Tajwańska łamigłówka. Po wyborach na Tajwanie oddalają się marzenia Pekinu o "wielkim renesansie narodu chińskiego"
• Wybory na Tajwanie przyniosły zdecydowane zwycięstwo opozycji
• Nowe władze z rezerwą podchodzą do dotychczasowego zbliżenia z Chinami
• Większość Tajwańczyków obawia się ingerencji ze strony Pekinu
• W ten sposób oddala się perspektywa pokojowego zjednoczenia obu państw
• Tajwan to tylko jeden z elementów wielkiej geopolitycznej rozgrywki w regionie
20.01.2016 | aktual.: 20.01.2016 10:52
Ten wynik nie był zaskoczeniem. Sondaże zapowiadały go od ponad roku, czyli do chwili, gdy wybory na mera stolicy Republiki Chińskiej na Tajwanie wygrał kandydat niezależny Ko Wen-je. Było jasne, że rządząca - z małymi przerwami - od 1911 r. w Chinach, a od 1949 r. na wyspie Partia Narodowa - Kuomintang (KMT), w ramach demokratycznej rotacji po dwóch ostatnich czteroletnich kadencjach będzie znowu przegrana.
Ponownie, tak jak 15 lat temu, do władzy doszła utworzona w 1988 r. opozycyjna Demokratyczna Partia Postępowa (DPP), której kandydatka, wykształcona na Zachodzie prawniczka pani Tsai Ing-wen, wygrała w cuglach. Zdobyła 56,12 proc. głosów i 68 ze 113 foteli w legislacyjnym Yuanie, bo były to zarazem wybory parlamentarne. Tymczasem jej główny kontrkandydat, reprezentujący KMT Eric Chu zebrał ich zaledwie 31 proc. (i natychmiast po wyborach podał się do dymisji).
Kuratela Wielkiego Brata
Różnice w sondażach były na tyle wyraziste, że tym razem nie powtórzono zabiegu sprzed czterech lat, kiedy to obie partie, KMT i DPP szły równo, a o wynikach przesądziło kilkadziesiąt tysięcy tajwańskich biznesmenów. Przybyli wtedy na jeden lub dwa dni na wyspę i zagłosowali na KMT, bo ten prowadził kurs na zbliżenie z Pekinem, a więc tym samym gwarantował im dalszy dobrobyt.
Wybory z 16 stycznia na Tajwanie są ważne - i to z wielu względów, z geopolitycznymi włącznie. Chodzi bowiem o to, że wraz z odsunięciem KMT od władzy (co faktycznie nastąpi jednak dopiero 20 maja, bo taka jest legislacyjna procedura i ordynacja wyborcza) załamie się też, a przynajmniej zostanie mocno podważony kurs poprzedniego szefa tego ugrupowania i prezydenta (później, gdy źle szło w sondażach, obie funkcje rozłączono) Ma Ying-jeou. Po dojściu do władzy w maju 2008 r. zdecydował się on pójść na bezprecedensowe od czasu podziału Chin, czyli od października 1949 r., zbliżenie z Chinami lądowymi, jak się na wyspie zwyczajowo nazywa Chińską Republikę Ludową (ChRL).
Jakie stały za tym kalkulacje? Dość oczywiste. Chiny szybko rosły w siłę, co jeszcze mocniej wyeksponował kryzys na rynkach światowych w 2008 roku. Reprezentantom KMT, przecież uciekinierom z Chin lądowych lub ich potomkom, coraz bardziej imponowało, że ChRL po kolei zajmowała nowe pozycje: największy eksporter świata (2009), druga gospodarka świata (2010), największe rezerwy walutowe na globie (blisko 4 bln dolarów na koniec 2014 r.), największe państwo handlujące na Ziemi (2013) itd.
Oprócz dumy z nowo wyrastającego prestiżu Chin, były tam więc także kalkulacje jak najbardziej doraźne i merkantylne. Chiński ląd ponownie postrzegano jako Eldorado, widząc tam dla siebie ogromne szanse i ogromny rynek. A że zarazem stawiano na kuratelę Wielkiego Brata po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej, to już dla członków KMT, choć nie całego społeczeństwa, liczyło się mniej.
