Szpital dla dzieci - budzą w nocy i przywiązują do łóżek...
"Szpital przyjazny dziecku", "Szpital z sercem", 'ISO 9001" - w ośrodkach zdrowia roi się od
takich plakatów. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być w porządku. Jednak piękne idee kończą się na plakatach...
Niestety moje niespełna 12 miesięczne dziecko, musiało zostać pacjentem oddziału pediatrycznego z powodu infekcji górnych dróg oddechowych. Przyjęto nas do szpitala w Niedzielę Wielkanocną.
Rzeczywistość
Sala chorych: pomieszczenie o długości ok. czterech i szerokości ok. dwóch metrów. Temperatura w pomieszczeniu ok. 25 st. C. Mimo pięknego słońca za oknem grzejniki buchają ciepłem. W sali stoją łóżeczka dla dzieci. Ponieważ dwa dłuższe (ok. 120 cm) były już zajęte przez innych pacjentów, moją córkę położono w krótszym ok. 100 cm łóżeczku. Innego dostępnego nie było. To jeszcze można było zrozumieć. W końcu były święta i namnożyło się przypadków. Ale jak pojąć dolne części barierek obrośnięte lekkim futerkiem starego kurzu?
Ponadto w sali jest także leżanka dla rodzica, ale tylko jednego. Za korzystanie z niej szpital pobiera opłatę w wysokości 15 zł za dobę. Nawet zrozumiałe, poprawa komfortu kosztuje. Ale czy tapczanik można nazwać poprawą standardu? Do tego był stary koc w podziurawionej poszwie i poduszka. Słyszałam zbulwersowane dyskusje personelu szpitala, iż widziano jak ktoś z rodziców korzystał w innej sali z leżanki w ciągu dnia (tzn. siedział na niej) i nie uiścił opłaty, tylko bezczelnie uciekł!
Jak już wspomniałam leżanka jest jedna, a rodziców w przypadku sali, na której leżała moja córka - troje. Więc kto pierwszy, ten lepszy. Pozostali mają do dyspozycji krzesło lub stare pogierkowskie fotele w typie klubowym. Deficyt miejsca nie pozwala na to, by dostawić nowe meble w pomieszczeniu. Sale w swoim wyposażeniu nie mają żadnego telewizora czy choćby radia, by zagłuszyć lub choćby przytłumić odgłosy plączących dzieci z sąsiednich pokoi. A przecież wiadomo "muzyka uspokaja".
Grający przez cały dzień telewizor jest w świetlicy. Są tam także półki pełne zabawek, jednak z dostępne tam rzeczy niedozwolone są dla pacjentów - niemowlaków, którzy to nie powinny opuszczać swojej "celi". "Chce pani oprócz chorych płuc dziecka leczyć także sraczkę?" - usłyszałam od pielęgniarki. Po drugiej stronie oddziału leżały "rotawirusy". Na obchodzie lekarz dyżurujący zwraca uwagę, że w sali nie mogą leżeć porozrzucane zabawki (choć leżały na tapczaniku, nie na podłodze), którymi tuż przed obchodem dzieci jeszcze się bawiły. "To jest szpital i tu się choruje, a nie bawi!". Ciekawe tylko, jak utrzymać takie roczniaki kolejną dobę w łóżeczku? Opieka.
Przez pierwszy dzień pobytu moja córka oraz jedna z pozostałych dziewczynek miały zalecone przez lekarza inhalacje. Tego samego dnia o północy, kiedy na sali panowała już błoga cisza nocna (przypominam, iż jedno z rodziców śpi na leżance, pozostała dwójka wegetuje na fotelach), najpierw rozbłysły wszystkie światła jarzeniowe na suficie (choć jest też inne bardzie przyjazne oświetlenie), wyrywając wszystkich ze snu. Następnie z hukiem otworzyły się drzwi. Pani pielęgniarka gromkim głosem zakomunikowała: "leki!". Jakby tego było mało, pielęgniarka przyniosła inhalacje dziecku, które miało mieć zabiegi co 12 godzin. Przez nadmierne obowiązki, pielęgniarka zjawiła się późno w nocy i wbrew jej logice, dziecko już smacznie spało.
