Syn sławnego ojca. Ojciec, który stracił syna. Prof. Michał Zembala: Moją historię piszę od nowa
"Po mnie idzie lepszy: mój syn" – powiedział prof. Marian Zembala w sali pełnej ludzi. Michał Zembala siedział w pierwszym rzędzie i chciał zniknąć. Dziś kardiochirurg w szczerej rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o dziedzictwie ojca, własnej drodze i żałobie po śmierci 24-letniego syna.
Z okazji 30. lat Wirtualnej Polski zapraszamy do udziału w konkursie "Za co kochasz internet?". Do wygrania urodzinowe, podwójne bilety na wielki koncert Sanah, który odbędzie się 19 września 2025 r. na PGE Narodowym. Pokaż swoją kreatywność i świętuj razem z nami! Szczegóły i formularz zgłoszeniowy znajdziesz na stronie www.30lat.wp.pl/konkurs
Michał Gąsior, Wirtualna Polska: Czy nastoletni Michał Zembala próbował w ogóle nie zostać kardiochirurgiem? Buntował się, czy od razu poddał fatum genów i słynnego ojca?
Muszę pana zaskoczyć – bunt był. Medycyna nie była moim marzeniem. Raczej odwrotnie – czymś, od czego chciałem być daleko. Byłem w tamtym czasie, jak wielu mi podobnych, zagubiony, bez kierunku, bez czytelnej wizji siebie.
Ojciec był trudnym wzorcem. Większość czasu był nieobecny i mało uczestniczył w domowej codzienności. Moje wybory były raczej wypadkową marzeń i wyborów kolegów i koleżanek szkolnych – biznes, prawo…
O medycynie zacząłem myśleć po rozmowach z bratem ojca, Mirkiem, lekarzem ortopedą, który zmyślnie łączył pracę z pasją myśliwego. To on pokazał mi, że można być lekarzem, ale i pozostać w jakimś sensie wolnym. Nie dostałem się za pierwszym razem. Rozpocząłem studia biologii, by nie zostać powołanym do wojska.
Ojciec, z jego dyktatorskim temperamentem, nigdy nie powiedział: "masz zostać lekarzem"?
To, co jedni nazwą dyktatorskim temperamentem, inni nazwą pewnością siebie i determinacją. Nie, nie powiedział. Choć jego wpływ i sugestie były nierzadkie. Ciche, ale silne. Z drugiej strony, myślę, że to, czego najpewniej zabrakło w naszej relacji, to fakt, że nie pokazał mi, młodemu człowiekowi, piękna alternatyw – innych ścieżek kariery, które pozwalają rozwijać siebie w szacunku dla innego człowieka. To jednak wymaga rozmowy, a rozmowa czasu. Tego brakowało.
Pańska mama, Hanna Zembala, mówiła w jednym z wywiadów: "Były miesiące, że o tym, iż Marian żyje, dowiadywałam się z radia, kiedy pojawiały się informacje o jakiejś poważnej operacji, którą właśnie zrobił". Przesadzone?
Dziś powiedzielibyśmy, że to było małżeństwo i ojcostwo zdalne, trochę na odległość. Ojciec mocno zapracowany w Holandii, później na Śląsku. Kontakt bywał symboliczny, co w czasie analogowej telefonii i papierowych listów było z pewnością trudne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Koronawirus a choroby serca. Lekarz nie ma dobrych wieści
Miała z panem problemy wychowawcze?
Chyba nie, trzeba ją zapytać. Byłem raczej dzieckiem zamkniętym, introwertycznym, nieśmiałym, które chodziło stale w tym samym czarnym polarze. Jako nastolatek byłem zafascynowany gitarą. Clapton, Pink Floyd, Waters – to we mnie żyło. Zespoły muzyczne, w których grałem na gitarze, koncertowały lokalnie po szkołach średnich Tarnowskich Gór. Całe noce spędzałem grając, także w piwnicy domu. To był piękny, nostalgiczny czas świetnej twórczości – naprawdę. Michał, Jarek, Piotr, Szymon – dziś przedsiębiorcy, prawnicy, lekarze, ale i wybitni architekci przestrzeni. Naszą wokalistką była Maja Ganszyniec.
Kiedy zobaczył pan po raz pierwszy ludzkie serce?
Jeszcze w liceum. Ojciec zabrał mnie na zabieg. Pamiętam, że to było w nocy. Stanąłem z boku sali operacyjnej i zajrzałem za kotarę.
Poruszyło to pana?
Nie poruszyło na tyle, by zostało w pamięci. Potem, już na studiach, przez kilka lat pomagałem przy transportach przeszczepianych serc. Byłem takim nieformalnym członkiem zespołu transplantacyjnego, jeździłem karetką, latałem samolotem. Za darmo. Uwielbiałem to. To uczucie stałego ruchu, tej adrenaliny, poczucia gonienia czasu. Po latach, jeszcze na studiach szpital dał mi nagrodę – tysiąc złotych. Dołożyłem do roweru. Jeden z pierwszych prawdziwych sukcesów.
Kiedy pojawiła się ta iskra, pasja do zawodu?
Zaraz po studiach rozpocząłem staż podyplomowy w szpitalu w Tarnowskich Górach. I przepadłem, bardzo mi się podobało. Kontakt z pacjentem, rozmowy, ogarnianie wypisów, tabletek, badań. Ta sprawczość i wdzięczność – obustronna. Wielu robiło ten staż, czyli siódmy rok studiów, już w klinikach szpitali uniwersyteckich, także z zamysłem dalszej tam pracy. Ja nie, także za sprawą ojca, który wykluczał odbycie stażu w Zabrzu. Powiedział stanowcze "nie". I to była bardzo dobra decyzja.
W tym małym, powiatowym szpitaliku zobaczyłem, jak naprawdę wygląda system. Jak się pracuje, z czym się borykają lekarze. I, co ważne, od razu miałem kontakt z pacjentem. Tam nie było tej akademickiej drabiny: profesor, adiunkt, asystent. Każdy był mniej więcej równy. Dostałem salę, prowadziłem pacjentów. To mi się tak spodobało, że właśnie ten rok stażu zdecydował, że poszedłem w stronę kardiologii. Wybrałem internę, bo spodobał mi się kontakt z pacjentem, a nie to całe "dłubanie".
"Dłubanie", czyli zabiegi, okazały się jednak pańską przyszłością.
Dziś widzę, że musiałem do tego dojrzeć i zmienić postrzeganie poszczególnych dziedzin medycyny. Był to bardziej proces, niż nagła zmiana. W czasie studiów i stażu pracowałem naukowo, w laboratoriach badawczych, na zwierzętach: myszach, szczurach, królikach. Część pracy doktorskiej zrobiłem właśnie na tym materiale, mając z tego dużą satysfakcję. To były realne doświadczenia, wykonane przeze mnie, opracowane przeze mnie zarówno intelektualnie, konceptualnie, ale i faktycznie.
Nasze laboratorium, kierowane przez dr. Marcina Krasonia i Mirosława Tyrpienia, pracowało każdego wieczora. Wielu dzisiejszych pracowników Zabrza tam zaczynało – Dr Śliwka, Kwiecień, Garbacz. Dla wielu była to dobra trampolina i test wysiłku badacza-klinicysty.
W trakcie stażu wzorem mądrzejszych wysyłałem swoje, bardzo skromne, CV za granicę. Chciałem się sprawdzić w pracy klinicznej lub doświadczalnej. Dostałem dwie odpowiedzi: z Seattle i z Nowego Jorku. Poleciałem do Nowego Jorku, do Laboratorium Montefiore Medical Center. Laboratorium wyglądało atrakcyjnie. W ogłoszeniu. W rzeczywistości niewiele tam było. Trzeba było wszystko stworzyć, uruchomić.
