Szef KE Juncker chce Europy Równości zamiast dwóch prędkości. Polska nie mieści się w żadnej z nich
"Europa Równości" ma być przeciwwagą dla Unii dwóch lub więcej prędkości. W ten sposób Jean-Claude Juncker skontrował wizję prezydenta Macrona. Krytycy zarzucają przewodniczącemu Komisji Europejskiej kompletną utratę kontaktu z rzeczywistością. Polska znajduje się za horyzontem niezależnie od tego, która wizja weźmie górę.
Podczas przemówienia o Stanie Unii Europejskiej Jean-Claude Junckerprzekonywał, że sposobem na zbudowanie "Europy Równości" będzie przyjęcie wspólnej waluty przez kolejne kraje, poszerzenie strefy Schengen i budowa ujednoliconych instytucji. Według niego "wiatr ponownie wieje w żagle Europy", która poradzi sobie ze zbliżającym się Brexitem.
Przewodniczący KE uważa, że dobra sytuacja gospodarcza i wstrząsy polityczne służą reformowaniu wspólnoty, która powinna pomóc innym krajom wejść do strefy euro. Powstać miałoby też europejskie ministerstwo finansów i jednoosobowe przywództwo łączące funkcje przewodniczących Komisji i Rady Europejskiej. Junckerowi marzy się też wspólny mechanizm obronny.
Pomysły nie z tego świata
Realizacja tej wizji ucieszyłaby Amerykanów, którzy od dawna oczekują, że Bruksela poda im wreszcie ten jeden, jedyny telefon, pod który będą mogli dzwonić i załatwiać sprawy. Pomysły Junckera są jednak w otwartej sprzeczności z propozycjami prezydenta Francji Macrona, który chciałby stworzyć silne, zintegrowane centrum otoczone wianuszkiem luźno powiązanych satelitów. To Europa wielu prędkości.
Pomysły Junckera bardzo ostro krytykowane są w Niemczech, gdzie zarzuca mu się kompletne oderwanie od rzeczywistości i ignorowanie sił odśrodkowych, które odtworzyły podziały pomiędzy Europą Zachodnią i Wschodnią, a zwłaszcza rosnący dystans pomiędzy Brukselą a Warszawą i Budapesztem. O tym, że przewodniczący KE zdaje sobie sprawę z tych problemów świadczą jego ciepłe słowa pod adresem Bułgarii i Rumunii.
Nowi prymusi i straszna Polska
Miodem na serca polityków w Sofii i Bukareszcie była krytyka Europy wielu prędkości. Europa Junckera ma opierać się na zasadach wolności, równości i rządów prawa. Ma rozciągać się "od Vigo po Warnę. Od Hiszpanii po Bułgarię".
Skrupulatni obserwatorzy odnotowali, że Juncker trzykrotnie wspomniał o Bułgarii i aż pięć razy o Rumunii. Mówiąc o równym traktowaniu przewodniczący KE odniósł się do pretensji krajów Europy Wschodniej, które skarżą się na nierówne traktowanie. Na przykład w takich samych opakowaniach w naszej części Wspólnoty są produkty gorszej jakości niż na Zachodzie. Juncker uważa, że Słowacy nie zasługują na to, żeby ich paluszki rybne zawierały mniej ryby, węgierskie dania zawierały mniej mięsa, a czeska czekolada miała mniej kakao.
Znaczące jest to, że Juncker nie powiedział za to ani słowa o Polsce, która z pozycji brukselskiego prymusa stała się teraz "strasznym dzieckiem" - l’enfant terrible. Słowa o rządach prawa były przytykiem pod adresem rządu Beaty Szydło krytykowanego za ograniczanie niezawisłości sądów, co Bruksela interpretuje jako element systemowego zagrożenia dla Wspólnoty.
Europejscy romantycy i realiści
Przemówienie o Stanie Unii Junckera uwidoczniło spór o kształt Wspólnoty. Przewodniczący KE reprezentuje wizję romantyczną. Chce budować szerzą Unię ponad podziałami. Siłą rzeczy taka Wspólnota będzie musiała być płytsza, aby pogodzić interesy mieszkańców kontynentu od Atlantyku po Morze Czarne i od skąpanych w słońcu plaż śródziemnomorskich po podbiegunowe śniegi.
Z drugiej strony są realiści tacy jak Emmanuel Macron, uważający, że podziały są rzeczywistością, której istnieje trzeba wreszcie przyjąć do wiadomości. Ich zdaniem, tak jak Brexit stał się faktem, tak należy przestać przejmować się słabszymi ogniwami Wspólnoty i skupić wysiłki na budowie silnie zintegrowanego, "twardego jądra Wspólnoty". Jeżeli jakiś kraj nie chce do niego przystąpić, to jego sprawa. Musi jednak liczyć się z konsekwencjami.
Polska nie mieści się w żadnej wizji Europy
Fakt, że Juncker ani razu o Polsce nie wspomniał można byłoby zbyć wzruszeniem ramion, gdyby nie fakt, że symbolizuje szybko słabnąca pozycję naszego kraju. Poważnie niepokoić musi fakt, że wizja przewodniczącego KE opiera się na poszerzaniu strefy euro. W zdecydowanej większości jesteśmy euroentuzjastami, ale równocześnie nie chcemy wspólnej waluty mimo tego, że zobowiązaliśmy się to zrobić przystępując do UE.
Wariant Macrona też jest nie do przyjęcia, bo w praktyce oznaczał będzie wypchnięcie nas ze Wspólnoty. W tym wypadku nie musimy dokonywać Polexitu. Po prostu pociąg odjedzie, a my z zaskoczoną miną i biało-czerwoną chorągiewką zostaniemy na peronie.
Nie chcemy euro, ale też sprzeciwiamy się Europie wielu prędkości. Problem w tym, że nie uczestniczymy w tej debacie. Nie wnosimy niczego nowego. Niczego konstruktywnego. Znaleźliśmy się na tak dalekim marginesie, że słychać o nas wyłącznie w kontekście kolejnych problemów.
Rząd PiS słusznie uważa, że władzę utrzymuje się dzięki polityce wewnętrznej, a nie międzynarodowej. Problem polega jednak na tym, że sprawy europejskie zostały całkowicie podporządkowane krajowym, poczynając od ministrów, którzy ignorują wątpliwości Brukseli, aż po instrumentalne podgrzewanie problemów międzynarodowych, wykorzystywanych następnie na poziomie lokalnym.
Oczywiście takie podejście pomaga podbijać sondażowe słupki i utrzymać się u władzy, jednak w dłuższej perspektywie będzie bardzo kosztowne dla kraju. Po zbliżających się wyborach w Niemczech debata o przyszłości UE nabierze nowego tempa. Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby w niej nie uczestniczyć. Jednak najpierw trzeba wygasić przynajmniej kilka frontów walki z Europą, a później zacząć tworzyć realne koalicje i sojusze oparte na konstruktywnych propozycjach i realnych, praktycznych kompromisach w miejsce snów o potędze.