Sto dni rządu. Łukasz Warzecha: poczynania PiS trudno określić inaczej niż niedołęstwo
Po magicznych "stu dniach" nowego rządu w oczy rzuca się rażący kontrast pomiędzy sprawnością marketingową, jaką PiS wykazał się podczas kampanii - zarówno prezydenckiej, jak i parlamentarnej - a niedołęstwem w okresie po zdobyciu władzy. Poczynania Prawa i Sprawiedliwości trudno określić inaczej niż właśnie niedołęstwo, bo momentami polityka informacyjna rządu wydaje się kompletnie nie istnieć. Pełna lista wpadek i niedociągnięć w tej dziedzinie zajęłaby kilka stron - pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski.
23.02.2016 | aktual.: 26.07.2016 12:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czytaj także: Mariusz Staniszewski - Sto dni ostrej jazdy
Oto w chaosie tonie jedna z kluczowych kwestii - podatek handlowy. Nadal nie wiadomo dokładnie, jaki miałby mieć kształt, właściciele sklepów internetowych wciąż nie wiedzą, czy zostaną nim ostatecznie objęci, a pomiędzy członkami rządu - przede wszystkim Mateuszem Morawieckim i Pawłem Szałamachą - odbywa się momentami zaskakujący ping-pong. Bardziej jak pomiędzy przedstawicielem opozycji i rządu, a nie ministrami w tym samym gabinecie.
To przykład najnowszy. Takich momentów było jednak znacznie więcej, poczynając od dziś już zapomnianego kampanijnego oszustwa w postaci obietnicy powołania na szefa MON Jarosława Gowina (obietnicy nie dosłownej, ale przecież mającej taki właśnie sens). I rzecz nawet nie w tym, że ta obietnica została złamana, ale w tym, że nie doczekaliśmy się żadnego poważnego uzasadnienia i wyjaśnienia odmiennej decyzji. To samo dotyczyło nominacji na niektóre stanowiska - przede wszystkim w przypadku Bogusława Kowalskiego jako niedoszłego szefa PKP, Mariusza Antoniego Kamińskiego jako szefa Polskiego Holdingu Obronnego czy Wojciecha Jasińskiego jako prezesa PKN Orlen. W sferze polityki kadrowej PiS uznał najwyraźniej, że nikomu niczego nie musi tłumaczyć. Ważne, że poszczególne kandydatury zyskują akceptację na Nowogrodzkiej. Nawet, jeśli potem trzeba się z nich w kiepskich okolicznościach wycofywać.
Skutki są wciąż odczuwalne - i ciągnąć się będą bardzo długo - zamieszania wokół Trybunału Konstytucyjnego. Jak już wielokrotnie pisałem, w tej akurat sytuacji największe polityczne koszty przerzucono na prezydenta Andrzeja Dudę. Nocne zaprzysiężenie sędziów powołanych przez PiS - całkowicie zbędne o tej porze i montypythonowskie w formie - będzie się za głową państwa ciągnąć długo. Może nawet do kolejnej kampanii prezydenckiej. A przed rządem może pojawić się kolejne wizerunkowe wyzwanie: jak wytłumaczyć i jak odnieść się do ewentualnie niekorzystnej konkluzji zaprezentowanej przez Komisję Wenecką, zaproszoną przecież do zapoznania się ze sprawą przez sam rząd.
W dwóch sprawach, które zajmowały prominentne miejsce w kampanii Andrzeja Dudy, gabinet Beaty Szydło zajmuje stanowisko niejasne, a deklaracje ministrów są, delikatnie mówiąc, pokrętne. Pierwsza to podniesienie kwoty wolnej od podatku. Druga - rozwiązanie problemu kredytów frankowych.
Jedną z największych dotąd porażek komunikacyjnych rządu PiS była bez wątpienia sprawa komendanta głównego policji Zbigniewa Maja. Rezygnacja szefa policji po zaledwie trzech miesiącach, bez śladu wiarygodnego wyjaśnienia - już samo to wygląda kiepsko. Gorzej wyglądają próby zrzucania winy za własny fatalny wybór na poprzedników. Najgorzej zaś udawanie przez ministra Mariusza Błaszczaka, że nic się nie stało - bo milczenie w sprawie przyczyn rezygnacji inspektora Maja trudno inaczej interpretować.
