kiedy powiedziałam: "Ja, Anna Kowalska, wyrażam zgodę na przetrzymywanie ciała mojego syna w lodówce spożywczej"?!

OD REDAKCJI. Dziecko zmarło – dla rodziców nie ma bardziej porażającej informacji. Naturalnym odruchem jest współczucie. Reportaż Pawła Kapusty, który w Magazynie Wirtualnej Polski opublikowaliśmy 2 lutego 2019 roku, pokazuje, że nie zawsze można na nie liczyć, a zawodzą ci, którzy zawieść nie powinni.

Ojciec: - Podeptali cząstkę nas. Odebrali godność naszemu zmarłemu synkowi. Teraz wszyscy się dziwią, że ciągniemy to, nie odpuszczamy. Zostawcie, mówią. Ale sądzeni będziemy wszyscy. Nie chcę po śmierci usłyszeć: "Ty bydlaku. Byłeś jak oni. Udawałeś, że nic się nie stało. Że nie widzisz".

Płacz

Matka: – Chodzę warszawskimi ulicami. Na wystawach Mikołaje, choinki w promocji. Mijam sklepowe witryny. Myślami jestem jednak daleko. Które to by już były wspólne święta? Trzecie. Karol już by mówił, bawił się układankami. Zadawałby pytania. A co to? To choinka. A to? To bombka, synku. Wiesza się ją na choince. Zaśpiewałabym mu kolędy. Byłoby dobrze. My od trzech lat stoimy na drugim piętrze pewnego warszawskiego szpitala. Korytarzem przechadzają się lekarze i pielęgniarki. Wolno spacerują pacjentki. Wszyscy zerkają na lodówkę. Taką niską, może metrową. Na niej biała trumienka. Za chwilę będziemy identyfikować ciało.

Ojciec: – Karolowi się spieszyło. Przyszedł na świat w 28 tygodniu (10 za wcześnie), z masą urodzeniową 460 gramów (powinien mieć około tysiąca). Wyniki pierwszych badań prenatalnych były w stu procentach pozytywne. Przy drugich pojawiło się podejrzenie wewnątrzmacicznego zatrzymania wzrostu płodu. Zaczęły się wizyty u lekarzy. Żona trafiła w końcu na oddział. Klinika miała być super, ze świetnym personelem. Gdy lekarze zobaczyli, że mamy wyniki badań ze szpitala na Bielanach, czyli z najlepszego ośrodka, od razu zarządzili tę samą profilaktykę. Uznali, że nic więcej nie zrobią. Wtedy zaczęły się podchody. Podczas badań ciągłe pytania: Pani Anno, co robimy? Co dalej? Dla nich odpowiedź była oczywista: czas na rozwiązanie ciąży. Nie wytrzymałem. Zadzwoniłem do lekarza i spytałem: "Łóżka wam żal w klinice?! My się nie poddamy! Dopóki serce dziecka będzie biło, będziemy walczyć!".

Matka: – Cały czas mówili nam o statystykach. Pierwszy lekarz: dziecko jest za małe. Szanse przeżycia porodu są równe zeru. Drugi dał 30 procent. Nie wiedziałam co i jak myśleć. A na sali porodowej usłyszałam jego płacz. Karol płakał. Dostał siedem stopni w skali Apgar. Wieczorem pani doktor przyszła na salę. Każda matka pytała o swoje dziecko. Doszło do mnie, też spytałam. "Jest wydolne krążeniowo i oddechowo, wszystko jest dobrze. To mały twardziel" – usłyszałam. Było pięknie.

Ojciec: – Po 11 dobie życia, równo o północy, zatrzymał się oddech. Reanimacja, niedotlenienie, problem z nerkami. Jelita, infekcje, grzyb. Gronkowiec, o którym dowiedzieliśmy się później. Sepsa, o której dowiedzieliśmy się z papierów, już po pogrzebie.

Raz przyszła pielęgniarka. Zmierzyła mnie wzrokiem. Powiedziała:

– Ładnie to, za publiczne pieniądze tak leżeć?