Dylemat umów
W efekcie, przy poklasku i jawnym zadowoleniu kręgów biznesu, zerwano z poprzednią całkowitą izolacją (do 2008 r. między wyspą a lądem nie było nawet bezpośredniej komunikacji pocztowej, nie mówiąc o lotniczej czy morskiej), zastępując ją kolejnymi dwustronnymi umowami. W ciągu niespełna trzech lat podpisano ich łącznie 23, tworząc tym samym nową infrastrukturę instytucjonalną, a w istocie nową rzeczywistość, bowiem oba chińskie organizmy, ideologicznie i politycznie rozerwane przez dekady, zaczęły się szybko spajać i łączyć.
Najlepszym tego dowodem jest podpisana pod koniec czerwca 2010 r. umowa ramowa o wolnym handlu (zwana z angielskiego skrótu jako ECFA), która wykraczała poza zwykłe porozumienie handlowe, dając możliwość swobodnego operowania w obie strony także kapitałami, a nawet do pewnego stopnia ludźmi (głównie chodziło o tajwańskich inwestorów na lądzie; dziś szacuje się, że ponad 18 proc. PKB wyspy jest wypracowywane na terenie ChRL).
Kiedy jednak wszystko zdawało się iść jak najlepiej, rzeczywistość zazgrzytała. Ma Ying-jeou nie spełniał kolejnych obietnic (na koniec jego drugiej kadencji przeciętne dochody mieszkańca Tajwanu, jak zapewniał, miały wynieść 30 tys. dolarów, wynoszą - 22,5 tys.), a zbliżenie z Chinami wcale nie przynosiło aż takich kokosów, jak się spodziewano. Gdy wzrost na wyspie spowolnił - za ostatni rok wyniósł zaledwie 1 proc., a więc faktycznie oznacza stagnację - rozżalenie na władze w niektórych kręgach zamieniło się we wściekłość.
Punktem zwrotnym w budowie negatywnych wobec Wielkiego Brata społecznych nastrojów stała się propozycja podpisania kolejnego porozumienia, zwanego CSSTA, czyli umowy uzupełniającej do ECFA, a dotyczącej wolnego przepływu usług. Tajwańczycy, a szczególnie tamtejsza młodzież i inteligencja, ostro zaprotestowali. Obawiali się o niezależność własnych banków, uczelni czy redakcji, nie mówiąc już o prawach autorskich. Tak oto w marcu 2014 r. narodził się masowy, pierwszy tego typu od 1949 r., ruch protestu, zwany "słonecznikowym" (od kwiatu, który stał się symbolem demonstrantów - przyp. red.). O mniej więcej pół roku wyprzedził kolejny, który zyskał znacznie większe medialne nagłośnienie w świecie, zwany "rewolucją parasolkową" w Hongkongu.
W obu przypadkach praprzyczyna była taka sama: obawa o nadmierną ingerencję we własne sprawy, jakkolwiek je rozumiemy, ze strony coraz bardziej ambitnych władz w Pekinie. Najnowsza, piąta generacja chińskich przywódców z Xi Jinpingiem na czele, zaczęła występować z projektami Jedwabnych Szlaków, promować hasła "chińskiego snu" czy też marzenia (Chinese Dream). A nawet utożsamiać to ostatnie z "wielkim renesansem narodu chińskiego", co rozumiano po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej jednoznacznie: jako pokojowe połączenie obu organizmów.
Na to młodzież tajwańska nie chciała pójść. W przeciwieństwie do rodziców, chociaż też mówi po chińsku, czuje się bardziej Tajwańczykami niż Chińczykami (ostatnio w proporcjach 65:25 proc., reszta nie ma zdania), a jeszcze bardziej obawia się o ingerencję w swe sprawy i własną demokrację ze strony autorytarnego reżimu.
Koniec konsensusu?