PiS nie potrafił dobrze sprzedać nawet swojego sztandarowego programu 500 Plus. Zamiast najpóźniej w momencie uchwalenia ustawy wystartować ze specjalnie przygotowanym portalem internetowym, w przejrzysty i jasny sposób tłumaczącym nie tylko podstawowe zagadnienia, ale także pojawiające się wątpliwości i zawiłości, dostaliśmy konferencję prasową, a następnie serię raczej chaotycznych wypowiedzi ministrów i wiceministrów. Usiłowali oni w sposób chwilami mało spójny odpowiadać na pytania takie jak choćby kwestia zbiegu dodatku na dziecko i alimentów. Wisienką na torcie była posłanka Beata Mazurek, doradzająca, aby samotna matka "ustabilizowała swoją sytuację". Powiedzieć o tej wypowiedzi, że był to strzał w stopę, to nie powiedzieć nic.
Błędy wskazywać można długo, ale chyba ciekawsze od tej wyliczanki jest pytanie, dlaczego tak się dzieje. Największe znaczenie mogą mieć dwa czynniki. Po pierwsze - groźny dla każdego ugrupowania tryumfalizm. Po drugie - charakterystyczne dla twardego jądra PiS przekonanie, że "prawda się sama obroni" i żadnych środków marketingowych tutaj nie potrzeba. Zresztą niechęć Jarosława Kaczyńskiego do nich jest powszechnie znana. Choć przyznać trzeba, że bywały okresy, gdy lider PiS, jakkolwiek niechętnie, poddawał się takim zabiegom. To jednak nie jest ten moment - Kaczyński nie widzi dzisiaj takiej potrzeby.
Tryumfalizm polityków partii rządzącej jest zrozumiały. Przejęcie władzy po ośmiu latach i to w dodatku samodzielnie, niespadające sondaże, głośny entuzjazm twardej części elektoratu, która nie chce żadnych subtelności - chce być jedynie przekonywana, że PiS realizuje słynny program Piłsudskiego, nakreślony w rozmowie z hrabią Skrzyńskim: "Bić k...y i złodziei". Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji i takiej atmosferze działacze PiS mogą ulec złudzeniu, że władze mają zagwarantowaną na długie lata. "A jak jeszcze zacznie działać 500 Plus!" - dodają.
W twardym jądrze partii istnieje też przekonanie, że dobra komunikacja i marketingowa strategia muszą oznaczać zmiękczanie kursu, dostosowywanie się do nieprzychylnych mediów (a po co, skoro mamy już "nasze"?) i, ogólnie rzecz biorąc, rozmywanie zdecydowanej i twardej polityki. To oczywiście przekonanie fałszywe - umiejętnie sprzedawać opinii publicznej można również działania twarde i bezkompromisowe. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że ten segment działalności PiS sobie całkowicie niemal darował. Również z powodu zdradliwego przekonania, że tych, którym jest potrzebne jakieś "upiększanie" działań PiS, partia nie potrzebuje jako swoich wyborców. Zaiste, trzeba być bardzo rozrzutnym, żeby tak łatwo pozbywać się potencjalnego poparcia.
Podczas tweetupu w Kancelarii Premiera ponad miesiąc temu padła deklaracja, że oto następuje nowe komunikacyjne otwarcie. Przedstawiony został nowy rzecznik rządu, mający zająć miejsce Elżbiety Witek. Wyglądało to ładnie. Niestety, w strategii komunikacji nie zmieniło się nic, a faktyczną kontrolę - o ile można to tak w ogóle nazwać - nad polityką informacyjną rządu nadal sprawuje pani Witek, podczas gdy Rafał Bochenek jest właściwie tylko figurantem bez żadnych kompetencji do koordynowania przekazu.
Wszystko to może jeszcze przez dłuższy czas nie mieć konsekwencji. Na razie PiS cieszy się gigantycznym - jak się zdaje - kredytem zaufania. Radykalizm niektórych działań wydaje się wręcz przysparzać zwolenników, którzy nie zadają pytań. Błędem byłoby jednak uważać tę sytuację za stałą i niezmienną.
O tym, jak fatalne skutki może mieć zaniechanie komunikacji z wyborcami, poza najtwardszym jądrem, PiS mógł się już przekonać w latach 2005-2007. Owszem, czasy są dziś inne i jesteśmy w całkiem innym miejscu politycznej drogi, ale imponderabilia pozostają te same. Władza, która niczego nie tłumaczy, zaczyna być z czasem uznawana za arogancką, choćby była najcnotliwsza i działała jedynie w interesie państwa. Władza, która nie potrafi wypromować własnych osiągnięć, choćby były najbardziej realne, przegrywa. Wydawałoby się, że tę lekcję PiS powinien był już dawno odrobić. A jednak - uczenie się na błędach okazuje się dla polskich polityków wciąż zbyt trudne.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski
*