PolitykaTajemnice Pałacu Prezydenckiego

Tajemnice Pałacu Prezydenckiego

Ponoć już za czasów gen. Zajączka korytarzami przemykało tam widmo. Jednak nie tylko tym
przykuwała uwagę budowla, którą w Warszawie postawił Stanisław Koniecpolski - czytamy w tygodniku "Do Rzeczy".

Tajemnice Pałacu Prezydenckiego
Źródło zdjęć: © PAP

Po dziś dzień tkwiłby pośród niewyróżniających się niczym wyjątkowym, podobnych do siebie, okazałych magnackich pałaców, gdyby nie specjalna rola, jaką przypisała mu historia. Kiedy w 1643 r. hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski postanowił wznieść w bliskości Zamku Królewskiego swą nową siedzibę, ani on, ani zatrudniony w tym celu Constantino Tencalla, nadworny architekt króla Władysława IV, nie mogli przypuszczać, jak niezwyczajne będą jej losy.

Podstawowa bryła, w stylu obowiązującego wówczas baroku, stanęła w ciągu dwóch lat. Gdy w 1646 r. Stanisław zmarł, jego zamysł kontynuował syn Jerzy. Pałac z dużym, pięknym ogrodem, u którego stóp płynęła Wisła, budził powszechny podziw. I stałby tak spokojnie na wiślańskiej skarpie długie lata, gdyby nie pierwsza „ingerencja” historii. Już dekadę po ukończeniu budowy wnętrza doszczętnie zdewastowali Szwedzi. Swoje dołożyły wojska Rakoczego – wdarłszy się w głąb Rzeczypospolitej, okazały się mistrzami niszczenia i grabieży.

Wkrótce po wojnie Aleksander, syn Jerzego, odstąpił siedzibę marszałkowi wielkiemu koronnemu Jerzemu Lubomirskiemu. Po ćwierćwieczu znalazła się na blisko półtora stulecia w rękach Radziwiłłów z Nieświeży, by w 1818 r. przejść na własność rządu Królestwa Polskiego (takim było tylko z nazwy) i przez pełne sto lat znosić obecność wszechwładnych Moskali.

Zanim to nastąpiło, miewał pałac także epizody z lekka frywolne. Gdy kolejny Radziwiłł, książę Karol, sławny „Panie Kochanku”, po konflikcie z królem obrażony wyniósł się w 1768 r. ze stolicy, postanowił nająć budynek… trupom teatralnym. Za spore, dodajmy, odstępne. We wspaniałych komnatach hulali artyści, sztuki zaszczycał swoją obecnością – a jakże! – sam główny „imprezowicz” epoki, król Staś. Miał tu nawet swoją lożę. Po 10 latach Radziwiłł wrócił do miasta, lecz aktorzy nie mieli zamiaru opuścić wygodnego lokum. Gdy w końcu udało się ich przegnać, Karol, by zatrzeć ślady swawolnego użytkowania, zmuszony był całość odremontować. Jednak, jak na ironię, spadkobiercy księcia znów oddali szacowne mury podkasanej muzie, odnajmując budynek różnym teatrom. Cóż, pecunia non olet.

Przez długie lata pałac wielokrotnie przebudowywano. Najważniejsza wydaje się modernizacja radziwiłłowska, podczas której dodano dwie boczne oficyny, uzyskując charakterystyczny podkowiasty kształt, znany nam do dziś.

Goście, intruzi i książę Józef

Zmienność losów tej budowli odbija się wyraziście w kolejnych nazwach: pałac Koniecpolskich, Lubomirskich, Radziwiłłów, Namiestnikowski, Rady Ministrów do – w obecnej dobie – Prezydenckiego. Każda ze zmian oznaczała inną funkcję, inną doniosłość obiektu lub pewien rodzaj jego zhańbienia. Wyznaczali to jednak nie kolejni, świetni zresztą – bo i miał pałac do nich szczęście – mistrzowie architektury, lecz ci, którzy tu rezydowali.