Cały ten splot spraw uderzył z wielką mocą w KMT i Ma Ying-jeou. Albowiem mocno forsowane zbliżenie z ChRL, przynajmniej w sensie PR-owskim, przyniosło skutki odwrotne od zamierzonych. Widząc, co się dzieje i należycie czytając sondaże, władze KMT zdobyły się jednak na jeszcze jeden bezprecedensowy krok: w początkach listopada 2015 r. doszło do pierwszego od podziału Chin, a w istocie od września 1945 r., bo potem przyszła krwawa wojna domowa, spotkania szefów Kuomintangu i Komunistycznej Partii Chin, czyli "panów" (bo trudno mówić o dwóch prezydentach w jednych Chinach...) Ma Ying-jeou i Xi Jinpinga.
Do spotkania doszło na terenie kraju trzeciego, w Singapurze, czyli dokładnie tam, gdzie w ostatniej dekadzie poprzedniego stulecia przedstawiciele obu stron wypracowali tzw. konsensus '92, na mocy którego są jedne Chiny, tyle że odmiennie i różnorako interpretowane po obu stronach Cieśniny. To na podstawie tego konsensusu doprowadzono po 2008 r. do wspomnianych umów i bezprecedensowego zbliżenia obu stron.
Było to jednak, jak się okazuje, zbliżenie oficjeli, a niekoniecznie społeczeństw. To na Tajwanie miało szansę - i powiedziało swoje. Chce zmiany. Czy jednak pani Tsai Ing-wen powróci do polityki swego poprzednika w latach 2000-2008 Chen Shui-biana, który próbował, bez skutku, stawiać na kurs niepodległościowy wyspy? Paradoksalnie, jedynym prawdziwym rezultatem polityki jej poprzednika (oprócz jego osobistych losów, bowiem po utracie władzy stracił najpierw wolność, a potem zdrowie) była - uchwalona w marcu 2005 r. - tzw. ustawa antysecesyjna na terenie ChRL, która umożliwia władzom w Pekinie na interwencję, ze zbrojną włącznie, w przypadku ogłoszenia przez Tajwan niepodległości.
To po to m.in. spotkali się "panowie" Xi i Ma, by zmusić kolejną administrację w Tajpej zarówno do dalszych rozmów na najwyższym szczeblu, jak też utrzymania ścisłych więzi gospodarczych "przez Cieśninę". Czy tak będzie, zobaczymy.
Ambicje przesunięte w czasie
Natomiast jedno wydaje się być pewne: sny i marzenia Pekinu o "wielkim renesansie" chińskiej nacji zostały jeśli nie zepchnięte na bok, to przynajmniej odsunięte w czasie. Prezydent Xi Jinping postawił niedawno tzw. dwa cele na stulecie. Jeden z nich, to polityka czysto wewnętrzna, budowa silnej klasy średniej u siebie po to, by siłą napędową gospodarki był już nie tyle eksport, co konsumpcja wewnętrzna i rodzimi konsumenci. Ten cel ma być zrealizowany do znanej z góry daty - 1 lipca 2021 r., czyli na stulecie KPCh.
Natomiast drugi z tych celów umiejętnie chowano we mgle - nigdy nie było jasne, do kiedy może być on osiągnięty: także do lipca 2021, czy może jednak do daty 1 października 2049, czyli na stulecie ChRL? Nie ma wątpliwości, że wybory na Tajwanie 16 stycznia tego roku przesunęły te oczekiwania Pekinu raczej na tę drugą datę.
Albowiem nowa administracja tajwańska, to pewne, aż tak chętna do bliskiej współpracy jak poprzedniczka nie będzie. Po wyborach na wyspie pojawiło się wiele znaków zapytania - tak co do dalszych relacji dwustronnych "przez Cieśninę", jak też szerzej w regionie, gdzie w wyniku promocji chińskich Jedwabnych Szlaków, lądowego i morskiego, szczególnie w przypadku tego drugiego, coraz częściej dochodzi do zderzenia interesów USA i ChRL. Czyli pierwszej i drugiej gospodarki świata, jak też dwóch państw aktualnie najwięcej wydających na zbrojenia na świecie.
Gdzie w tym wszystkim i jak znajdzie się Tajwan pod wodzą pani Tsai Ing-wen? Ważne pytanie, nad którym teraz głowią się wielkie stolice, od Pekinu i Waszyngtonu począwszy.