Stan wojenny zastał mnie w więzieniu
Stan wojenny zastał mnie w więzieniu. Siedziałem już, więc miałem to z głowy. W żaden, więc sposób nie dotknęły mnie z tego powodu represje. Kiedy o szóstej betoniara milczała wydało mi się to dziwne. Kiedy o siódmej i później więzienna rozgłośnia obozu jenieckiego Stargard Szczeciński nadal milczała wszyscy zorientowali się, że coś się kroi.
15.12.2006 | aktual.: 26.04.2007 11:49
O ósmej odbyło się sławetne przemówienie – liczyliśmy na amnestię z tej okazji, ale jakoś nie dali. Po skończonej przemowie jeden z tych, którzy to już z niejednego pieca chleb jedli i dlatego został mu tylko jeden ząb (do picia czaju) szczeciński złodziej mieszkaniowy wstał i powiedział: - ale nas komuna załatwiła. Na to wstał jego serdeczny kolega, przyjaciel od serca i bandyta Andrzej – właściciel wielkiej klaty i małych nóżek. - Załatwić to można cwela. Proponuję dziesięć klepek za nieprzestrzeganie bajery. Zgodnie i solidarnie cała cela nr 4 zajęła się, więc klepaniem kwadraciarza. Ponieważ było nas 12, a jeden był klepany – obawiałem się, że zostanę pominięty - była to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu, żeby wypłacić ciulikowi, choć ten jeden raz – miałem swoje powody. Szczęśliwie Andrzej podał mi listwę klepiącą i dokonałem na koledze srogiej pomsty w postaci szlaga w tyłek, ale tak z całej siły. Liczyłem też na solidarność kolegów i nie przeliczyłem się. Każdy coś tam miał do klepanego
szczecinianina, – co tu kryć klasycznego utrudniacza, który zawsze wiedział lepiej i jak to się mówiło – utrudniał odbywanie kary. Klasyczny upierdliwiec – obawiam się, iż znają państwo ten typ. Zima była ostra – w nocy woda w misce potrafiła zamarznąć z wierzchu.
Po Jaruzelu w radiowęźle wystąpił Komunista, czyli naczelnik kryminału w Stargardzie Szczecińskim. Coś tam popier.... jak zwykle o dyscyplinie – oraz, że zawiesza wyjścia z celi. Komu by się tam chciało wychodzić było minus dwadzieścia. Tak, więc starszyzna zajęła się kartami, trochę młodsi dominem, a płocha młódź, czyli ja i Mirek Jankowski wzięliśmy się do przekłuwania. Do dyspozycji mieliśmy kilka wielkich zardzewiałych agrafek. Przekłułem sobie nie bez wysiłku ucho, a Mirek policzek. Z tymi zardzewiałymi drutami w głowie wydawaliśmy się sobie twardzielami. Wtedy zazgrzytał w zamku klucz i do celi wpada Komunista we własnej osobie – za nim nasz ulubiony oddziałowy o wdzięcznej ksywie Psichuj i chyba jeszcze z ośmiu szeryfów z tyłu. Tak, więc wyglądało to mniej więcej tak jak w piosence Młynarskiego jeden szeryf przypadał na jednego mieszkańca. Zawsze w takich sytuacjach patrz, co robi recydywa i nie wychylaj się. Nawet nie wstali od stołu i nie odłożyli kart. - Mydło – dało się słyszeć od domina.
Wróciliśmy z Mirkiem do przebijania policzka. Cała cela dostaje raport za grę w karty i nieposłane łóżka. - Niech pan pisze przez kalkę panie oddziałowy, po co dwa razy robić to samo będzie na jutro jak znalazł. No myślę sobie tego nam nie darują teraz tu wjedzie atanda. Ku mojemu zdziwieniu nic takiego się nie stało. Drzwi od celi zamknięto i dano nam spokój na trzy tygodnie.
Co dzień o szóstej Psichuj, albo inny sympatyczny pan w granacie dawał całej celi raport. A to za łóżko, a to za czaj. Wieczorami, kiedy cały blok podłączał się do fazy żeby zagotować wszystkie bez wyjątku metalowe elementy były pod prądem. Zwykłe przecieranie podłogi mokrą szmatą powodowało drobne wyładowania, żarówki świeciły na trzydzieści procent kopały łóżka, kraty i klamki. Kolega zagapił się i nie skonstatował, że właśnie się warzy, chwycił się dwóch przeciwległych koi i tu z kolei przypomina mi się piosenka plus i minus tu jedyne, co widzę. Doznał tak gwałtownego wyprostu ramion, że wystrzelił do góry – w powietrzu wykonał półsalto i plecami spadł na stół do domina demolując misterny układ, po czym osunął się do miski z wodą, bo właśnie jako tzw. Świeżol leciałem parkiet. Z miski wyskoczył na równe nogi (prąd) i tak sobie stał ociekając wodą obok zdemolowanego stołu mokry i chyba lekko nieprzytomny w kałuży wody. Nie pamiętam, kiedy się tak śmiałem dziś, gdy przypominam sobie tę sytuację myślę, że
moglibyśmy mieć dla porażonego trochę więcej współczucia, ale wtedy nie miałem go za grosz – choćby z tego powodu, że nie lubiłem kolegi i sądziłem, iż jest to akt opatrznościowej sprawiedliwości w tym niesprawiedliwym miejscu.
Po trzech tygodniach, gdy wypuszczono nas do pracy POMET nr 5 (przedsiębiorstwo obróbki metalu) do połowy przysypany był śniegiem. Czas upływał nam na odśnieżaniu i lepieniu postaci Psichuja – był to nasz zdecydowany faworyt. Jak zobaczył dzieło lekko się musiał poczuć dyskomfortowo, marchewka jego zgoła nie przypominała nosa. Ani nos marchewki. Kiedy o 5.30 następnego dnia ustawiał nasz blok do wymarszu mowa jego była plugawa – całkowicie nie do druku. Nie wiedziałem jak się zachować za to recydywa wiedziała. Otrzymał za swoją wiązankę kilka sporych bukietów, które z chęcią przytoczę, lecz dopiero w wersji książkowej. Zawsze mówiłem, że w kryminale nauczyłem się dwóch pożytecznych rzeczy układać wiązanki i skręcać w gazetę. Następnie jeden z bloków mianowicie blok 1 przeznaczono dla miejscowej opozycji. Ci zaczęli od spaceru i machali do nas chcąc się chyba zaprzyjaźnić. Reakcja złodziei była dla mnie zaskakująca - nie zadawać się z nimi - to cwele nieprzestrzegający podstawowych zasad.
Muszę powiedzieć, że najpierw byłem tym zdegustowany, potem zaczęło mnie to bawić. Zrozumiałem, że dla tych skur…… nie ma nic świętego liczy się tylko to, co blisko ciebie. Cała reszta to frajerzy. Pogląd daleki od moich, lecz wtedy rozumiałem to jako przejaw tzw. drugiego życia, gdzie bardziej liczy się to czy umyłeś ręce niż dobro kraju. Później jednak polubili ich wszyscy, bo załatwili biały chleb dla wszystkich i otworzono kaplicę można, więc było wymieniać grypsy do woli. Ani jeden ze znanych mi wtedy złodziei nie traktował serio spraw wiary. No cóż każdy ma taką historię, na jaką sobie zasłużył, czyż nie?
Maciej Maleńczuk dla Wirtualnej Polski