Szkolenie snajperskie Navy SEALs - najtrudniejszy kurs wojskowy na świecie
Wyobraźcie sobie trening, przy którym bledną nawet przeżycia wojenne z Iraku i Afganistanu. Ukończyć go udaje się jedynie nielicznym szczęśliwcom, a już samo podejście do tego kursu automatycznie wzbudza powszechny szacunek. Witamy na szkoleniu snajperskim Navy SEALs, prawdopodobnie najtrudniejszym kursie wojskowym na świecie.
13.04.2013 | aktual.: 16.04.2014 08:23
Rąbka tajemnicy o tym szkoleniu uchylił były komandos Brandon Webb w książce "Czerwony krąg. Historia snajpera Navy SEALs i trenera najskuteczniejszych strzelców amerykańskich sił zbrojnych", która niedawno ukazała się w polskich księgarniach nakładem Wydawnictwa Znak.
O SEALsach usłyszeć zdążył już chyba każdy. To właśnie oni przeprowadzili rajd na kryjówkę Osamy bin Ladena, wysyłając lidera Al-Kaidy na tamten świat. Jest to absolutna elita amerykańskich wojsk specjalnych. Żeby się do niej dostać, trzeba przejść szalenie trudny, wielotygodniowy kurs, podczas którego kandydaci muszą się wykazać wręcz nadludzką siłą fizyczną i psychiczną.
Ale rekrutacja do SEALsów nie jest najcięższym wyzwaniem, przed jakim może stanąć amerykański komandos. Jest jeszcze jeden krańcowo wyczerpujący trening, którego ukończenie wymaga nie tylko żelaznej kondycji, niezłamanej siły woli i odporności psychicznej, ale też ponadprzeciętnej inteligencji.
Szkolenie snajperskie SEAL to najprawdopodobniej najtrudniejszy kurs wojskowy na świecie, a na pewno najbardziej wymagające ze wszystkich możliwych szkoleń w siłach zbrojnych USA. "Nawet kiedy porównuję je do swoich misji bojowych w Afganistanie, a później w Iraku, okres spędzony w szkole snajperów zaliczam do najintensywniejszych, najbardziej wyczerpujących doświadczeń w swoim życiu" - podkreśla Webb.
Kurs nie jest wymagający pod względem fizycznym, ponieważ dla zaprawionych w morderczych treningach komandosów nie stanowi on większego wyzwania. Natomiast jest niezwykle wyczerpujący psychicznie i to jest najtrudniejsza przeszkoda, którą żołnierze muszą pokonać, jeżeli chcą dołączyć do snajperskiej elity.
Najlepsi z najlepszych
O skali wyzwań stojących przed potencjalnymi snajperami świadczy fakt, że kurs ten jest jednym z bardzo nielicznych, z których odpadnięcie nie sprawia, że spotykają się oni później z pogardą. Istnieje nawet niepisana zasada zabraniająca gnębienia takich osób. "Kurs słynie z tak szalonego poziomu trudności, że sam fakt, iż ktoś został do niego wybrany lub zgłosił się na ochotnika, automatycznie wzbudza szacunek" - wyjaśnia Webb.
Kandydaci na strzelców wyborowych SEAL szkolą się trzy miesiące, siedem dni w tygodniu, przez 12 i więcej godzin na dobę. Najpierw żołnierze przechodzą przez kurs strzelecki, podczas którego zapoznają się z bronią, zaawansowaną balistyką i ćwiczą zdolności strzeleckie. Następnie szkolą się z podchodzenia do celu - pod tym terminem kryje się doskonalenie umiejętności w sztuce skradania się i ukrywania.
Aby w ogóle móc zacząć szkolenie, kandydaci muszą strzelać ze standardowego karabinu marynarki wojennej na poziomie eksperta. Co to oznacza? Że w serii strzałów do celu z różnych pozycji, najpierw z odległości 100 metrów, a następnie z 200 metrów, powinni zdobyć co najmniej 180 punktów z 200 możliwych. Każdy z kursantów ma trzy próby i oczywiście nie wszyscy wychodzą z tego testu zwycięsko. Jeżeli jednak się uda, można zacząć właściwy trening.