Urządzenie do inhalacji pracuje głośno, wręcz warczy w nocnej głuszy. Zatem, już po kilku chwilach, nie spała w sali pozostała dwójka dzieci, jak i ich rodzice. Sytuacja wydała się absurdalna następnego dnia przed południem. Kiedy dzieci miały drzemkę, inna pielęgniarka zaprosiła do gabinetu zabiegowego jednego z rodziców wraz z dzieckiem, gdy tylko się obudzi, aby nie wyrywać ze snu pozostałych. Jak widać - można, tylko trzeba chcieć. Kolejnej nocy gdy zbliżała się północ, ponownie rozbłysło światełko, tym razem mniejsze. Kolejna pielęgniarka stwierdziła, iż do tej pory źle podawano antybiotyk do wenflonu u jednej z pacjentek i trzeba go wymienić. Wyrwane ze snu dziecko, panicznie bojące się białego fartucha, po serii domięśniowych zastrzyków w pupę, które nie przyniosły poprawy zdrowia, zostało zabrane matce bez słowa. Pielęgniarka zamknęła się sama z dzieckiem w gabinecie zabiegowym, z którego po chwili zaczął dochodzić płaczliwy wrzask. Niedługo potem usłyszeliśmy rozmowę: "Ala, zajęta jesteś? Chodź bo
się wierci!". Po ok. 10 minutach oddano przerażonej matce jeszcze bardziej przerażone dziecko z nowym wenflonem. Dziewczynka przez resztę nocy spała w objęciach matki ułożonej w fotelu, budząc się co jakiś czas i pochlipując. W myślach powtarzałam sobie "szpital przyjazny dziecku".
Jeszcze jedno z malutkich dzieci padło ofiarą "czułej opieki" pielęgniarskiej tej nocy. Ta sama pielęgniarka uznała, iż godz. 24 jest wspaniałym czasem, aby wymienić kolejny wenflon. Tym razem krzyk dzieciątka dobiegający z gabinetu zabiegowego trwał blisko 20 minut. Trwało to tak długo, gdyż pielęgniarka nie mogąc się wkuć, szukała "na ślepo" żyły wenflonem!
Na oddziale dziecięcym leżała ok. trzyletnia dziewczynka z domu dziecka. Niestety nie miała tego szczęścia, aby mieć przy sobie opiekuna. Trudno też wymagać, aby dziecko w tym wieku leżało w bezruchu przez cały dzień i noc w szpitalnym pokoiku. Widziałam jak podczas jednej ze zmian dzieckiem opiekowała się pielęgniarką, poświęcając dziewczynce w miarę możliwości dużo czasu. Przyznam, zrobiło to na mnie pozytywne wrażenie! Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nastąpiła zmiana personelu. Dziecko pozostawione bez opieki, z nudów odkręciło wodę w umywalce w szpitalnej sali. Aby uniknąć kolejnych problemów z dziewczynką, pielęgniarka przywiązała ją pasami do łóżka!
Leczenie
Dzieciom podaje się leki w "dyskretnych pojemniczkach". Niewiarygodne, że rodziców nie informuje się o ich zawartości. Tylko brak obaw przed zadawaniem pytań, a także świadome stosowanie farmakoterapii (z wykształcenia i zawodu jestem farmaceutą), pozwoliły mi zrozumieć, co działo się pierwszej nocy. Mianowicie, dzieci kaszlały wieczorem ponad miarę. U jednej z dziewczynek kaszel spowodował wymioty. Kolejnego dnia ok. godz. 17-tej przyniesiono leki, więc zapytałam co zawierają. Okazało się że m.in. Flegaminę oraz Clemastin.
Zgodnie z wszelkimi zaleceniami w farmakoterapii pierwszy lek podaje się, zwłaszcza dzieciom, najpóźniej do godz. 16. Wynika to z jego działania: rozpuszcza gęstą, zalęgającą wydzielinę błon śluzowych, ułatwia jej spływanie, co w dalszym przebiegu powoduje jej odkasływanie. Stąd też może występować wzmożony kaszel i w jego następstwie wymioty.
