Sri Lanka na nowym kursie - przyszłość rajskiej wyspy zależy od gry trzech mocarstw
Po długiej wojnie domowej i latach autokratycznych rządów mieszkańcy Sri Lanki odbudowują demokrację. Rezultat ich wysiłków w dużym stopniu zależy jednak od sytuacji na geopolitycznej szachownicy - pisze z Kolombo korespondent Wirtualnej Polski Tomasz Augustyniak.
Kiedy w ubiegłym roku w porcie w Kolombo cumowały chińskie okręty wojenne, obserwatorzy azjatyckiej polityki byli przekonani, że Sri Lanka na długo pozostanie w strefie wpływów Pekinu. Strategiczny sojusz z Państwem Środka zawarł Mahinda Rajapaksa, prezydent, który przez niemal dziesięć lat twardą ręką rządził na wyspie. Zdecydował się na to, żeby uniknąć niewygodnych pytań o prawa mniejszości i zbrodnie popełnione przez swoich żołnierzy w czasie wojny domowej. Chiny, w odróżnieniu od zachodnich mocarstw, nie wymagają od swoich kontrahentów przestrzegania praw człowieka. Z Pekinu popłynęły więc pieniądze na budowę dróg, lotnisk i portów, a znaczna ich część zasiliła prywatne kiesy polityków. Prezydent zaczął tymczasem obsadzać najważniejsze stanowiska swoimi krewnymi i budować własny kult.
Kilka lat takich rządów wystarczyło, żeby podkopać popularność jego obozu. Mahinda Rajapaksa niespodziewanie przegrał rozpisane przez siebie przedterminowe wybory w styczniu, pokonany przez swojego dawnego ministra, Maithripalę Sirisenę. Konkurenta wsparła najbardziej egzotyczna koalicja w dziejach kraju, złożona z szeregu partii, od marksistów, przez umiarkowaną prawicę, do nacjonalistów i tamilskich federalistów. Dotychczasowy przywódca nie zauważył, że mimo ciągle dużego poparcia rośnie grupa ludzi, którym nie podobają się jego rządy. To przede wszystkim mniejszości etniczne, ale również biedniejsi mieszkańcy południa i drobni przedsiębiorcy.
- Władza przez kilka lat była skupiona w rękach jednej rodziny, która faworyzowała wielki biznes, tolerowała ogromną korupcję i coraz wyższe koszty życia, jednocześnie zadłużając kraj - mówi osoba z otoczenia nowego prezydenta. Do wyborczej klęski przyczyniły się również rosnące wpływy wspierających reżim Chin, ale dawny rząd wchodził w konszachty nie tylko z Pekinem. Rząd Ukrainy oskarżył Udayangę Weeratungę, ambasadora Sri Lanki w Moskwie i kuzyna byłego prezydenta, o sprzedaż broni prorosyjskim separatystom.
Kult prezydenta
Do niedawna na Sri Lance trudno było znaleźć miejscowość, w której nie byłoby choć kilku plakatów wychwalających prezydenta Rajapaksę. - Określając kierunek i dystans mówiło się, ile billboardów z Mahindą trzeba minąć, żeby dotrzeć do celu - opowiada Nirmal Dewasiri, historyk i działacz polityczny z Uniwersytetu w Kolombo. - Rajapaksa jest ucieleśnieniem władcy marzeń buddyjskich nacjonalistów. Po zwycięstwie rządu w wojnie domowej pojawił się na banknotach, jego twarz było widać wszędzie, a w pieśniach i sloganach wychwalano go jako króla, który na nowo zjednoczył kraj - mówi Dewasiri.
Oprócz billboardów powstawały parki, stadiony, pomniki i tablice ku czci przywódcy. W siłę urósł buddyjski nacjonalizm, który - wbrew panującemu w Europie przekonaniu o pacyfizmie tej religii - wykorzystywano do usprawiedliwiania ataków na muzułmanów, chrześcijan i hinduistów.
Rozpolitykowani mnisi, którzy kilka lat wcześniej założyli własną partię, twierdzili, że buddyzmu trzeba bronić przed wrogimi zakusami. - Zaczęliśmy dryfować w bardzo złym kierunku. Zaraz po wojnie powstało wiele nacjonalistycznych filmów i programów telewizyjnych, a moi umiarkowani znajomi zaczęli się radykalizować - opowiada przedsiębiorca z Kolombo.