Na początku rekruci muszą do perfekcji opanować posługiwanie się bronią bez lunety, ze zwykłym celownikiem mechanicznym. Dzień zaczynają od pięciogodzinnego strzelania do celu, potem, aż do zmroku, odbywają się zajęcia teoretyczne i testy, a od rana wszystko zaczyna się od nowa. W miarę pokonywania kolejnych etapów szkolenia, kursanci zapoznają się też z różnymi typami broni. W ten sposób komandosi praktycznie nie mają czasu dla siebie, a większość wolnych godzin przeznaczają na sen.
Oddech jest najważniejszy
Na pierwszym etapie instruktorzy uczą podwładnych kompletnych podstaw, takich jak patrzenie przez przyrządy celownicze, zgranie ich z celem, oddech, chwyt i pociągnięcie za spust. "Nauczyli nas jak kontrolować oddech i jak wykorzystywać nasz naturalny cykl oddechowy. Zdrowy rozsądek mógłby podpowiadać, że najlepszy sposób na oddanie celnego strzału polega na wstrzymaniu oddechu. W rzeczywistości jest całkiem odwrotnie. Zamiast walczyć ze swoim naturalnym cyklem oddechowym, musisz się nauczyć go wykorzystywać" - wspomina autor książki "Czerwony krąg".
Wielką sztuką jest ocena kierunku i siły wiatru oraz warunków atmosferycznych, które mają wpływ na wystrzelony pocisk. Można to robić obserwując miraż, czyli efekt falowania ciepłego powietrza, albo zwracając uwagę na charakterystyczne znaki, które wysyła otoczenie, jak poruszająca się trawa lub liście.
Strzelając z odległości 750 metrów, niezwykle trudno jest ocenić, co dzieje się w miejscu, w którym znajduje się cel. Nawet najmniejszy podmuch wiatru może zmienić tor lotu kuli, dlatego oddanie idealnego strzału jest niesamowicie skomplikowane, a snajper nie ma żadnego marginesu błędu. Zimna lufa
Stres nasila się w drugim tygodniu ćwiczeń, gdy codziennie o szóstej rano odbywają się sprawdziany ze strzelania z tzw. zimnej lufy. Zadanie to ma pozorować ten najważniejszy pierwszy strzał oddany na polu walki, gdy snajper nie może pozwolić sobie na luksus strzałów próbnych i rozgrzania swojej broni. "Ten pierwszy strzał musi być zabójczy, bo jeśli nie będzie, prawdopodobnie nie dostaniesz drugiej szansy" - podkreśla Webb.
Problem polega na tym, że pocisk zachowuje się zupełnie inaczej, gdy karabin jest zimny. Kula wystrzelona z rozgrzanej lufy może poruszać się nawet kilkadziesiąt metrów na sekundę szybciej, a to ma wpływ na to, jak daleko dotrze. Nic więc dziwnego, że snajperzy przykładają do tego elementu najwyższą wagę.
Sprawdziany zazwyczaj wyglądały tak, że komandosi mieli pół minuty na dobiegnięcie do linii oddania strzału i pociągnięcia za spust w kierunku oddalonego o 300 metrów celu. W ciągu tych 30 sekund musieli poprawnie ocenić wiatr, ustawić przyrządy celownicze i zidentyfikować swój cel. Wszystko w biegu, który przyspieszał ich tętno i utrudniał kontrolowanie oddechu. "Można to było spieprzyć na setki sposobów" - komentuje dosadnie Webb.
Innym wariantem ćwiczeń z zimną lufą było strzelanie na refleks, gdy żołnierze czekali na cel, który miał się nagle pojawić w ciągu 20 minut. Wystarczyło na sekundę stracić czujność, by zawalić ten sprawdzian. Oba testy oceniano w dziesięciostopniowej skali. Gdy pocisk w ogóle nie trafiał w tarczę, dostawało się zero. Dwa lub trzy takie pudła oznaczały koniec snajperskiej przygody, a standardowo każdego dnia trzeba było uzyskać minimum 80 proc. punktów.
Był to jeden z najbardziej stresujących elementów całego szkolenia i wielu nie potrafiło wyrobić wymaganej normy. "Trafiłeś czy spudłowałeś, ten strzał nie dawał o sobie zapomnieć. Jeśli popisałeś się celnością, byłeś bohaterem. Jak spieprzyłeś, twoja osobista czarna chmura wisiała ci nad głową przez resztę dnia" - wspomina komandos w swej książce.
