Szpital odmówił chorej na raka
Choć rząd lekceważąco uspokaja, że w Izraelu strajk lekarzy trwał ponad rok i żaden pacjent na tym nie ucierpiał, sytuacja chorych w całej Polsce staje się coraz bardziej dramatyczna. Jak bardzo - najlepiej odczuła pani Renata, gdy usłyszała od lekarza, że ma raka i zaczęła szukać dla siebie ratunku. W szpitalu przy ul. Klinicznej w Gdańsku, do którego się zgłosiła, odmówiono jej pomocy, tłumacząc się strajkiem.
03.07.2007 | aktual.: 03.07.2007 08:34
Pani Renata wybrała się z imiennym zaproszeniem na profilaktyczną cytologię z Narodowego Funduszu Zdrowia na początku ubiegłego tygodnia. Po badaniu ginekolog nie ukrywał; duża zmiana, którą gołym okiem widać na szyjce macicy pacjentki, to zaawansowany nowotwór. - By to ostatecznie potwierdzić, trzeba wykonać biopsję - zastrzegł lekarz. Dodał, że powinna jak najszybciej kłaść się do szpitala. - Doktor uprzedził, że może być to trudne - przyznaje kobieta. Tłumaczył, że w Pomorskiem kobiece nowotwory operuje się tylko w dwóch szpitalach. W Gdańsku - w placówce przy ul. Klinicznej. Ale tam strajkują. Radził, by na biopsję zgłosić się do prywatnego szpitala. I że tam trzeba za to zapłacić 1500 zł. - Dla mnie to zawrotna suma - kwituje pani Renata. Z zawodu jest pielęgniarką. Od wielu lat - na emeryturze. O tym, ile dostaje miesięcznie, lepiej nie wspominać.
Zrozpaczona kobieta próbowała więc dostać się do publicznego szpitala. Zadzwoniła na Kliniczną. Próbowała tłumaczyć, w jak dramatycznej jest sytuacji. Tymczasem od pielęgniarki usłyszała, że dopóki trwa strajk, nie ma szans na przyjęcie. - Nie chciała mi wyznaczyć żadnego terminu, nawet za miesiąc - żali się kobieta. Mówiła, że jak mnie zapisze, sama może stracić pracę. - Świadomość, że mam raka i nikt nie chce mi pomóc jest przerażająca - mówi drżącym głosem pani Renata. - Przyjmujemy i operujemy tylko pacjentki z potwierdzoną chorobą nowotworową - tłumaczy prof. Janusz Emerich, szef Kliniki Ginekologii Onkologicznej Akademii Medycznej w Gdańsku. Takie, które nie mogą czekać. Mimo strajku, dzień w dzień, lekarze przeprowadzają sześć, siedem onkologicznych operacji.
- Tymczasem zmiana, którą lekarz wykrył podczas badania ginekologicznego, może być przecież zwykłą nadżerką - mówi profesor. Codziennie z izby przyjęć szpitala przy Klinicznej odchodzi z kwitkiem kilkanaście pacjentek z podejrzeniem choroby nowotworowej. - Od miesiąca w ogóle nie przyjmujemy takich przypadków. To jedyna forma protestu, jaką stosujemy - dodaje profesor. Jak twierdzi profesor Emerich, choroba pani Renaty nie zagraża w tej chwili jej życiu. - Zagrożenie życia jest wtedy, gdy niezoperowana w ciągu miesiąca pacjentka z tego powodu umrze. Pani Renacie to na pewno nie grozi. Prawdziwym niebezpieczeństwem dla pacjentów jest - zdaniem profesora - upór i brak jakiejkolwiek reakcji rządu na protesty lekarzy.
Ginekolodzy nie chcą bowiem dalej udawać, że walczą z rakiem, bo tak naprawdę NFZ nie daje na to pieniędzy. - W ramach restrukturyzacji zabrano nam dwie z czterech sal operacyjnych - mówi profesor. - A właśnie one są "wąskim gardłem" w szpitalu. Nie tyle strajk, co niedoinwestowanie systemu i obłudne twierdzenie, że wszystko się pacjentom za składkę należy, powoduje, że pacjentki czekają w gigantycznych kolejkach. Jeżeli się to nie zmieni, nawet lekarze, którzy nie chcą, wyjadą w świat za chlebem. Każdy z czterech młodych asystentów profesora, po sześciu latach studiów i stażu, zarabia miesięcznie 900 zł. Tymczasem wpisowe na najtańszy kongres naukowy kosztuje 600 zł. Ma rację profesor Emerich, mają ją wszyscy lekarze.
Są zdeterminowani. Nie ustąpią. Tymczasem wczorajsze rozmowy rządu ze związkowcami nie dały żadnych rezultatów. Choć nadzieję dawała obecność Zbigniewa Religi. Minister obiecał jednak tylko utrzymanie 30-procentowej podwyżki, przyznanej w roku ubiegłym i 20 proc. w roku przyszłym. Lekarze i pielęgniarki domagali się wzrostu płac jeszcze w tym roku. Kolejna tura rozmów dzisiaj. Tymczasem protest lekarzy, który trwa od 21 maja i ciągle przybiera na sile - coraz trudniejszy jest dla pacjentów. W ostatnią sobotę z warszawskiego szpitala przy ul. Barskiej ewakuowano 26 pacjentów, bo głodujący lekarze zasłabli.
Wkrótce ten sam los czekać może pacjentów szpitali w województwie łódzkim i na Śląsku oraz w Bełchatowie. Szef OZZL na Pomorzu dr Andrzej Sokołowski nie ukrywa, że i w naszym województwie realne jest takie zagrożenie. W różnych częściach kraju, w tym na Pomorzu, lekarze masowo składają wypowiedzenia z pracy. Na razie, niebezpieczeństwo, że pacjenci nie będą mogli wykupywać refundowanych leków, bo lekarze nie zamierzają wpisywać na recepty ich numerów PESEL, straciło aktualność.
Choć na Pomorzu nigdy to chorym nie groziło, bo 90% recept realizujemy w książeczkach RUM, a kupony mają nadrukowany nasz numer PESEL, to teraz spokojnie spać mogą również pacjenci z innych regionów kraju. W razie czego, brakujący numer PESEL może dopisać sam aptekarz. Nie ma się jednak co oszukiwać. Mimo że protest lekarzy jest ze wszech miar słuszny, to wielu chorych każdego dnia, tak jak pani Renata, umiera z jego powodu ze strachu. Miejmy nadzieję, że póki co, tylko ze strachu.
Jolanta Gromadzka-Anzelewicz