Drugi lek jest przeciwalergiczny - obkurczający błony śluzowe, ułatwiający oddychanie, który dodatkowo powoduje m.in. spowolnienie psychoruchowe, zmęczenie oraz wzmożoną senność. Zastanawiam się, jaki sens ma prowadzenie kuracji tym środkiem przez dwa dni pobytu w szpitalu, kiedy nie przepisuje się go w wypisie w dalszej kuracji do stosowania w domu. Chyba, że zakłada się tylko efekt uspokojenia i wyciszenia w szpitalu.
Oliwy do ognia dolała rozmowa z lekarzem, który powiedział, iż w przebiegu choroby mojego dziecka wszystko wskazuje na to, iż jest to infekcja wirusowa, która się cofnęła po zastosowaniu antybiotyku. O zgrozo! Sześć lat studiów farmacji, staż, lata praktyki w pracy farmaceuty i nagle od lekarza dowiaduję się, że wirusy zaatakowano silnymi antybiotykami i jeszcze pomogło?!
Oczywiście pani doktor użyła skrótu myślowego. Gdy zorientowała się, że złapana została na totalnej bzdurze, natychmiast się poprawiła, udzielając dokładnej informacji. W takich infekcjach owszem podaje się antybiotyki, by nadkażeniu nie uległa wydzielina znajdująca się w drogach oddechowych, swojego rodzaju osłona. W sumie nie mogę narzekać na lekarzy, może poza panią, której nie podobał się wcześniej opisany już bałagan. Lekarze udzielali informacji, ale trzeba było zapytać, a kto nie pytał, ten nic nie wiedział.... Ja z racji zawodu może wiem trochę więcej, ale nie miałam wcale zamiaru się wymądrzać ani ujawniać, w końcu oddział specjalistyczny, wiedzą co robią. Trzeba przecież mieć zaufanie do lekarza. Szkoda tylko, że nie ma żadnej współpracy między lekarzami a rodzicami. Kooperacja kończy się na znamiennym: "to podamy lek". Jednak czy wszystkim rodzicom to wystarczy, także tym, którzy boją się zapytać o cokolwiek? O godz. 7.00 rano, przed obchodem, ordynator kończący dyżur obejrzał jeszcze wszystkie
maluchy. Widząc żywo brykające dzieci uśmiechnął się. Na moje pytanie - prośbę: "Doktorze, do domu?" - uśmiechnął się porozumiewawczo. Jednak pani doktor poinformowała nas, że nie może nas tak szybko wypisać, gdyż jesteśmy dopiero na początku leczenia. Dlatego poprosiłam o wypis "na żądanie".
Podsumowując tę opowieść, przytoczę tylko dekalog programu "Szpital z sercem", którym ośrodek zdrowia w Lęborku chwali się na każdym kroku:
1. Dzieci w miarę możliwości leczone są w domu - szpital to ostateczność
2. Nasz szpital jest przyjazny dzieciom i ich opiekunom
3. Na oddziale opiekun (jedno z rodziców, babcia, ciocia) może być przy dziecku przez całą dobę
4. Wszyscy pacjenci dostają przy wpisie na oddział pisemny regulamin, pełną informację o zasadach pobytu dziecka i jego opiekuna w szpitalu
5. Opiekunowie i dzieci w przystępny i zrozumiały sposób są informowani o stanie dziecka i przebiegu leczenia
6. Dziecko jest traktowane z poszanowaniem jego godności i intymności
7. Szpital oferuje opiekunowi godne warunki do towarzyszenia dziecku na oddziale. Ewentualne opłaty służą pokryciu kosztów pobytu (np. koszt prania pościeli, używania czajnika elektrycznego)
8. Opiekunowie mogą być obecni przy zabiegach, o ile nie ma przeciwwskazań medycznych i psychologicznych
9. Staramy się oszczędzić dziecku stresu np. nie budząc wczesnym rankiem na pomiar temperatury 10. W miarę możliwości minimalizujemy ból przy zabiegach i operacjach
Dziękuję wszystkim osobom personelu szpitala w Lęborku, które świetnie pełnią swoją ciężką pracę, bo takich jest tam mnóstwo. Pamiętam jednak tych, którzy wyrządzili nam krzywdę lub nastąpili na odcisk. Zapewne każdy powie, że winny jest system.
Kasia, Internautka WP