Wojenne dziedzictwo
Wyznający hinduizm Tamilowie to największa, licząca ponad 2 miliony osób, mniejszość etniczna na wyspie. Za czasów kolonialnych byli faworyzowani przez brytyjską administrację, ale kiedy Sri Lanka odzyskała niepodległość, władzę przejęli buddyjscy Syngalezi, którzy zaczęli szykanować Tamilów. Utrudniali im dostęp do edukacji i publicznych stanowisk. - Przez 60 lat buddyjskie elity, rozliczane przez konserwatywny elektorat z południa, nie zdołały nadać praw Tamilom - wyjaśnia Nirmal Dewasiri. Ci chwycili w końcu za broń.
Partyzanci z organizacji Tamilskie Tygrysy utworzyli na północy wyspy nieuznawane na świecie, osobne państwo. Prawie trzydziestoletnia wojna domowa obfitowała w zabójstwa i zamachy przeprowadzane przez tamilskich radykałów. Zakończyła się w 2009 roku masakrą nie tylko separatystów i ich zwolenników, ale także tysięcy cywilów zabijanych przez rządowe wojsko i używanych przez pobratymców jako żywe tarcze.
Sri Lanka będzie potrzebowała wielu lat na pozbycie się wojennego dziedzictwa, a należą do niego nie tylko domy do dziś leżące w gruzach i ciągle groźne miny przeciwpiechotne. Nie milkną międzynarodowe oskarżenia o mordowanie niewinnych ludzi w ostatnich tygodniach wojny, a dokładnej liczby zabitych i zaginionych cywilów dotąd nie udało się ustalić. Lider separatystów zginął podczas walk, wojny nie przeżyli też jego najbliżsi współpracownicy i członkowie rodziny, wliczając w to dwunastoletniego syna, na którym dokonano egzekucji.
Prezydent Rajapaksa, otoczony nimbem zwycięstwa i wspierany przez Chiny, nie chciał się zmierzyć z demonami wojny. Obiecał to zrobić dopiero nowy rząd.
Chińska kolonia?
Przez lata strategicznie położona Sri Lanka coraz bardziej dryfowała w kierunku chińskiej strefy wpływów. Pekin udzielał krajowi wielomiliardowych kredytów, dzięki którym powstały autostrady, drugie w kraju międzynarodowe lotnisko i port, kompleksy sportowe i biurowe. Chiny objęły Sri Lankę swoim projektem morskiego Jedwabnego Szlaku, dzięki któremu chcą zwiększyć swoją gospodarczą i polityczną obecność w Azji i Europie. Od lat inwestują w krajach Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, budując tam porty i udzielając pomocy rozwojowej. Skorzystały na tym takie kraje jak Malezja, Kambodża i Pakistan, a Pekin jest największym partnerem handlowym większości krajów tej części świata. Na ten fakt nerwowo reagują Indie, które uważają się za lidera w Azji Południowej. Tymczasem chiński smok stara się być obecny we wszystkich krajach z nimi sąsiadujących.
- Chińska pomoc ma swoją cenę i lepiej, żeby Sri Lanka ograniczyła obce wpływy - mówi jednak osoba z otoczenia prezydenta Siriseny. Opozycja od kilku lat wskazywała na stopniowe budowanie na wyspie chińskiej kolonii. Teraz, po ociepleniu stosunków z Indiami i Stanami Zjednoczonymi, mówi się o renegocjacji niektórych kontraktów z Chińczykami, nowy prezydent podkreśla też, że chce przywrócić demokratyczną równowagę i zachować równy dystans wobec trzech mocarstw.
Rozstrzygnięcie latem
Parlament Sri Lanki uchwalił właśnie poprawkę do konstytucji odbierającą prezydentowi niemal absolutną władzę w kraju. Trwa też rozliczanie dawnego rządu z korupcji - choć zwolennicy Mahindy Rajapaksy twierdzą, że to polityczna zemsta; zatrzymano w tej sprawie braci byłego przywódcy. Zapowiedziano powołanie komisji badającej zbrodnie dokonywane przez tamilskich partyzantów i wojska rządowe w ostatniej fazie wojny domowej oraz zwrot ziemi zagarniętej przez armię.
W czerwcu Lankijczycy mają wybrać nowy parlament. To wtedy okaże się, jaką drogą podąży Rajska Wyspa. Ciągle wiele może się zmienić, bo Mahinda Rajapaksa mógłby się starać o fotel premiera. Z pewnością nie może liczyć na poparcie Delhi i Waszyngtonu. Hindusi chcą uzyskać większe wpływy w sąsiednich krajach, a Amerykanie boją się wzrostu chińskiej potęgi w regionie. Przyszłość Sri Lanki w dużym stopniu zależy od wyniku gry między trzema mocarstwami, a polityka równego dystansu może się okazać najlepszą strategią dla rządzących wyspą.