"Zdajesz albo odchodzisz"
Również wiedzę teoretyczną dokładnie sprawdzano podczas testów, które odbywały się co kilka dni. Tu także obowiązywała bezkompromisowa zasada "zdajesz albo odchodzisz". Jedne z zajęć składały się z ćwiczeń określanych w skrócie KIM, czyli keep in memory - zapamiętaj. Te ćwiczenia miały wyrobić w przyszłych snajperach pamięć fotograficzną, ponieważ w czasie prawdziwej akcji bardzo często zdarza się, że strzelec może tylko szybko rzucić okiem, żeby zorientować się w sytuacji i musi umieć niemal natychmiast zachować wszystko w pamięci.
Jak takie zajęcia wyglądały w praktyce? Na przykład instruktorzy nakrywali najróżniejsze przedmioty plandeką, pokazywali na 30 sekund, a później przykrywali je z powrotem - zadaniem żołnierzy było dokładne spisanie, co znajduje się pod materiałem. Albo rozrzucano szereg przedmiotów na zboczu wzgórza, a kursanci musieli przyjrzeć się im przez lornetkę i natychmiast wychwycić wszystkie elementy, które odbiegały od normy. Szkoleni komandosi robili również szczegółowe szkice celów, które wcześniej zobaczyli, i ich otoczenia.
Jedne z najobszerniejszych zajęć teoretycznych dotyczyły balistyki, która podzielona była na trzy dziedziny - balistyka wewnętrzna, zewnętrzna i końcowa. Pierwsza dotyczy tego, co dzieje się wewnątrz karabinu, druga zajmuje się pociskiem po opuszczeniu lufy, natomiast trzecia dziedzina ma związek z ostatnim etapem strzału. "Zrozumienie jak to dokładnie działa może mieć zasadnicze znaczenie dla skutecznego trafienia w cel" - komentuje Webb.
Snajperzy, oprócz danych środowiskowych i balistycznych, muszą brać pod uwagę nawet efekt Coriolisa, który dotyczy wpływu obrotów Ziemi na ciała w ruchu. Wpływ tego efektu można zignorować przy strzelaniu na mniejsze odległości, ale przy znacznych dystansach może on spowodować przesunięcie toru pocisku aż o kilkanaście centymetrów, co równa się z kompletnym pudłem.
Praca zespołowa
Po przejściu przez strzelanie indywidualne, kursanci zaczęli trening w parach, zmieniając się na pozycji strzelca i obserwatora. Zadaniem tego pierwszego jest oddanie zabójczego strzału. Natomiast bardziej skomplikowana misja stoi przed drugą osobą, bo to na jej barki spada identyfikacja i monitorowanie celu oraz obliczenie poprawki na wiatr i wszystkich tych czynników, które mogą mieć wpływ na tor lotu pocisku. Pary oceniane były razem, dlatego albo razem szli na dno, albo razem odnosili sukces. Instruktorzy robili dwuosobowym zespołom dwa rodzaje sprawdzianów. Najpierw strzelanie do ukazujących się i ruchomych celów, które jest wyjątkowo trudne, bowiem wymaga umiejętności celowania z wyprzedzeniem. Potem był sprawdzian ze strzelania na nieznaną odległość, w czasie którego kursanci uczyli się oceniania odległości przy użyciu przyrządów optycznych, a czasami po prostu "na oko".
"Lepiej nie liczyć na to, że zawsze będziesz miał dalmierz laserowy pod ręką, o czym miałem się przekonać na własnej skórze w północnym Afganistanie, w ułamku sekundy decydującym o życiu lub śmierci" - pisze autor książki "Czerwony krąg".
Przez cały czas trwania kursu instruktorzy nie pozostawiali niczego przypadkowi. Choć już same sprawdziany były bardzo stresujące, szkoleniowcy co rusz wynajdywali najróżniejsze diaboliczne sposoby, by przykręcić śrubę swoim podwładnym, starając się jak najbardziej uprzykrzyć im życie. Przykładowo w ostatniej chwili zmieniali godziny sprawdzianów, manipulowali przy celach czy starali się sprowokować kursantów do nerwowych reakcji. Wszystko to miało sprawdzić, jak kandydaci na strzelców radzą sobie w niesprzyjających okolicznościach. Jeżeli ktoś nie potrafił się przystosować do sytuacji, oznaczało to, że nie nadawał się na snajpera.
