Stuknij się wykałaczką

Po wypowiedzi pani minister finansów Teresy Lubińskiej na temat hipermarketów stało się jasne, że nowy rząd ma swoją własną wersję ministra Pola. Tak jak ów zapomniany już niemal mąż stanu, pani minister wzbudziła ogólnomedialny śmiech łamany na przerażenie. I tak jak minister Pol, pani Lubińska została natychmiast śmiechem zepchnięta na margines dyskusji. "Z gupkami sie nie gada" - uznały wpływowe dzienniki i telewizje i pokazały w tabelkach jakieś procenty. Tym samym gospodarczy liberalizm po raz kolejny wykrzywił do obywatela swoją fundamentalistyczną gębę.

09.11.2005 | aktual.: 09.11.2005 14:58

Lubińska powiedziała w wywiadzie udzielonym organowi światowej finansjery, że chciałaby ograniczyć ekspansję wielkich sieci handlowych w Polsce i dodała, że hipermarkety nie wpływają zbyt pozytywnie na polską gospodarkę. W odpowiedzi na to, przedstawiciele stacjonujących w naszym kraju sklepów wielkopowierzchniowych odpowiedzieli: “Jak to? My nie wpływamy? A 100 tysięcy zatrudnionych? A 6 miliardów wpływów z VAT? A ileś-tam miliardów inwestycji? A bliżej nieokreślona (bo nie mamy statystyk dla tak nieistotnych danych) kwota podatku CIT? To wszystko nazywa się nic?!”

Lubińskiej dostało się jeszcze z innych powodów. Ktoś z Komisji Europejskiej powiedział ponoć, że wszystkie podmioty na rynku powinny być traktowane tak samo, ktoś inny dodał, że nie możemy powiedzieć “nie” jakiejś grupie inwestorów, a jeszcze inny dodał, że minister ma marksistowskie poglądy, bo tylko komuniści nie wliczali handlu do Produktu Krajowego Brutto, a teraz już się wlicza. Wszystkie te wypowiedzi nie są oczywiście dowodem na to, że hipermarkety są super, a jedynie przykładem na rytualny i pozamerytoryczny sposób prowadzenia dyskusji na temat ekonomii, zaliczanej bądź co bądź przez niektórych do grona nauk ścisłych.

Skoro wszystkie podmioty mają być traktowane tak samo, to dlaczego nie są na przykład we Francji czy Niemczech? Dlaczego także w Polsce niektóre zakłady, ze względu choćby na swoją uciążliwość dla środowiska, obarczane są dodatkowymi obciążeniami, które mają zrkompensować straty ponoszone przez społeczeństwo w związku z tą uciążliwością? Czy to nie dyrektywa wspomnianej Komisji Europejskiej zaowocowała w Polsce prawem, na mocy którego sklepy o powierzchni powyżej 2,5 tys. metrów kwadratowych zobowiązane są do prowadzenia selektywnej zbiórki odpadów? Czy to nie zaburza świętego liberalizmu gospodarczego, który odważyła się pohańbić Lubińska? Czy święty liberalizm rzeczywiście zmusza nas do tego, abyśmy przyjmowali z otwartymi ramionami każdego, kto zechce coś u nas zainwestować? A może na przykład jakaś mazurska gmina uzna, że olbrzymi barak oblany morzem betonu nie wpłynie najlepiej na walory turystyczne okolicy i powie panom od hipermarketu: “nie”. Czy również wtedy przemądrzy ekonomiści wzniosą oburzone
oczy do Nieba? I wreszcie (co może najważniejsze): czy Lubińska mówiła coś o PKB? Nie. Powiedziała o polskiej gospodarce. A PKB jest tylko jednym (i to wcale nie najdoskonalszym) wskaźnikiem pozwolającym choć trochę zorientować się o co w tej gospodarce chodzi.

