Socjalista prezydentem USA? Fenomen Berniego Sandersa
Wydawałoby się, że w centrum światowego kapitalizmu i w kraju, w którym słowo "socjalista" używane jest jako epitet, przyznający się do tej ideologii polityk nie ma szans na zostanie prezydentem. Jednak aspirujący do fotela w Białym Domu Bernie Sanders dowodzi, że nie jest to niemożliwe.
Mało komu udaje się zapełnić 20-tysięczną arenę w poniedziałkowy wieczór, w pełni sezonu wakacyjnego. To szczególnie trudne dla polityka, w dodatku skazywanego na porażkę i uważanego przez wielu za niebezpiecznego radykała. A jednak Bernie Sanders - polityk ubiegający się o nominację Demokratów do startu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich - regularnie gromadzi kilkudziesięciotysięczne tłumy na swoich wiecach. Podczas jego wystąpienia w Los Angeles tłum był tak wielki, że kilka tysięcy zwolenników Sandersa musiało oglądać go na telebimach przed budynkiem hali sportowej.
Słowo na "s"
Popularność lewicowego polityka jest sporym zaskoczeniem w wyścigu o demokratyczną nominację, który miał być tylko formalnością i pierwszym, łatwym przetarciem dla Hillary Clinton przed "prawdziwym" pojedynkiem z kandydatem Republikanów w listopadzie 2016 roku. Tymczasem Clinton, choć w sondażach nadal ma sporą przewagę nad resztą, nie budzi takiego entuzjazmu wśród wyborców jak Sanders. Największy tłum, który zdołała zgromadzić swoim przemówieniem, liczył zaledwie 5 tysięcy osób. Żaden inny kandydat na prezydenta nie przyciąga takich rzesz wyborców. To tym bardziej niezwykłe, że senator ze stanu Vermont to przedstawiciel niemal nieistniejącego w amerykańskiej polityce nurtu: socjalizmu.
Podczas gdy inni politycy Demokratów za wszelką cenę unikają przypięcia łatki socjalisty (według badania Pew Research negatywne skojarzenia z tym słowem ma ponad 60 procent Amerykanów), a dla konserwatywnej części Ameryki to epitet zarezerwowany dla najgorszych wrogów, Sanders nie ma oporów, by samemu określać się tym mianem. Nie wzoruje się jednak na Leninie i nie cytuje dzieł Marksa. Opowiada się za socjaldemokracją w wydaniu skandynawskim - i to właśnie te kraje stawia jako model, na którym powinna wzorować się Ameryka.
W jego programie są więc radykalne - przynajmniej jak na amerykańskie realia - postulaty: darmowe studia, państwowy system opieki zdrowotnej, ostra regulacja Wall Street i wyższe podatki. Jak wysokie? Zapytany przez dziennikarza telewizji CNBC o to, czy 90-procentowa stawka podatkowa dla najbogatszych (co ciekawe taka krańcowa stawka obowiązywała w USA na początku lat 50.) byłaby za wysoka, Sanders natychmiast odparł: "w żadnym razie". Dlaczego więc polityk cieszy się taką popularnością?
Mówi co myśli
W przypadku Sandersa działa podobny mechanizm, który stoi za popularnością Donalda Trumpa, kontrowersyjnego biznesmena przewodzącego stawce republikańskich kandydatów. Podobnie jak Trump, Sanders nie zachowuje się jak zawodowy polityk z głównego nurtu. Mówi to, co myśli, bez zważania na to, jak jego postulaty zostaną przyjęte: opowiadał się za legalizacją małżeństw homoseksualnych na długo przed tym, jak pogląd ten stał się w Stanach powszechnie akceptowany. Jako jeden z niewielu sprzeciwiał się wojnie w Iraku w czasie największej patriotycznej gorączki. Zaś kiedy Kongres głosował nad ulgami podatkowymi, które jego zdaniem promowały głównie najbogatszych, próbował samodzielnie storpedować ustawę, blokując mównicę przez 8 godzin.
- Bernie mówi dziś to samo, co mówił 10 lat temu. Inni politycy potrafią zmienić zdanie w ciągu 10 dni, w zależności od tego, co bardziej się im opłaca - wyjaśnia Dean, wyborca Sandersa z Waszyngtonu.
Inny atut socjalisty z Vermont to niezależność. Choć Sanders ubiega się o nominację Partii Demokratycznej, to formalnie do niej nie należy. Co więcej, całą swoją karierę polityczną spędził jako niezależny kongresmen. O tym, jak rzadki to przypadek świadczy fakt, że w ciągu ostatniego półwiecza w Kongresie było tylko pięciu polityków spoza politycznego duopolu. Jego reputacji jako czempiona "zwykłych ludzi" i polityka innego niż wszyscy, sprzyja też jego niezależność od bogatych sponsorów, bez hojności których prawie żaden polityk nie może liczyć na sukces przy urnach. Podczas gdy Clinton finansuje swoją kampanię głównie z pieniędzy miliarderów, Sanders postanowił zrezygnować z zakładania swojego SuperPAC-u, czyli organizacji poprzez którą korporacje i bogaci sponsorzy mogą wpłacać na kampanię ogromne sumy, nie podlegające prawnym ograniczeniom.
- Bernie to jedyny polityk, który nie pracuje dla miliarderów, tylko dla ciężko pracujących Amerykanów. On jest kandydatem 99 proc. społeczeństwa - mówi Dean.
Jest też inny, bardziej prozaiczny powód, dla którego dotąd mało znany, 69-letni polityk ze skrajnej lewicy nagle stał się czołową postacią: w wielu względach amerykańska opinia publiczna przesunęła się w lewo. I choć socjalizm wciąż jest przez publikę źle postrzegany, to wielu Amerykanów popiera konkretne socjalistyczne postulaty zgłaszane przez Sandersa. Według badań Pew, pomysł stworzenia państwowego systemu opieki zdrowotnej popiera 51 procent wyborców, postulat wyższych podatków dla najbogatszych - 68 proc, zaś 63 proc. opowiada się za podwyższeniem płacy minimalnej do 15 dolarów za godzinę (obecnie to 7,25 dol.). Zwrot dokonał się także w sferze obyczajowej, choćby w stosunku Amerykanów do homoseksualistów. Jako stary orędownik praw LGBT, Sanders ma w tym względzie przewagę nad Hillary, która dopiero niedawno opowiedziała się za małżeństwami par homoseksualnych.
Nie jest bez szans
Mimo to, droga socjalisty do partyjnej nominacji - a tym bardziej do Białego Domu - będzie bardzo trudna. W ogólnokrajowych sondażach Clinton nadal jest daleko przed politykiem z Vermont. Według ostatniego takiego badania dla telewizji Fox News na byłą sekretarz stanu głosować chce 51 procent zwolenników Demokratów, podczas gdy na Sandersa 22 proc. Nie oznacza to jednak, że Sanders jest bez szans. Pomocny dla socjalisty będzie między innymi amerykański system wyłaniania kandydatów. Prawybory w poszczególnych stanach odbywają się bowiem w różnych terminach, przez co największe znaczenie mają te, które odbywają się najwcześniej - w Iowa i New Hampshire. A tam sytuacja jest dla Clinton zdecydowanie mniej korzystna: w tym drugim stanie jej przewaga nad Sandersem ledwo wykracza ponad błąd statystyczny.
Jeśli Sandersowi udałoby się pokonać faworytkę Demokratów w jednym z pierwszych głosowań, mogłoby to kompletnie wywrócić dynamikę kampanii. Tym bardziej, że za Hillary ciągnie się długa, kontrowersyjna przeszłość i cień do dziś nie wyjaśnionych skandali. Sanders tego problemu nie ma; ma natomiast za sobą rosnący entuzjazm wyborców. Osiem lat temu Barack Obama pokazał, że takie emocje wystarczą, by zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.