Sowieci miażdżyli schwytanych czołgami
W PRL obrońcy Grodna przed sowiecką agresją we wrześniu 1939 roku zostali skazani na zapomnienie. O tej bitwie nie można było mówić. Po zdobyciu miasta przez Sowietów los schwytanych obrońców i wielu przypadkowych cywilów był tragiczny. Część z nich położono na ulicy i zmiażdżono czołgami - pisze "Rzeczpospolita".
Armia Czerwona, która wkroczyła do Polski 17 września 1939 roku, była całkowicie zaskoczona silnym oporem w Grodnie i determinacją Polaków. W mieście nie było bowiem żadnych poważniejszych sił. Czoła najeźdźcy stawiło jedynie kilka przypadkowych oddziałów wojska, harcerze, uczniowie, urzędnicy, cywile.
Mimo to dysponujący miażdżącą przewagą Sowieci ponieśli ciężkie straty, a bitwa na ulicach miasta trwała dwa dni. Od 20 do 22 września - podkreśla gazeta.
"Rzeczpospolita" zaznacza, że Sowieci w Grodnie zachowywali się niezwykle okrutnie. Jeszcze podczas walk mordowali schwytanych cywilów, dobijali rannych. - Wpadli na szatański pomysł. Przywiązali do czołgów polskie dzieci jako żywe tarcze. Czyli zrobili dokładnie to, co sześć lat później zrobili SS-mani w Warszawie - wspomina Jerzy Krusenstern (rocznik 1924), który służył w harcerskiej służbie pomocniczej przy Korpusie Ochrony Pogranicza
Po zdobyciu miasta przez Sowietów los schwytanych obrońców i wielu przypadkowych cywilów był tragiczny. Część z nich położono na ulicy i zmiażdżono czołgami. Kolejnych kilkaset osób rozstrzelano pod miastem. W tym wielu uczniów - czytamy w gazecie.
W PRL obrońcy Grodna zostali skazani na zapomnienie. O bitwie nie wolno było głośno mówić. - Przez lata nie mogłem się przyznać, że byłem w Grodnie w 1939 r. Tak jak cała agresja sowiecka 17 września, był to w PRL temat zakazany. W ankietach musiałem nawet pisać, że do gimnazjum chodziłem w Warszawie, a nie w Grodnie. Ta nazwa działała na komunistów jak płachta na byka - wspomina Krusenstern.