Wśród nich bywały osoby godne, jak choćby Stanisław Leszczyński, cesarz Napoleon, gen. Józef Chłopicki czy ośmioletni zaledwie Szopen, dający w tutejszych komnatach pierwszy publiczny koncert (1818). Jednak bywali też intruzi. Oprócz carów moskiewskich: Piotra Wielkiego, Aleksandra I, Aleksandra II, pałac obsiedli gęsto ich kolejni namiestnicy, gubernatorzy, carscy oficerowie. Tę ponurą kartę dopełnił w czasie II wojny inny najeźdźca, urządzając tu „Niemiecki Dom” obwieszony symbolami zła: portretami Hitlera, swastykami.

Z pałacem wiąże są także historia niefortunnych przypadków pomnika dowódcy wojsk polskich w armii napoleońskiej, księcia Józefa Poniatowskiego. Jego postać na koniu – dzieło sławnego Duńczyka Thorvaldsena – miała być stałą ozdobą pałacowego dziedzińca. Na to jednak Moskale nie mogli pozwolić. Po stłumieniu powstania listopadowego carski namiestnik generał gubernator Paskiewicz wywiózł posąg księcia do swojej rezydencji w Homlu, traktując go jak swoisty łup zdobyty w zniewolonym kraju. Na cokole posadowił własną figurę. Przetrwała tam zadziwiająco długo, bo do roku 1917.

W 1923 r. udało się odzyskać posąg księcia. Stanął na obecnym placu Piłsudskiego. Przetrwał do Powstania Warszawskiego, kiedy wysadzili go Niemcy. Szczęśliwym trafem w Danii zachował się oryginalny gipsowy odlew, z którego wykonano replikę ofiarowaną Warszawie przez mieszkańców Kopenhagi. Jednak pomnik został „zesłany” do Łazienek. Dopiero w 1965 r. (po 135 latach!) znalazł się znów na dziedzińcu pałacu.

Sam pałac od 1918 r. był siedzibą prezesa Rady Ministrów, po II wojnie wrócił do tej funkcji. W 1955 r. podpisano tu Układ Warszawski, a w 1989 r. odbyły się obrady Okrągłego Stołu. Oficjalną siedzibą prezydenta RP budynek stał się w 1994 r. Pięć lat później był widownią ratyfikowania aktu wstąpienia Polski do NATO, a w 2003 r. – do Unii Europejskiej. Ma pałac w swojej współczesnej historii także kartę dramatyczną – śmierć prezydenckiej pary pod Smoleńskiem. Setki tysięcy modlących się pod krzyżem o godną pamięć ofiar, lecz także równolegle niszczenie zniczy, haniebne prowokacje, ekscesy.

Tajemniczy lokator

Wiadomo, że miasto ma swoje tajemnice, wiekowe legendy, jak choćby tę o Złotej Kaczce. Pewna stara warszawianka podaje mi trop takiej związanej z pałacem. Podobno niegdyś z ust do ust przekazywano wieść o przemykającej się w budynku zjawie. Jednak szczegółów starsza pani już nie zna.

Za to była urzędniczka prezydenckiej kancelarii twierdzi, że są w pałacu miejsca, gdzie – głównie wieczorem – ma się poczucie, jakby ktoś czaił się za plecami. Podobno najgorsze pod tym względem są korytarze po lewej stronie gmachu i drugie piętro. Dalszy ciąg tej historii opowiada mi pani Ewa, od urodzenia mieszkanka Mokotowa. Przytacza opowieść dziadka, właściciela piekarni przy ulicy Sandomierskiej. Otóż zdarzyło się, że za poręczeniem cechu zamówiono u niego parokrotną dostawę pieczywa do pałacu, wówczas – Pałacu Rady Ministrów. Przy okazji poznał kilka osób z obsługi. Któraś z nich zwierzyła mu się, że pracownikom zdarza się spotykać nocą niesamowitą postać przeraźliwie bladego mężczyzny w szlacheckim stroju. Zjawia się nagle i stojąc bez ruchu, spogląda strasznym wzrokiem na intruza. Być może to duch jednego z dawnych właścicieli lub kogoś, kto w tym budynku zmarł albo został zamordowany i nie umie znaleźć drogi w zaświaty. Podobno dzięki tej zjawie – utrzymywał dziadek pani Ewy – Niemcy odstąpili od
wysadzenia pałacu. Upiorny strażnik okazał się od nich mocniejszy.

Zuzanna Śliwa

Całość tekstu do przeczytania w bieżącym numerze

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (32)