Trudna sztuka kamuflażu
Po sześciu tygodniach intensywnych ćwiczeń strzeleckich następował egzamin końcowy, będący kombinacją strzelania do ukazujących się celów oraz na nieznaną odległość. Przystępowało się do niego w zespołach snajperskich, czyli dobranych wcześniej parach. I albo zdawali obaj kandydaci, albo obaj oblewali. Po pokonaniu tej przeszkody, następowała druga faza kursu snajperskiego, czyli trudna sztuka podchodzenia do celu, sprowadzająca się przede wszystkim do umiejętności kamuflażu i skradania się.
Kursanci uczyli się, jak poruszać się w terenie, wykorzystywać roślinność do tworzenia maskowania, kamuflować karabiny, budować kryjówki, a także wykorzystywać tzw. martwą przestrzeń, czyli wszystkie elementy otoczenia, które mogą posłużyć do ukrycia ich obecności, jak głazy, krzaki, zagłębienia czy wzniesienia terenu. Po opanowaniu tych umiejętności, zaczynał się trening podchodzenia do celu.
Jak opisuje to Webb, instruktorzy zabierali przyszłych snajperów w jakieś miejsce na pustyni i mówili: "Okej, twój cel jest gdzieś od dwóch do czterech kilometrów w tamtym kierunku. Masz dwie godziny na zbliżenie się do niego na odległości od 160 do 200 metrów, zajęcie pozycji i oddanie strzału". Tak zaczyna się morderczy sprawdzian - żołnierz, obciążony karabinem i pełnym ekwipunkiem, musi czołgając się niezauważenie dotrzeć do wyznaczonego miejsca. W tym czasie dwóch instruktorów wyposażonych w lornetki stara się go wytropić z wieży obserwacyjnej. Jeżeli zobaczą kursanta, oblewa on test.
Podobnie dzieje się, gdy spudłuje albo zostawi po sobie ślady w miejscu oddania strzału - na przykład łuskę po naboju. Takie ćwiczenia odbywały się kilka razy dziennie i, podobnie jak na strzeleckim etapie szkolenia, decydujący był egzamin końcowy.
Snajper na miarę XXI wieku
Jeżeli komandosowi udało się wyjść ze wszystkich prób zwycięsko, zostawał pełnoprawnym snajperem Navy SEALs. Uroczysta promocja odbywa się w obecności dowódców wszystkich zespołów jednostki. Osobisty triumf jednego komandosa zawsze jest powodem dumy dla wszystkich członków macierzystego oddziału, bo podnosi jego renomę i prestiż.
W dniu swojego triumfu Webb jeszcze nie wiedział, że przyjdzie mu wrócić na strzelnicę, ale już nie w roli rekruta, lecz instruktora (a później nawet szefa szkolenia). To jemu przypadło zadanie przystosowania morderczego treningu do XXI-wiecznych realiów. I wywiązał się z niego doskonale, ani na jotę nie obniżając poprzeczki stawianej przyszłym snajperom.
Webb wprowadził do szkolenia, które od czasów wojny w Wietnamie funkcjonowało w praktycznie niezmienionym kształcie, dobrodziejstwa epoki internetu i powszechnej cyfryzacji. Zastosowano też bardziej przystające do współczesnych konfliktów scenariusze ćwiczeń, a szczególny nacisk położono na zdolność umiejętnego przekazywania wiedzy przyszłym snajperom. Bo jak zauważył Webb jeszcze podczas swojego szkolenia, niektórzy instruktorzy, mimo posiadania ogromnej wiedzy i doświadczenia, byli beznadziejnymi nauczycielami.
To właśnie pod okiem autora książki "Czerwony krąg" szkolił się Chris Kyle, najskuteczniejszy snajper w historii amerykańskich sił zbrojnych, który zginął śmiercią tragiczną w lutym bieżącego roku. Był on żywym dowodem na skuteczność programu treningowego udoskonalonego przez Webba. Wciąż jest to najbardziej wymagający kurs w siłach zbrojnych USA, który kończą tylko najlepsi z najlepszych.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska