Świat na beczce prochu - czeka nas kolejny krwawy wiek?
XXI wiek nie stanie się stuleciem pokoju. Czekają nas burzliwe czasy - zgadzają się brytyjscy politolodzy. Jak będą wyglądać wojny przyszłości?
"Trudno przewidywać, zwłaszcza przyszłość”, mawiał chiński filozof Konfucjusz, a po nim prawdę tę powtarzało wielu innych myślicieli. Przewidywanie wojen wydaje się być szczególnie karkołomnym zadaniem - historia wielokrotnie udowadniała, że te potrafią wybuchać w bardzo zaskakujących momentach. To w historii tkwi jednak klucz do zrozumienia trendów, które mogą objawić się w kolejnych dekadach. Konfucjusz mawiał wszak również: "opowiedz mi twoją przeszłość, a ja opowiem ci, jaka będzie Twoja przyszłość”.
Poprzedni wiek nie był czasem pokoju - to wiemy. Opisy dwóch wojen światowych, ponad czterdziestu lat niebezpiecznej rywalizacji atomowych gigantów i niezliczonej ilości mniejszych konfliktów wypełniają tysiące stron podręczników historii. Dwudzieste pierwsze stulecie przywitało nas kolejnymi wstrząsami, których listę otwierają dwa uderzenia w wieże i "wojna z terrorem”. Obecnie na świecie trwa, z różna intensywnością, około 30 konfliktów zbrojnych. Co nas czeka w przyszłości?
Poleje się krew
- W ciągu najbliższych 50 lat będziemy walczyć jeszcze więcej - stwierdza w rozmowie z Wirtualną Polską dr Chris Martin, szef Center for Strategic Studies przy brytyjskim uniwersytecie w Hull. - Będą to głównie konflikty asymetryczne, podobne do tych, jakie dziś Zachód toczy w Afganistanie czy Iraku - między regularnymi, teoretycznie silniejszymi armiami a grupami terrorystycznymi i partyzanckimi. Takie organizacje nie przestaną także ścierać się między sobą, szczególnie w krajach ze słabą władzą centralną - dodaje.
Z tą wizją zgadza się prof. Martin Shaw, specjalista od stosunków międzynarodowych z uniwersytetu w Sussex. "Najczęstsze będą konflikty o małej skali, zazwyczaj w obrębie jednego kraju w Afryce lub Azji. Rywalizacja między państwami, zwłaszcza tymi potężniejszymi, ograniczona zostanie przez rosnące współzależności ekonomiczne", napisał w korespondencji z Wirtualną Polską.
Czy zatem tworzenie sieci gospodarczych zależności może być kluczem do światowego pokoju? Czy państwa połączone wspólnymi interesami biznesowymi nigdy nie rzucą się sobie do gardeł? - Nie można być tego pewnym. Kraje takie jak Chiny, Indie i Brazylia rozwijają się dynamicznie i stają się coraz silniejsze. Ich przyszłe zachowanie zależy jednak od tego, czy i jak bardzo uda się im zintegrować ze światowym systemem ekonomicznym - mówi Martin. - Zależy to nie tylko od czynników zewnętrznych, ale i wewnętrznych. Chiny i Indie mają dużo problemów w obrębie własnych granic, są zróżnicowane etnicznie i kulturowo. Trzeba brać pod uwagę możliwość, że pewne wydarzenia, na przykład pojawienie się silnych tendencji separatystycznych wśród mniejszości, mogą doprowadzić do ich destabilizacji. Wtedy ich postawa, w tym i chęć do integrowania się z innymi państwami, może się zmienić. Trudno przewidzieć, jak się wtedy będą używać swojej potęgi - analizuje brytyjski politolog.
Zmiana to wróg?
Samuel Huntington w swojej słynnej pracy "Zderzenie cywilizacji” przewidywał, że to różnice kulturowe i religijne mogą być główną przyczyną konfliktów w przyszłości. Wydarzenia z 11 września zdawały się potwierdzać tę teorię. Colin S. Gray, wykładowca studiów strategicznych i jeden z doradców w administracji Ronalda Reagana, w napisanej w 2005 roku książce "Another Bloody Century” ("Kolejny krwawy wiek”) prezentuje inny punkt widzenia. Czynniki cywilizacyjne, owszem, będą miały pewne znaczenie w kształtowaniu wojennej mapy świata, jednak charakter wojen pozostanie niezmienny - o ich wybuchu decydować będą nie różnice kulturowe, a względy polityczne.
Te będą rozmaite - od potrzeby uzyskania dostępu do poszczególnych zasobów i terenów (dla zysku lub zaspokojenia potrzeb obywateli), zamiarów przejęcia władzy w państwie przez rebeliantów lub zlikwidowania takiego zagrożenia, po chęć osłabienia rywala w wyścigu do regionalnej lub globalnej hegemonii. Inność religijna może prowadzić do spięć i brutalnych incydentów, jednak decyzje o zaangażowaniu się w prawdziwy konflikt będą podejmowane tylko jeśli zwycięstwo przyniesie polityczny zysk.
Szczególnie zapalne staną się okresy intensywnych zmian. Alvin Toffler, jeden z najbardziej znanych amerykańskich futurystów, stwierdził w jednym z wywiadów: "Niestety, świat nie może przejść silnych i przyśpieszonych transformacji bez konfliktu". Zmiana oznacza zastąpienie starego nowym, niekoniecznie lepszym. Ci, którzy korzystają z poprzedniego ładu, buntują się przeciwko postępowi, agresywnie reagują na zmiany, które pozbawić mogą ich wpływów. Nagły zwrot wywołuje szczególnie zdecydowaną odpowiedź.
To dlatego radykalni islamiści tak alergicznie reagują na eksportowanie zachodniej kultury do państw muzułmańskich - laicyzacja oznacza dla nich odsunięcie od władzy. Ten "amerykański szatan” nie jest zły ponieważ lubi krótkie spódniczki, lecz przede wszystkim dlatego, że jego obecność przyspiesza niepożądane polityczne zmiany. Gray pisze: "Czym mniej aktywni jesteśmy w próbach przyspieszenia reformy w świecie islamskim, tym lepiej. Taka reforma jest jedyną wszechstronnie skuteczną odpowiedzią dla al-Kaidy, ale nie może być narzucona z zewnątrz”. Inaczej wojny takie jak ta w Afganistanie będą trwać w nieskończoność.
Jednak nie tylko świat muzułmański doświadczy zmian. - Są trzy rodzaje państw. Pierwsze to kraje ponowoczesne, takie jak Wielka Brytania czy Francja - zintegrowane w rozmaite unie i organizacje, uważające współzależność za lepsze narzędzie polityczne niż siłę militarną - wyjaśnia Chris Martin. - Druga kategoria to państwa nowoczesne, na przykład Rosja i Chiny. Te kraje zachowują się tak, jak my jeszcze niedawno - przed drugą wojną światową. Dla nich groźby użycia przemocy czy agresywna ekspansja to nadal dopuszczalne metody działania. Trzecia grupa - państwa przednowoczesne - to kraje słabe ekonomicznie i politycznie, wewnętrznie niestabilne, na przykład Sudan i Somalia - wylicza Brytyjczyk. - Pokój na świecie będzie w dużej mierze zależał od tego, w jakim kierunku pójdzie ta druga grupa. Polska jest przykładem na to, że można dołączyć do grona krajów ponowoczesnych w sposób harmonijny, bez wstrząsów. Dla wymienionych kolosów to również jest osiągalne; mogą w spokoju koncentrować się na rozwoju wewnętrznym i
stopniowo integrować się z resztą świata. Możliwe jednak, że wybiorą inną drogę i siłą będą próbowały poszerzać swoje wpływy. To może mieć katastrofalne skutki - konkluduje.
Droga dla Europy
- Europa w przyszłości najprawdopodobniej będzie występować w roli wzorca dla innych regionów; państwa z Azji czy Afryki zobaczą, że europejski model współpracy może przynieść korzyści w postaci bezpieczeństwa i gospodarczego wzmocnienia. Jednocześnie kraje Starego Kontynentu będą czuły się coraz bardziej odpowiedzialne za świat, więc wzrośnie liczba misji pokojowych czy interwencji wysyłanych przez Unię Europejską - przewiduje Martin. - Powinniśmy jednak zdać sobie sprawę, że większość państw nie zachowuje się tak jak my, dlatego jeśli zechcemy, by pewne wartości - na przykład prawa człowieka - były respektowane, będziemy musieli czasami postępować według zasad innych krajów, bardziej stanowczo, a może nawet brutalniej niż dzisiaj. Może to być trudne do zaakceptowania, ale inaczej nie da się uniknąć kolejnych "Rwand” i "Sudanów” - twierdzi analityk.
Czy Europa podoła jednak problemom, które pojawiać będą się biedniejszych państwach? Demografia jest nieubłagana. Przewiduje się, że do 2050 roku planeta stanie się domem dla 10 miliardów ludzi. Większość z nich będzie żyła w krajach, które już dziś mają problemy z wyżywieniem i napojeniem swoich obywateli. Istnieje obawa, że brak pożywienia i wody sprawi, że całe narody, poszukując ratunku przed głodem, siłą będą wypychać słabsze ludy z ich ziemi.
Czy nie pozabijamy się nad kawałkiem chleba? - Znany brytyjski ekonomista Adam Smith już w 1776 roku w książce "Wealth of Nations” ("Bogactwo narodów”) prorokował, że 30 lat później ludzkość nie będzie w stanie się wyżywić i przetrwają tylko ci, którzy będą potrafili wyrwać więcej dla siebie. Tak się jednak nie stało. Postęp technologiczny pomógł nam znaleźć rozwiązanie tego problemu - przypomina Chris Martin.
- Dziś bolączką jest to, że tak wysoki przyrost naturalny następuje w krajach, które technologicznie są zacofane i niezdolne do produkowania odpowiedniej ilości pożywienia. To może popychać ludzi do walki. Jednak wraz ze wzrostem poczucia odpowiedzialności kraje rozwinięte będą coraz bardziej pomagać tym słabszym, co pomoże zmniejszyć skalę problemu - stwierdza.
- Trzeba też zaznaczyć, że mieszkańcy biedniejszych państw muszą zmienić swoją mentalność. Tak wysoki przyrost naturalny wynika z tego, że ci ludzie chcą mieć jak najwięcej dzieci - tylko to daje im pewność, że chociaż część ich potomków dożyje dorosłości. Jednak umieralność wśród najmłodszych, dzięki postępowi w medycynie, jest coraz mniejsza, przez co rodziny robią się zbyt duże i trudne do utrzymania. Te społeczeństwa muszą to zrozumieć i z czasem pewno tak się stanie - zaznacza szef Center for Strategic Studies.
Wielkie bum?
Przez znaczną część poprzedniego wieku świat drżał w obawie przed wojną nuklearną. Do wymiany atomowych ciosów nigdy jednak nie doszło. - W przyszłości wydaje się to mało prawdopodobne, jednak nigdy nie można wykluczyć takiej ewentualności - mówi Martin.
- Ten strach nadal istnieje. Nie bez powodu kraje takie jak Wielka Brytania czy Francja nie chcą pozbyć się swoich zapasów broni nuklearnej, mimo iż nikt im bezpośrednio nie zagraża. Traktują to po prostu jako ostateczne zabezpieczenie - dodaje. Colin S. Gray również nie uważa, by atomowe państwa chciały zmienić swój status. Wręcz przeciwnie, w chwilach wystąpienia konfliktu interesów mocarstwa będą przypominać sobie o swoich niszczycielskich głowicach i używać ich jako karty przetargowej, tak jak w czasach zimnej wojny.
A co z nowymi członkami klubu "wielkiej bomby”? Czy ktoś oprócz Iranu i Korei Północnej będzie pukał do jego bram? - Nie sądzę, by było wielu chętnych. To są ogromne koszta i wiąże się z tym wiele problemów politycznych. Poza tym niewiele krajów jej naprawdę potrzebuje - odpowiada politolog z Hull. - Wydaje mi się, że w przyszłości Japonia, jeśli Amerykanie przestaną gwarantować jej bezpieczeństwo, może chcieć wyprodukować broń nuklearną. Japończykom nie zabraknie środków ani umiejętności technicznych, a może to być dla nich skuteczną ochroną przez ewentualnymi zakusami Chińczyków czy Koreańczyków - sądzi Brytyjczyk.
Od dłuższego już czasu ważnym tematem w dyskusjach politologów jest terroryzm atomowy. Jedna z teorii mówi, że na "czarnym rynku” kupić można głowice nuklearne, które "zapodziały się” po upadku Związku Radzieckiego i wycofaniu takiej broni z magazynów krajów satelickich. Inny pogląd głosi, że kraje takie jak Iran lub Pakistan mogłyby udostępnić tę śmiertelną broń islamskim organizacjom terrorystycznym. - Terroryści na pewno nigdy jej nie wyprodukują sami. Przykład Iranu pokazuje, że nawet dla dużego kraju jest to trudne zadanie. Czy mogliby ją kupić lub dostać? To wydaje się bardziej prawdopodobne - mówi Chris Martin. - Czy jeśli dostaną ją w swoje ręce, będą gotowi jej użyć? Jeśli mówimy o al-Kaidzie, to nie mam wątpliwości, że tak - dodaje.
Mroczne czasy
Jeszcze więcej lokalnych konfliktów, nieprzewidywalne zachowanie kolosów, Europa w roli obrońcy uciśnionych i realne zagrożenie nuklearnym terroryzmem - najbliższe kilkadziesiąt lat zapowiada się bardzo burzliwie. Wojna nadal będzie towarzyszyć ludzkości.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Zobacz także bloog autora: Blizny świata!