Odpowiedziałem:

– Wie pani, ja to bym nie chciał tych pieniędzy.

Oni wiedzieli, że dziecka mi już nie wyprowadzą. My takiej świadomości nie mieliśmy. Gdy Karol był podpięty pod respirator, znów robili pod nas podchody. "Może go odpiąć? Po co ma tu tak leżeć? To wszystko kosztuje".

Karol walczył od 8 marca do 14 maja.

Rozpacz

Matka: – Sobota. Tyle co do domu weszłam. Ciuchy zmieniłam, przed piątą było. Zadzwonił telefon. "Dzień dobry, zatrzymanie akcji serca, dziecko nie żyje" – tak to pamiętam. Trudno opisać. Po prostu pękłam. Ręce opadły. Płakaliśmy. Tego dnia byłam u niego dwie godziny, od 12. Wyszłam chwilę po drugiej, bo pociąg miałam wpół do. Źle to wyglądało. Już się nie ruszał. Nie widziałam twarzy. Był wykręcony w stronę okna. Stały tam urządzenia, wszędzie kable. Trudno było się dostać. Wcisnęłam się. Ten obraz już mi zostanie. Oczy miał otwarte, wbite w jeden punkt. Powiekami nie ruszał. Skórę miał żółtą. Zadzwonię po męża, mówię. Pielęgniarka uspokoiła.

– Przecież miał transfuzję. Po przetoczeniu krwi i lekach, które dostaje, musi odpocząć.

I ja w to uwierzyłam. Że odpoczywa, bo wczoraj był pobudzony, ruszał rączkami. Wsiadłam w pociąg wpół do, pojechałam do domu, przebrałam się. 16:50 zadzwonili. "Dziecko nie żyje". Jednego sobie nie wybaczę już nigdy. Że wtedy pojechałam. Że nie było mnie przy Karolu, gdy umierał. Został sam. Czasu nie wrócę.

Wsiedliśmy w pociąg. Koło 18 byliśmy w szpitalu. Na oddział, bez szatni, z kurtkami. Prosto do niego. Leżał w inkubatorze. Już zgaszonym. Monitory wyłączone. Inkubator przykryli prześcieradłem w misie. Na sali stała para innych rodziców przy swoim dziecku. Nie wiem, czy wiedzieli, że nasze nie żyje. Wyprosili ich. Zostaliśmy sami. Pielęgniarka spytała, czy chcemy się pożegnać. Głupie pytanie. Był jeszcze ciepły. Wyglądał normalnie. Zawinęli go w rożek. Widziałam tylko główkę. Był już duży, 1,5 kilo.

Pierwszy raz wzięłam syna na ręce dopiero po jego śmierci. Wcześniej nie mogłam go nawet dotknąć, przewinąć. Wiele razy o to prosiłam. Doktor mówiła, że nie. Bo respirator, bo słabe, delikatne. Sama myła, przewijała. Czasem mówiła: "Nie lubi, jak się go dotyka. Złości się". – Szkoda, że daliście mi go dopiero teraz – to powiedziałam na pewno. Czułam satysfakcję personelu. Że Karol już umarł. Może sprawiał im tyle problemów? Wiem, nie powinnam tak gadać, nie złość się. Ale naprawdę tak czułam. Żegnaliśmy się. Miałam moment, że nie chciałam go nikomu oddać. To moje dziecko, nikt nie ma prawa mi go zabrać. W końcu mam go przy sobie. Musiałam ogarnąć myśli. Ogarnęłam. Oddałam. Włożyła go do inkubatora. Poszliśmy do lekarza. Starsza kobieta. Papier – zgoda na sekcję. Jeśli się nie zgadzasz, jest to jednoznaczne ze znajomością przyczyny śmierci. Sekcji nie chcieliśmy. Nie dlatego, że nie bo nie. Po prostu nie chciałam, żeby mi na koniec jeszcze dziecko pokroili. Przyczyna śmierci na papierze: niewydolność wielonarządowa.

