Świętość w czasach popkultury
Schematyzm, brak wyrazistości, uproszczenia. Wizerunek Jana Pawła II dostał się w tryby komercyjnej machiny. Rezultaty nie są najlepsze.
09.03.2006 | aktual.: 09.03.2006 11:12
"Zrobiłem ten film, by uzyskać sławę i wzmocnić swoją zawodową pozycję" – powiedział reżyser John Kent Harrison na koniec dość niemrawej warszawskiej konferencji prasowej, która odbyła się w związku ze zrealizowanym przez niego filmem "Jan Paweł II". Miało to być stwierdzenie ironiczne, być może reakcja na mało wnikliwe pytania, w dodatku skierowane głównie do współtwórców filmu. Ale sam fakt, że takie zdanie padło, uświadamia pewną dość oczywistą, choć w kontekście tego filmu może i przykrą, prawdę, o której nie zawsze chce się pamiętać.
Trzy oblicza papieża
Oto bowiem postać naszego Papieża, przywódcy duchowego o niepowtarzalnej charyzmie, tak często wykorzystującego media do tego, by przekazywać treści, które w nich niezbyt często goszczą, stała się po jego śmierci niejako własnością publiczną. I co za tym nieuchronnie idzie, wizerunek wielkiego człowieka dostał się w tryby machiny komercyjnej kalkulacji, gdzie artystyczny, konsekwentnie przeprowadzany zamiar, jest raczej rzadkim wyjątkiem niż chwalebną regułą. Grozi to sprowadzeniem przesłania Jana Pawła II do garści truizmów, do banalizacji jego wyjątkowej postaci. Choć, z drugiej strony, użycie powszechnie zrozumiałych środków wyrazu może mieć dobre skutki ewangelizacyjne.
Sam Papież, który, jak wiadomo, ogromną wagę przywiązywał do kultury, w tym także do filmu, bez wątpienia nie miał złudzeń co do częstej nieprzystawalności płaszczyzn – ewangelizacyjnej i artystycznej. Wystarczy wspomnieć jego wystąpienie z okazji premiery "Quo vadis", gdzie mówił o ważnej tematyce, jaką film porusza, jasno przy tym zaznaczając, że nie widzi się w roli sędziego ferującego wyroki estetyczne. Ten dystans nie był przecież przypadkowy. Tak jak i brak jakiegokolwiek komentarza na temat prezentowanej mu przed laty w Watykanie filmowej adaptacji "Przed sklepem jubilera" był właściwie wymownym – także właśnie estetycznym – komentarzem.
Otóż powstałe do tej pory filmy fabularne na temat życia naszego Papieża zbliżone są, niestety, artystyczną jakością do tamtej produkcji. Nie ma się co oszukiwać – zarówno "Jan Paweł II: Nie lękajcie się" Jeffa Blecknera, jak i "Jan Paweł II" Harrisona, które właśnie weszły na nasze ekrany, to przedsięwzięcia obliczone na zysk i próbujące trafić w uśredniony gust nie tylko wierzącej publiczności. Z różnym, ale w rezultacie podobnym skutkiem. Są to bowiem serie udramatyzowanych żywych obrazów, usiłujące ukazać "charyzmę w działaniu".
Charyzmatyk na sztywno
Twórcy tych filmów milcząco założyli, że nie należy przekraczać sztywnych i mocno wyeksploatowanych reguł biograficznego widowiska telewizyjnego. Bo to, czy bohaterem takiego filmu będzie papież Jan Paweł II, Matka Teresa, Andriej Sacharow czy Nelson Mandela, nie ma tu niestety decydującego znaczenia. Najważniejsza jest asekurancka stylistyczna formuła, wyzyskana raz lepiej, raz gorzej. Wewnętrzne konflikty postaci i dramaty ich trudnych ideowych i moralnych wyborów ulegają uproszczeniu, trudniejsze kwestie – jeśli w ogóle ktoś je podejmuje – popadają w melodramatyczny banał lub są jedynie lękliwie markowane.