Tu polecałbym mniej zorientowanym zajrzeć do leksykonów i dokładnie zrozumieć czym jest PKB i na czym polegają ułomności tego wskaźnika. Nie mam kompetencji do prowadzenia ekonomicznego wykładu, a czasami warto jest zorientować się, co znaczą eksperckie zaklęcia, przy pomocy których hipnotyzują nas orędownicy hura-wzrostu.

Już? No to teraz dalej. Nie jest wcale tak, że wzrost PKB oznacza coś konkretnego dla przeciętnego obywatela. PKB wzrasta, kiedy w sąsiedniej gminie powstanie Wielka-Śmierdząca-Fabryka-Czegoś-Czego-Nie-Potrzebujesz. Wzrasta tym bardziej, gdy na łące, na której bawiłeś się z kolegami pojawią się buldożery, by odciąć cię od sąsiedniej dzielnicy siedmiopasmową drogą szybkiego ruchu. Wzrasta, kiedy twój kraj eksportuje czołgi do jakiejś bananowej republiki, której dyktator postanowił wreszcie rozwiązać problem opozycji. Nawet kiedy kierowcy wspomnianych wyżej buldożerów zwiną się do domów przed ukończeniem roboty i nie będzie ani łąki, ani autostrady, ani śladu po rządowych subwencjach, PKB wzrośnie, gdyż składają się na niego również wydatki rządowe. W tej sytuacji staje się jasne, że fetyszyzowanie tego wskaźnika nie jest uzasadnione i nie tylko na jego wzroście powinna skupiać się polityka państwa.

Oczywiście nie oznacza to od razu, że hipermarkety to wcielone zło. Tak jak powiedziałem, trudno mi się na ten temat wypowiadać, gdyż nie jestem kompetentnym ekonomistą. Dokładne zbadanie sensu wielkich sieci handlowych wymaga rozważenia wielu czynników w skali mikro i makro, doraźnie i długofalowo. Wojownicy gospodarczego liberalizmu wolą jednak wygłaszać w podnieceniu litanie wybranych wskaźników, co grozi wszak manipulacją. Fakt, że hipermarkety zatrudniają 100 tysięcy osób nie zmienia faktu, że ileś-tam tysięcy doprowadzają do bezrobocia. Dane podawane przez rzeczników sieci handlowych przypominają supermarketowe ulotki. Obok kolorowego zdjęcia uśmiechniętej pani widzimy liczbę: kilka miliardów złotych na inwestycje. A z tyłu, do góry nogami, małym druczkiem białe na żółtym wypisane są ukryte koszty społeczne, ekologiczne, infrastrukturalne i kulturowe. Nie, nie, panowie menadżerowie. Nie jest aż tak pięknie!

Wielu ekonomistów stara się zwracać uwagę na te czynniki, których z reguły nie można z miejsca wykazać w bilansach strat i zysków. Przejazd pociągiem jest nominalnie droższy od przejazdu samochodem, jednak, jeśli uwzględnimy globalne wydatki na leczenie ofiar wypadków drogowych, na usuwanie skutków zanieczyszczenia spalinami, na ograniczenie hałasu w centrach miast, itp, itd, okazać się może, że bilans nie jest aż taki oczywisty.

Podobne czynniki powinniśmy uwzględniać przy ocenie hipermarketów. I tu sporą intuicją ekonomiczną popisał się publicysta darmowej gazety “Metro”. Komentując wypowiedź minister Lubińskiej, napisał on: “Prócz możliwości kupienia anonimowo i tanio supermarket to świetna zabawa. Ludzie chodzą, rozmawiają, na rogu “alejki szynkowej” i “jogurtowej” można dostac za darmo ser na wykałaczce (...) Czy któryś z mądrali wołających o likwidację supermarketów jest w stanie zapewnić starszym ludziom tyle korzyści i rozrywki?” No cóż – ser na wykałaczce dobra rzecz. Może trochę stary, śmierdzi plastikiem i nie zawiera ani grama składników odżywczych, ale za to wykałaczka się przyda, by stuknąć w głowę mądralę, który uważa, że największym szcześciem starszego człowieka jest włóczenie się z pustym koszykiem między półkami z chińskim badziewiem.

Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)