Idziemy z trumienką

Ojciec: – Ciało mieliśmy odebrać w poniedziałek. Nie dostaliśmy żadnych papierów. W niedzielę zadzwoniła pani doktor. Żebyśmy przyjechali, podpisali zgodę na pochówek oraz przewiezienie zwłok z ich chłodni do chłodni zakładu pogrzebowego, z którym szpital ma podpisaną umowę na przechowywanie zwłok. "Jaka to różnica, w której chłodni jest Karol?" – pomyśleliśmy. Żona powiedziała, że dziecko odbierzemy w poniedziałek prosto ze szpitala, razem z wynajętym przez nas zakładem pogrzebowym, bez pośredników. Ciało miało czekać w szpitalnej chłodni. Tak nam powiedziano. Chłodnia. To słowo cały czas słyszę w myślach. Przyjechaliśmy o 11. Dokumenty, papiery. Karola nie wydadzą. Dziś już za późno.

– Dlaczego? – pytam.

– Bo profesor nie podpisał zgody na wydanie ciała.

Matka: – We wtorek zaparkowaliśmy karawanem przed szpitalem. Weszliśmy głównym wejściem, przez recepcję. Pracownik zakładu pogrzebowego niesie trumienkę. Patrzy na nas kilkanaście kobiet. Z brzuchami, czekających pod gabinetami. Postawił trumnę na parapecie, poszedł załatwić papiery w kancelarii. Dzieci, które przyszły ze swoimi ciężarnymi matkami, patrzą i dopytują: "Co to?". Słyszę komentarze ochrony: "No tak, takie rzeczy się zdarzają. Że umiera".

Idziemy z trumienką przez pół oddziału patologii ciąży, ludzie patrzą, stajemy przy kancelarii. Czekamy. Czekamy na lekarkę. Myślałam, że jakoś aranżuje się to bolesne wydarzenie. Że zapewnia się intymność.

Nie aranżuje. Nie zapewnia.

Korytarz. Winda. Korytarz. Pamiętam to miejsce. Gdy trafiłam do szpitala, 25 lutego, spędziłam tu pierwszą dobę. Położyli mnie tu z braku miejsc. Tam było dużo lodówek. Mniejsze, większe, wzdłuż ściany. Na końcu korytarza było pomieszczenie do odgrzania obiadu. Kuchnia. Czajnik, mikrofalówka. Zupę tam grzałam, pamiętam. Dlaczego w ogóle tu przyjechaliśmy? Po co jedziemy na górę? Dlaczego oddziałowa nie wiezie nas na -1? Przecież chłodnia to pewnie na dole. Zatrzymała się. Czekamy. Może ktoś jeszcze ma przyjść? Kogoś musimy zabrać do formalności?

– To tu – mówi.

– Co tu? – dopytuję oszołomiona.

– No tu. Ciało tu jest – odpowiedź.

Patrzę: lodówki, które tu już widziałam wiele razy. Jedna mała, druga większa.

– Ale nie mogę otworzyć.

Później próbowała jeszcze namówić pracownika zakładu pogrzebowego, by wziął ciało bez identyfikacji. Zaczęła wykonywać telefony. Chyba nie wiedziała, jak się zachować w tej sytuacji. Bo my uparliśmy się, że chcemy zobaczyć Karola. Zaczęła się miotać. Stanęła na schodkach, telefon, my czekamy przy lodówkach, na lodówce trumna. Przechodzą inne pielęgniarki, lekarze, mija nas jakaś pani po operacji. W końcu jedna z pielęgniarek:

– To może wejdźcie z TYM do jakiegoś pomieszczenia.

– Z czym, proszę?!

– No z tym, tu, o.

– Jeśli dziecko trzymacie na korytarzu, to będziemy na nie czekać i dokonamy identyfikacji na korytarzu – ucięłam.

Nie powiedziała: idźcie z trumną. Albo: idźcie z dzieckiem. Tylko "z tym". W końcu przyszła ordynator. Udzieliła zgody na otwarcie lodówki. Odbezpieczyła, pracownik zakładu pogrzebowego otwiera. Patrzę, a on wysuwa plastikowy pojemnik, taki jak do trzymania warzyw. Zbladłam.

Ojciec: – Nasze dziecko było rzucone jak zwykła paczka. W pozycji pionowej! Pracownik zakładu w rękawicach rozdziera paczkę i mówi, że twarzy się nie może dopatrzyć. Że dziecko było wrzucone do pojemnika twarzą w dół. Informuje lekarzy, że musi przekręcać ciało. A my z żoną się temu przyglądamy, przysłuchujemy. Gdy zobaczył w końcu twarz, aż zajęczał. Jeśli człowiek pracujący w tej branży wyrzuca z siebie: "O Jezu mój kochany", bo w takich warunkach jeszcze nigdy nie odbierał zwłok, to wyciągnąłem telefon i zacząłem robić zdjęcia. Po policję chciałem dzwonić. Bo przez to, że wrzucili Karola głową do dołu, pojawiły się plamy opadowe na jego twarzy. W prosektorium, już dobę później, człowiek pracujący w zawodzie 20 lat, autentycznie nam współczuł. Do samego końca prosił, żebym wezwał biegłego, bo skóra na twarzy Karola jest odparzona i nie może mi syna do pogrzebu ubrać. Nie wezwałem, bo to znów wiązałoby się z sekcją. Chcieliśmy się pożegnać, chociaż na koniec zapewnić synowi spokój.

Każdy teraz mądry. Że na tym korytarzu mogłem dzwonić po służby. Kto nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, nie wie, jakie emocje wtedy w człowieku siedzą. Co się myśli i jak się zachowuje. Ale dziś żałuję. Mogłem dzwonić.

Matka: – Mąż spytał lekarkę, co ma do powiedzenia w związku z tą sytuacją. Nie odpowiedziała. Chyba też nie wiedziała, że wszystko tak wyglądało. Zamarła. Może oni się nie spodziewali, że będziemy chcieli uczestniczyć w procedurze? Przecież rodzice często nawet nie zabierają zwłok dziecka ze szpitala.

Ojciec: – Nie wierzę, że ordynator nie wiedziała, w jakich warunkach przetrzymują zwłoki. Po drugie: spytałem, dlaczego rzucili mi dziecko jak psa, twarzą w dół. Też nie odpowiedziała. Równie dobrze mogli mi syna wrzucić na wywrotkę, a później do śmietnika.

Matka: – Po tej sytuacji widzieliśmy się z ordynatorem, lekarzami, pielęgniarkami. Ani jedna osoba nie powiedziała nam: przepraszam. Albo: nie wiedziałam. Wszyscy przeszli do porządku dziennego. Odwrócili się na pięcie, tyle.

A my przez oddział. Z tą trumną z Karolem. Korytarz. Winda. Korytarz. Recepcja. Ludzkie spojrzenia. Komentarze. Ciekawskie dzieci. Ciężarne kobiety. Główne wejście.

Szpital nie odpowie

Niedługo po śmierci Karola kierownik placówki wyjaśniał rodzicom w jednym z listów:

"Nie ma na terenie Kliniki chłodni _sensu stricto_, więc zwłoki po zabezpieczeniu są przechowywane w lodówce na terenie szpitala. Jednocześnie wskazać należy, że obowiązujące przepisy nie precyzują wymogów technicznych dotyczących chłodni. Następnie zwłoki są przekazywane do chłodni zakładu pogrzebowego, z którym Szpital ma zawartą umowę, a stamtąd odbierane przez zakład pogrzebowy wybrany przez rodzinę pacjenta. Rodzina ma możliwość pożegnania się w ciągu 2 godzin po stwierdzeniu zgonu, a identyfikacja nie jest praktykowana po tym czasie ze względu na brak warunków i jest możliwa tylko w zakładzie pogrzebowym".
kierownik placówki, w której zmarł Karol

I dalej:

"Sytuacja, która miała miejsce, gdy odbieraliście Państwo osobiście zwłoki syna, była sytuacją wyjątkową, wynikającą z Państwa prośby o odebranie zwłok bezpośrednio z terenu szpitala, mimo zaproponowanego Państwu przez pracowników szpitala odbioru zwłok z chłodni zakładu pogrzebowego, zgodnie z przyjętą procedurą, o której mowa wyżej".
kierownik placówki, w której zmarł Karol

Przed publikacją reportażu zwróciłem się do kierownika kliniki z prośbą o odpowiedź na kilka pytań. Między innymi: czy w klinice wciąż zdarza się, że zwłoki dzieci przechowywane są w lodówkach ustawionych na ogólnodostępnych korytarzach? Czy zwłoki Karola rzeczywiście przetrzymywane były w lodówce w pozycji pionowej oraz głową w dół? Jaka jest dokładnie szpitalna procedura w przypadku śmierci pacjenta i w konsekwencji – przetrzymywania zwłok? Czy pozostawienie zwłok Karola w szpitalu na kilka dni, mimo braku odpowiednich warunków, mimo obowiązujących reguł i umowy z zakładem pogrzebowym, było złamaniem procedur?

Otrzymałem odpowiedź:

"Aktualnie toczy się zarówno postępowanie przygotowawcze (prokuratorskie), jak i postępowanie cywilne, które bardzo ściśle związane są tematycznie z zagadnieniami ujętymi w Pana pytaniach. Stąd też, mając na uwadze etapy, na których w chwili obecnej są postępowania, kierując się dobrem wszczętych i toczących się postępowań oraz dobrem stron postępowania, chciałbym poinformować, że udzielenie odpowiedzi na zadane przez Pana pytania będzie możliwe po zakończeniu tych postępowań".
kierownik placówki, w której zmarł Karol

Kierownik dodał, że w postępowaniu cywilnym nie zostali jeszcze przesłuchani świadkowie, a publikacja odpowiedzi na zadane pytania może być oceniona jako próba sugerowania świadkom zeznań.

Tu jest papier, tu długopis

Matka: – W takiej zostałam wychowana tradycji. Że ze zmarłym trzeba się pożegnać, traktować ciało z szacunkiem. Kupiliśmy Karolowi najlepsze ubranko do trumny. Wynajęliśmy najlepszy zakład pogrzebowy. O ostatniej drodze poinformowaliśmy rodzinę. Chcieliśmy pochować syna z najwyższą czcią. Szpital, trzymając Karola w takich warunkach, uniemożliwił nam to.

Pewnie wiesz. Napisałam list. "Czy u was w szpitalu to standard, że zmarłe dzieci trzyma się w lodówkach na korytarzu?" – tak spytałam pana profesora.

Odpisał, że to sytuacja wyjątkowa i na naszą wyraźną prośbę. A gdzie i kiedy powiedziałam: "Ja, Anna Kowalska, wyrażam zgodę na przetrzymywanie ciała mojego syna w lodówce spożywczej, twarzą do dołu"?! Bo dla mnie to była lodówka spożywcza. Idę na cesarkę – muszę podpisać zgodę. Zostaję w szpitalu – muszę podpisać zgodę. Zostawiam dziecko na oddziale – zgoda. Zgadzam się na leki, hospitalizację – wszędzie papiery. Dlaczego pan profesor nie przyszedł i nie dał mi papieru na przetrzymywanie syna w lodówce na korytarzu? Proszę, pani Anno, tu jest papier, tu długopis, tu lodówka.

Poza tym napisali do nas: "Dziecko było traktowane z szacunkiem, odizolowane od zwierząt i owadów".

Zwierząt i owadów, rozumiesz?!

I według szpitala mieliśmy wszystko wiedzieć, dać na to przyzwolenie. Dlaczego nikt nam nie powiedział w dniu śmierci, w sobotę, że szpital nie ma warunków? Dlaczego cały czas mówiono nam o chłodni? Kto by w ogóle wpadł na to, że zmarłe dziecko wsadzą ci do lodówki? Pionowo, twarzą do dołu?

Pewnie tylko Ty znasz odpowiedzi na takie pytania.