Karykaturalna hagiografia
Doskonale jest to widoczne w wyraźnie niedofinansowanym i bardzo pospiesznie nakręconym filmie Blecknera. Mówi się tu wprawdzie wprost o teologii wyzwolenia i krytycznym stosunku do niej Jana Pawła II, ale za pomocą sentymentalnych sekwencji z udziałem arcybiskupa Romero (Joaquim de Almeida). Na wieść o jego śmierci papież zalewa się rzewnymi łzami i błaga Boga o wybaczenie wpatrzony w fotografię Romero, co wypada po prostu fałszywie. Wiele scen z tego filmu przypomina mimowolną karykaturę.
Kto pamięta z lat 80. brytyjskie telewizyjne widowisko "Zaklęty krąg" (reż. Mike Hodges)
o sytuacji w Polsce wg scenariusza Toma Stopparda, temu na przykład sekwencje z Jaruzelskim z filmu Blecknera wydadzą się dziwnie znajome. Generał płaczliwym głosem żali się, że nikt go nie lubi, a wzrok popsuł sobie na Syberii, studiując rosyjskich klasyków. Co gorsza, niemal karykaturalny wymiar wielu scen jest niezamierzony. Wynika to chyba nie tylko z ograniczeń telewizyjnego formatu, ale i z samej osoby realizatora, drugorzędnego rzemieślnika, nieumiejącego się pozbyć nawyków inscenizacyjnych zaczerpniętych z seriali. Rozczarowało również aktorstwo. Utalentowany skądinąd Thomas Kretschmann (pamiętny między innymi z roli Hosenfelda w "Pianiście" Romana Polańskiego) gra tak, jakby nie miał czasu na przemyślenie roli. Jego występ utrzymany jest w podniosłej manierze chmurno-romantycznej, nawet wtedy, gdy aż się prosi, by zejść z piedestału i nadać postaci ludzki wymiar, na przykład poprzez postawienie dyskretnego
komediowego akcentu.
Budżet uratuje film?
Z filmem Harrisona jest nieco inaczej, choćby z powodu większego budżetu. Rezultat trudno zdecydowanie oceniać, pamiętając, że jest to skrócona i przemontowana część większej całości. Zasada konstrukcji jest jednak podobna. Stopniowe odkrywanie powołania, migawki z pontyfikatu z dużym naciskiem położonym na cierpienia Papieża w ostatnim okresie życia. We wstępnej części, gdzie młodego Wojtyłę gra Cary Elwes, mamy nawet przykłady nieposłuszeństwa Karola wobec jego ojca, a także pochwałę polskiej potrawy – ziemniaków. Doświadczenie grozy totalitaryzmów ujęto w sposób tak szkicowy, że aż zabawny. "Nastaje komunistyczna groza" – mówi zasępiony biskup Sapieha (James Cromwell), widząc wysiadających z ciężarówek Sowietów. Prawda, ale wyrecytowana, a nie pokazana. To jednak dzięki – ryzykownym zresztą, balansującym na granicy emocjonalnej eksploatacji – scenom umierania Papieża film jednak się broni. Dramat walki z własną słabością, decyzja o służbie do końca przedstawione są tu w sposób hollywoodzko-patetyczny, co
podkreśla dodatkowo drażniąca muzyka. A jednak pomimo to – także dzięki kreacji Johna Voighta – są to rzeczy zapadające w pamięć.
Voight, czyli dubler mistrzem
Voight zastosował stare zasady amerykańskiej aktorskiej szkoły behawiorystycznej: ze skrupulatnej analizy czysto zewnętrznych zachowań Papieża, które śledził, poznając dokumentalne zapisy filmowe, starał się wydestylować to, co wewnętrzne. I po części mu się to udało. Przekonuje chociażby scena, kiedy Jan Paweł II doznaje niespodziewanej kontuzji biodra, a potem sekwencje, w których Papież jest zwyczajnie zły na swoją słabość i gniewnie odrzuca laskę na posadzkę. I pomyśleć, że Voight pojawił się na planie w charakterze "straży pożarnej" – Jana Pawła II miał pierwotnie grać Ian Holm – Bilbo Baggins z "Władcy pierścieni", ale powstała obawa, że 75-letni dziś aktor nie podoła trudom produkcji.
O największym jak dotąd sukcesie mogą chyba mówić twórcy "Karola – człowieka, który został papieżem" Giacomo Battiato. Otóż ten włoski film nawet w swoich oczywistych błędach i uproszczeniach ma śródziemnomorski charakter, który każe sąsiadować ze sobą powadze i witalności, nonszalancji i patosowi zmieszanych w zaskakujących proporcjach. Tytuł nie kłamie. To krzepiąca opowieść o człowieku, a nie podniosła laurka. A Piotr Adamczyk, czasem przez drobne gesty, subtelne zmiany intonacji głosu, zdołał jako jedyny – jak dotąd – tak konsekwentnie pokazać Karola Wojtyłę jako człowieka, a nie tylko jako wielkość na piedestale.
Przytłoczenie schematem
Czy w dzisiejszym kinie w ogóle możliwy jest film pokazujący nie tylko zewnętrzny ciąg wydarzeń z życia Karola Wojtyły, ale np. misterium modlitwy? Kino, zwłaszcza ostatnimi czasy, rzadko potrafi wiarygodnie oddać charakter przeżyć religijnych. Gdy zabrakło Bergmana, Bressona czy Felliniego, religia w filmie pojawia się wprawdzie często, ale jako zbiór komunałów. Pierwsze paradokumentalne fabuły o papieżu: "Pope John Paul II" Herberta Wise’a (1984) z Albertem Finneyem w roli Karola Wojtyły czy "Z dalekiego kraju" (1981) Krzysztofa Zanussiego z Cezarym Morawskim miały założenie niejako edukacyjne. Chodziło o uświadomienie zachodniej widowni faktów, dotyczących rodowodu bohatera, a także o pozbawiony zbytnich uproszczeń wykład z historii i kultury Polski.
Czekając na śmiałka
Dotychczasowe filmy fabularne o życiu Jana Pawła II z lepszym lub gorszym skutkiem starają się przybliżyć sylwetkę Karola Wojtyły. Ceną za to bywa często schematyzm jego ekranowej postaci, pozbawienie jej niepowtarzalności i charyzmy. Jest to tym dotkliwiej widoczne, że istnieje przecież bogata dokumentacja filmowa pontyfikatu, często o wiele bardziej wyrazista i przekonująca od jakiejkolwiek inscenizacji. Być może po pierwszej fali filmów pojawi się kolejna, bardziej artystycznie i intelektualnie pogłębiona. Bo przecież nie tak trudno wyobrazić sobie film o Papieżu jako polemiczny dramat sprzecznych idei czy jako wyrafinowane estetycznie kontemplacyjne studium człowieka refleksji i modlitwy. Nie jest to wcale niemożliwe, rzecz w tym, by nie ulec pokusie spłaszczenia wizerunku Jana Pawła II, traktowania go jako jednego z wielu bohaterów masowej wyobraźni, którego obraz powielany jest w różnych, ale zbliżonych do siebie wariantach.
Kto mógłby nakręcić taki film? Z Włochów zapewne Ermanno Olmi, z Francuzów być może Alain Cavalier, a z polskich twórców można wyobrazić sobie za kamerą Andrzeja Barańskiego czy Krzysztofa Krauzego. Artystów, którzy mają w sobie i pokorę, i wewnętrzną pasję. Których główną ambicją nie jest wzmacnianie własnej pozycji, którym nie brak odwagi, ale i odpowiedzialności. Wbrew pozorom w Europie takich artystów kina znalazłoby się więcej niż kilku. Może zatem wystarczy poczekać...
Tomasz Jopkiewicz