Stanisław Lem: przyszłość widzę czarno
Gdyby ludziom udało się kiedyś wykreować doskonały teatr iluzji, to będą w nim odtwarzali swój obecny świat agresji, tyle że w wzmocnionej wersji. Na przykład będzie można kogoś zabić za dwa euro. To będzie piekło dla naszej psychiki – ostrzega Stanisław Lem.
11.07.2005 | aktual.: 11.07.2005 13:59
Powiedział pan kiedyś, że wybrał science fiction, bo potraktował to określenie dosłownie: wolność twórcza i rygor naukowy w jednym. Czy fantazja i twarda rzeczywistość nie są tak naprawdę oddalone od siebie o lata świetlne?
Stanisław Lem: To prawda. Zaczyna się to już przy rzeczach, które tu, na Ziemi, nie stanowią dla nas żadnego problemu. Największe trudności astronauci mieli zawsze z wypróżnieniem. Rosjanie wynaleźli rodzaj urządzenia ssącego. Ale czasami mechanizm po prostu się zatykał. Nieważne, dokąd udaje się człowiek, zawsze zabiera ze sobą siebie samego, a na początku od tego latania w kosmosie jest mu zwyczajnie niedobrze.
W latach 70. amerykańscy astronauci określali swój statek kosmiczny jako „vomit comet”, bo ciągle musieli wymiotować.
W gruncie rzeczy człowiek w ogóle nie nadaje się do kosmosu. Mięśnie zanikają. Widziałem film dokumentalny o tym, jak pewien Rosjanin po 280 dniach spędzonych w kosmosie był całkowicie bezwładny i trzeba go było wynieść z kapsuły. To było więcej niż przykre.
Ameryka, Rosja i Chiny mają nowe ambitne plany – chcą wysłać ludzi na Marsa. Co pan o tym myśli?
Te bajki o lotach na Marsa! Mars to planeta padliny. To moje własne określenie tej w dosłownym sensie martwej planety. Od ponad dwóch miliardów lat nie ma tam powietrza do oddychania, praktycznie jest tylko dwutlenek węgla. Czego ludzie chcą tam szukać osobiście? Powinni przecież wysłać roboty albo maszyny. Dzięki Bogu nie ma pieniędzy na loty na Marsa.
Czy astronaucie tam na górze nie sprawia trudności także precyzja ruchów?
To interesujący aspekt. Trzy lata temu miałem operację kanału nadgarstka. Potem trzeba było zrobić rozszerzenie dla nerwów na przegubie. Lekarze ostrzegali mnie, żebym następnego dnia nie ruszał ręką, bo mógłbym sobie wybić zęby. Niestety nie posłuchałem rady lekarzy i trafiłem dokładnie w twarz. Biedni astronauci musieli na początku walczyć z podobnymi problemami. Obliczenie ruchu zawsze uwzględnia grawitację – dlatego początkowo ciągle walili się w nos jak ostatnie fajtłapy.
Określił pan loty kosmiczne jako pobyt w więzieniu.
Oczywiście to karcer. Człowiek lubi tworzyć sobie idealistyczny obraz kosmosu. Weźmy choćby grawitacyjnie kroczącą załogę wahadłowca Enterprise. Na dłuższą metę konfrontowanie ludzi z idealistycznymi obrazami jest niesłuszne. Nie ponoszę winy za bzdury, które się kręci i pokazuje – ani za to, co zrobiono z mojej powieści „Solaris”.
Co sądzi pan dziś o teatrze iluzji, jakim jest kino? Czy człowiekowi uda się kiedyś stworzyć doskonałą iluzję?
Proprioceptywnych iluzji, czyli złudzeń własnego ciała, nie uda się stworzyć nigdy. Nasze stawy i mięśnie poprzez połączenia nerwowe dostarczają do mózgu informacje o pozycji naszego ciała i napięciu – w jaki sposób naśladowanie tego mogłoby się kiedykolwiek udać?
Jednak w jednej ze swoich powieści uprzedził pan doskonałą iluzję, ukazując przyszłe kino, które nazwał pan „realem”.
Gdyby ludziom udało się jednak kiedyś stworzyć doskonały teatr iluzji, nie jestem optymistą, jeśli chodzi o treść oferowanych filmów. Człowiek będzie odtwarzał swój obecny świat agresji, tyle że we wzmocnionej jeszcze wersji. To będzie piekło dla naszej psychiki. Jeśli tylko pan zechce, będzie mógł wtedy kogoś zabić za dwa euro.
Skąd się bierze ta tęsknota ludzi za iluzją? Wygląda na to, że młodzież woli biegać wokół wirtualnych drzew na monitorze, niż pójść na spacer do lasu.
Nie wiem. Wcześniej istniały już circaramy. Widz znajdował się w środku akcji filmowej, otaczał go zakrzywiony ekran. Kiedy potem człowiek szedł po mieście, kręciło mu się w głowie i robiło niedobrze. Ludzie lubią coś takiego. Zresztą dlaczego nie? Znacznie niebezpieczniejsi są ostatecznie prawdziwi piraci drogowi.
Z biegiem lat patrzył pan coraz bardziej krytycznie na swoje własne utwory. Dlaczego?
Zawsze byłem bardzo krytyczny wobec samego siebie. Nadszedł po prostu czas, gdy miałem coraz gorsze mniemanie o pomysłach, które przychodziły mi do głowy. Nie dostrzegałem w nich materiału użytecznego pod względem literackim lub naukowym. Różne amerykańskie uniwersytety prosiły mnie o przysłanie im wszystkich moich zapisków. Chciały prześledzić moje procesy myślowe i zrekonstruować powstawanie moich powieści. Ale nie mogłem im nic wysłać, bo wszystko od razu niszczę. Zostaje tylko samo dzieło, jak u rzeźbiarza. Kto chciałby trzymać odpadki i skrawki?
Die Zeit, 2005