Zwłoki w brudowniku

Marcin Szwed z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: – Przechowywanie zwłok zmarłego dziecka w lodówce, zamiast w specjalnie wydzielonej i przeznaczonej do tego celu chłodni, oddzielonej od ogólnodostępnych pomieszczeń szpitalnych, mogło pogłębić traumę przeżywaną przez rodziców i wzbudzić u nich poczucie, że ciało ich syna zostało potraktowane w sposób niegodny. Zdecydowaliśmy się na udzielenie pomocy powodom z uwagi na precedensowy charakter sprawy oraz przejmujący stan faktyczny. Pomogliśmy rodzicom znaleźć pełnomocnika, który pro bono reprezentuje ich w postępowaniu odszkodowawczym przeciwko klinice.

Z danych przekazanych Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka przez Głównego Inspektora Sanitarnego wynika, że problem z nieodpowiednim przechowywaniem zwłok jest o wiele szerszy, występuje w wielu placówkach medycznych w Polsce.

– W niektórych przypadkach zaniedbania można wręcz uznać za szokujące – mówi Szwed i dodaje: – W naszej ocenie tego rodzaju uchybienia są niezgodne ze standardami ochrony praw człowieka. Jak bowiem wielokrotnie stwierdzał Europejski Trybunał Praw Człowieka, niewłaściwy sposób traktowania zwłok może prowadzić do naruszenia prawa do ochrony prywatności i życia rodzinnego osób bliskich zmarłego.

Podczas czytania wspomnianych raportów z kontroli GIS w szpitalach, momentami włos jeży się na głowie. Przykład? Każdy szpital musi posiadać pomieszczenie "pro morte". To miejsce, w którym przetrzymuje się zwłoki przez dwie godziny od stwierdzeniu zgonu. Dopiero po tym czasie zwłoki przewożone są do kostnicy bądź prosektorium.

"Zwłoki dwie godziny po zgonie przechowywane są na poszczególnych oddziałach w zamkniętej toalecie lub w brudowniku. Powyższego nie można uznać jako zachowanie godności należnej zmarłemu zgodnie z zapisami rozporządzenia Ministra Zdrowia" – czytamy na przykład w raporcie dotyczącym jednego ze szpitali w województwie wielkopolskim. Dla jasności: brudownik to szpitalny składzik na brudną pościel i bieliznę. Szpital został wezwany do zaprzestania takich praktyk.

"W chłodni przechowywane są od 1,5 roku płody ludzkie nieodebrane przez rodzinę. Płody zabezpieczone są materiałem opatrunkowym. Powiatowy Inspektor Sanitarny oczekuje w trybie pilnym wyjaśnień" – to z kolei o innym szpitalu w samym centrum Polski.

Poza tym – cała masa mniejszych uchybień: dziurawe podłogi, odrapane ściany, nieszczelne siatki przeciwko owadom w prosektoryjnych oknach, brak ciepłej wody, niedrożne kratki ściekowe, wilgoć i grzyb. Szpitalna bieda piszczy zdezelowanym wózkiem do przewożenia zwłok.

Jeszcze nie

Matka: – Wciąż nie umiemy sobie z tym poradzić. Psychologów miałam kilku. Jeden pytał: "Po co pani wciąż chodzi na cmentarz? Przecież dziecka tam pani na ręce nie weźmie. Można pójść raz w miesiącu". A ja wiem, że pewna kobieta obok grobu swojego dziecka rozbiła namiot i tam spała. Ja myślałam podobnie: "Po co jestem potrzebna w domu? Mogę się położyć obok Karola i tam umrzeć". Inna psycholog mówi: "Powinna pani posegregować ten rozdział i go zamknąć. Myśleć o dziecku w czasie przeszłym". Ale to przecież nie jest proste. I kolejne pytanie: "Po co pani to robi?". Ktoś mógłby pomyśleć, że dla pieniędzy. Żeby kupić samochód, spłacić kredyt. Albo żeby lekarzowi spojrzeć w oczy i przy wyroku poczuć dziką satysfakcję. Nie, to głupota. Chodzi o sprawiedliwość. By w przyszłości takie sytuacje już się nie zdarzały. Krzysztof też potrzebuje pomocy, ale on nie ufa już żadnemu lekarzowi. Nawet psychologowi.