Domownicy nie byli przychylni wyjazdowi. Syn urodził się w 2000 roku, a ja w 2005 zdecydowałem się lecieć. Pojechałem z 300 dolarami w kieszeni. Szybko okazało się, że już na start jestem zadłużony: wynajem, kaucja, życie. Ale nie chciałem wracać z pustymi rękami, więc postanowiłem zostać przynajmniej rok, by spłacić długi, ale i wrócić na tarczy – z publikacją. Chociaż jedną. W międzyczasie dług urósł, bo już 3 miesiące po rozpoczęciu dołączyła do mnie żona z Mateuszem. Byliśmy tam razem 3-4 miesiące.
W pracy powoli szło do przodu. Lab został wyposażony, zbudowany, zorganizowany. Ruszyliśmy z badaniami – wszczepialiśmy komórki macierzyste, robiliśmy przeszczepy serca u psów i owiec. Czas mijał. W roku 2007 rozłąka dotknęła rodzinę. Dystans był trudny, a internet jeszcze nie na tyle powszechny, by umożliwić dobrą komunikację. Z początkiem 2007 często wracałem do domu. Trzy dni z rodziną i z powrotem. To kosztowało majątek, topiło wszelkie zgromadzone oszczędności. Nie udało się. Pomyślałem: skoro wszystko się sypie, a chirurgia daje mi sens, to wybieram to drugie. Wróciłem do Polski wcześniej, niż planowałem. Zmieniłem specjalizację – zostawiłem rozpoczętą internę na rzecz kardiochirurgii. To była bardzo zawiła droga, ale świadoma.
Po powrocie zaczął pan pracę w Zabrzu, u ojca. Od początku spotykał się pan z zarzutami o nepotyzm, środowisko traktowało pana z dystansem?
Łatka nepotyzmu pojawiła się szybko. To bardzo wygodna etykieta: ojciec dyrektor, syn lekarz-pracownik tego samego szpitala/oddziału. Sprawa nie była tak prosta. Owszem, formalnie zostałem zatrudniony przez ojca, ale nikt mi niczego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie – ojciec bardzo pilnował, żeby nikt nie zarzucił mu faworyzowania.
I, prawdę mówiąc, nieraz przesadzał w drugą stronę. Mówił: "Muszę być obiektywny", a w praktyce wymagał ode mnie zdecydowanie więcej. Podczas odpraw zwykle dziękował wielu: za grant, za projekt, za dotację. Dziękował całym zespołom, nawet portierowi. A ja? Czasem byłem wymieniany na końcu, czasem wcale. Ta potężna asymetria była demotywująca. Sytuacja musiała być także niekomfortowa dla współpracowników.
Jako chirurg – ma pan ulubiony moment w trakcie zabiegu?
Kiedyś lubiłem zaczynać zabieg. To był taki moment rozgrzewki. W klasycznej kardiochirurgii młodszy chirurg otwiera, starszy robi środek, a młodszy zamyka. Ja lubiłem zaczynać sam. A jeśli chodzi o konkretne procedury – przeszczep serca. Może nie najbardziej skomplikowany technicznie, ale piękny, estetyczny. Ten zabieg uwielbiam.
Czy lata pracy z sercem, trzymania go w dłoni, zmieniają człowieka?
Myślę, że mnie zmienił najmocniej ten okres, gdy przestałem je trzymać. Zobaczyłem, jak piękne to było – dostrzegłem ogromną tego wartość, ale i wdzięczność za to, że mogłem pomagać. Przeszczepiłem i pobrałem serca od setek dawców. Każde inne, każde równie cenne. Zawsze z poczuciem, że jestem świadkiem definitywnego końca czyjegoś życia lub że pomagam mu je zacząć od nowa. Najtrudniej mi zawsze było z dawcami pediatrycznymi. To małe serce waży najwięcej.
Pana ojciec nie operował już dzieci po tym, jak kilka dni po zabiegu zmarła jego 4-letnia pacjentka. Matka krzyczała do niego na korytarzu: "Zabiłeś mi córkę".
Nie znam szczegółów tego wydarzenia, ale tak, reakcja rodzica, który stracił ukochane dziecko, potrafi być dla lekarza bardzo bolesna. Ja na tę drogę się nie zdecydowałem. Wydawała mi się emocjonalnie zbyt trudna. Dziś, z perspektywy czasu, nieco żałuję.
Jest 2018 rok. Pana ojciec jedzie do Paryża i dostaje tam udaru. Ma sparaliżowaną lewą połowę ciała, musi poruszać się na wózku. Czy to moment przełomowy w pana życiorysie?
Tak, dla całej naszej rodziny był to wyjątkowo trudny czas. Zrozumieliśmy, że nadchodzi całkowicie inny, nieznany nam dotąd czas. Czas ogromnych zmian – dostosowania aktywności do życia z osobą z niepełnosprawnościami. Tam też zaczęliśmy częściej rozmawiać, planować, spędzać wspólnie więcej czasu.
Dowiedział się pan o nim wtedy czegoś, czego nie wiedział wcześniej?
Raczej nie. Zawsze miał swoje plany, sięgające dalej niż przeciętny horyzont. Stawiał poprzeczkę bardzo wysoko, w świetle sukcesu, który był nieosiągalny, przynajmniej dla mnie. Zrozumiałem, że aspirując jeszcze wyżej, mogę stracić bardzo wiele. Tego chciałem uniknąć.
Otwarcie namaścił pana na następcę w Śląskim Centrum Chorób Serca. "Radziłem mu, żeby Michał odszedł do innego szpitala, zdobył doświadczenie, za kilka lat stanął w konkursie na szefa. Tyle że Marian z całkowicie niezrozumiałych względów uważał, że Michał bez jego pomocy nie zostanie szefem" – mówił przyjaciel ojca, prof. Andrzej Bochenek. Ta decyzja zmieniła wszystko.
Wielokrotnie próbowałem przekonać ojca, że jest wielu młodych, zdolnych, którzy jego wizję i misję mogą kontynuować. Ojciec jednak, w obawie o utratę poczucia przynależności i swojego rodzaju tożsamości miejsca, nie chciał dopuścić myśli, że to nie ja miałbym kontynuować to, co zaczął on. Do dziś uważam, że decyzja o sukcesji mogła zostać podjęta zdecydowanie wcześniej i bardziej świadomie. Nie chciał.
Ten sam profesor Bochenek spekulował, że może w osobie syna chciał mieć zapewniony wpływ na działalność szpitala, a może "lansował syna w poczuciu winy, że w dzieciństwie spędził z nim mało czasu".
Prof. Bochenek mógł wypowiadając te słowa nie znać wszystkich szczegółów i tła pewnych decyzji. Lans – to ostatnie, o czym mógł myśleć ojciec, jemu takie zjawisko sztucznego promowania było niezmiernie obce. Jestem przekonany, że prof. Bochenek potwierdziłby prawdziwość tych słów.
Ojciec był, według swojej miary, obiektywny, choć trzeba przyznać, że po udarze coraz mniej. Mocniej ulegał emocjom, także widząc, jako lekarz, ograniczony swój czas. To sprawiało, że coraz częściej popełniał błędy, których wcześniej się wystrzegał. Na inauguracji roku akademickiego 2022/23 Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w NOSPR-ze, w auli pełnej ludzi, przy odbiorze honorowego dyplomu powiedział: "Po mnie idzie lepszy: mój syn, Michał Zembala". Siedziałem w pierwszej ławce i marzyłem, by zniknąć.
"Postawiono mi ultimatum: albo Michał, albo MY" – zanotował prof. Marian Zembala w czwartek 17 marca 2022 roku. 18 marca dostał pan wypowiedzenie umowy o pracę. Następnego dnia doszło do tragedii, ciało ojca znaleziono w basenie. Czy ma pan w sobie dziś żal? Za to, co się wtedy wydarzyło — nie tylko w relacji z ojcem, ale też z całym środowiskiem?
Napisano: "ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do Królestwa Bożego". Nie patrzę do tyłu, a na pługu mam obie ręce.
Od redakcji: kolejne wypowiedzi w tym wątku, dotyczące konfliktu w szpitalu w Zabrzu i okoliczności odejścia prof. Zembali z pracy, zostały usunięte przez rozmówcę w autoryzacji.
W ciągu dwóch lat stracił pan zawodową tożsamość, ojca, a także syna. 26 czerwca 2024 roku, w Dzień Zapobiegania Narkomanii, napisał pan na LinkedInie o śmierci 24-letniego Mateusza. To był bardzo odważny, poruszający wpis. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć o tym publicznie?
Ten wpis zrobiłem z pewnym opóźnieniem – trzy, cztery miesiące od jego tragicznej, przedwczesnej śmierci. Ku mojemu zaskoczeniu, liczba prywatnych wiadomości, które dostałem, była niewiarygodna. Wielu dzieliło się podobnymi historiami, które dotykały ich lub ich bliskich. Ani jednego krytycznego głosu. Pisali: "Moje dziecko też zginęło", "Ja też nie potrafię dotrzeć do mojego dziecka". Dotarło do mnie, że nie jestem sam. Że nie tylko ja przegrałem. Wielu przegrywa, kilku wygrywa. Ale nie jest to coś, czego trzeba się wstydzić.
Dlaczego miałbym o tym nie mówić? Ze wstydu, że mój syn był narkomanem? To byłoby zaprzeczenie uczciwości. Był. Był jednocześnie młodym, pięknym i utalentowanym człowiekiem, który coś po drodze zgubił. Który nie był w stanie z tego nałogu wyjść mimo naszej – bliskich – pomocy. I choć były radosne dni, po nich przychodziły te ciemne, długie, pełne lęku i niepewności. Aż zadzwonił telefon. Niedawno minął rok od tego zdarzenia. Byłem tam, w tym parku, by choć chwilę postać w miejscu, w którym jego życie zgasło.
Ojcostwo ma dziś dla pana inny wymiar?
Jest niezwykle ważne. Mam dwoje małych dzieci, 10 i 7 lat. Bardzo chciałbym, żeby miały szczęśliwe życie. Ale to wymaga pracy, obecności, cierpliwości, umiejętności akceptacji inności aspiracji i emocji. Moje trzy ostatnie lata to czas częstej obecności w domu, budowania wspólnoty. Stojąc dziś przed nową zawodową drogą, jestem radosny, ale i pełen obaw – czy i w jakim stopniu to zostanie poświęcone. To jest trudne.
Myśli pan o tym w kontekście własnego ojca, którego nie było?
Nie mogę tak kategorycznie powiedzieć, że go nie było. Zdołał przekazać mi najważniejsze wartości i zasady, którymi się kierowałem i kieruję w swoim życiu oraz przekazuję je dzieciom. Jeśli jednak komuś się udało wychowywać dzieci na odległość, to chylę czoła. Nie wiem, czy mnie się to uda. Obecność jest niezwykle ważna. Nie tylko ilościowo, ale i jakościowo. Trzeba być z dzieckiem. Człowiek z człowiekiem.
Co się dla pana dzisiaj najbardziej liczy w życiu?
Rodzina. Jej integralność, szczęście, przyszłość. Nawet gdybym już nigdy nie był chirurgiem, tylko sprzedawał jabłka i miał mały domek na łące. Przewartościowałem życie. Cenię czas.
Dziś czuje się pan jeszcze "synem słynnego ojca", czy po prostu profesorem Michałem Zembalą?
Zawsze będę czuł się synem sławnego ojca. Jestem dumny z tego, co Marian Zembala osiągnął, do czego doszedł ciężką pracą, wychodząc z małego miasteczka pod Częstochową. Jego historia, choć skończyła się w 2022 roku, żyje w pozostawionym dziele oraz pacjentach, dla których pracował. To wspaniała, pełna sukcesów historia. Skończona przedwcześnie, niemal ucięta w połowie.
Moją historię, mocno krętą, ale zawsze uczciwą, piszę po swojemu, niemal na nowo.
Rozmawiał Michał Gąsior, dziennikarz Wirtualnej Polski