Ojciec: – Sprawę oddaliśmy do sądu. Dobrze, że są w ogóle takie organizacje jak Helsińska Fundacja Praw Człowieka, bo zwykły obywatel w pojedynkę nie miałby szans. Teraz wszyscy dziwią się, że mimo upływu czasu ciągniemy to, nie odpuszczamy. Zostawcie, mówią. Ale sądzeni będziemy wszyscy. Nie chcę po śmierci usłyszeć od Ciebie: "Ty bydlaku. Byłeś taki sam. Udawałeś, że nic się nie stało. Że nie widzisz". Wspomnień i cierpień nikt mi nie cofnie. Ale może nasza walka sprawi, że w przyszłości czegoś tak strasznego nikt już nie będzie musiał przeżywać. Każdy zasługuje na godny pochówek.

Mój szef spytał niedawno, ile wkładów do zniczy kupuję. Średnio sto na trzy miesiące, odpowiedziałem, a on złapał się tylko za głowę. Światełko u syna jeszcze nie zgasło. Innych dzieci nie mamy. Może gdybyśmy mieli, byłoby inaczej. Trzeba by się było nimi zająć. Nakarmić, ubrać. Zajęłyby głowę. A my mamy tylko siebie. I olbrzymią pustkę. Kolejne dziecko? Myślisz, że o tym nie myśleliśmy? Nie rozmawialiśmy o tym? Boimy się. Anka wcześniej dwa razy poroniła, teraz ta sytuacja z Karolem… Nie chcę, by spotkało nas to jeszcze raz. Świadomie już chyba nigdy się nie zdecyduję.

Matka: – Wiesz przecież, że przeglądam strony. Czytam specjalistyczne teksty. Raz jestem zdecydowana. Jadę do Łodzi, do kliniki. Za chwilę nie. Nie jestem, nie jadę, nie chcę. Po prostu się boję, biję z myślami, walczę.

Czasem przychodził ksiądz. "Kiedy dziecko?" To wbrew pozorom najprostsze pytanie. A gdy dochodziło do szczerej rozmowy, dopytywał: "A pani wykonuje swoją pracę na sto procent? Bo lekarz miał prawo się pomylić". Tego już nie komentowałam, bo bym musiała go z domu wyrzucić. Pytałam tylko, co Ty na to. Bo przecież czuwasz nad wszystkim, powinieneś poprowadzić rękę lekarza. A ksiądz, że małe dzieci też są w niebie potrzebne. Ręce opadają.

Ojciec: – Do kościoła już nie chodzę. Wiesz dlaczego? Bo w momencie zagrożenia, gdy bałem się, że Karol umrze, poszedłem do spowiedzi. Po prostu. Chciałem się pojednać, oczyścić po trzech latach. Ksiądz był w stanie mi wtedy tylko wyliczyć, od jak dawna nie widział mnie na mszy w niedzielę. Ty jesteś wszędzie, nie muszę chodzić do kościoła, żeby z Tobą rozmawiać.

Matka: – Krzysiek zawsze mówi: nie wolno w Ciebie wątpić. Bo później się za to odpokutuje. I on wierzy. Ja jestem w wierze wychowana, ale od kościoła mnie odrzuca. Od księży. Od tych głupot, które wygadują. Że małe dzieci też są w niebie potrzebne. Nie wiem, co o mnie teraz myślisz. O co Cię kiedyś nie poprosiłam, to zawsze miałam. Ale w najgorszym momencie, gdy dziecko było chore, prosiłam żeby nie umarło. Błagałam Cię. A i tak umarło. Nie pomogłeś.

Wpadłam w kryzys. Trwam w nim, głęboko, w ciemności. Może kiedyś wrócę. Wybacz, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie.

Kontakt do autora: pkapusta-magazyn@wp.pl

Imiona i nazwisko rodziców zostały zmienione.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie