PolskaŚmiech po polsku

Śmiech po polsku

Kiedyś specjalnością polskich kabaretów było komentowanie bieżących wydarzeń politycznych. Dziś polityka stała się sceną kabaretową, a artyści muszą szukać innych tematów.

Śmiech po polsku
Źródło zdjęć: © Gość Niedzielny

Kiedy w Królestwie Polskim trwała rewolucja 1905 roku, krakowska cyganeria bawiła się w „Cukierni Lwowskiej”, należącej do Jana Michalika. To właśnie tu zrodził się pomysł stworzenia pierwszego polskiego kabaretu. Hasło rzucił dramatopisarz Jan August Kisielewski, który właśnie wrócił z Paryża. Potrzebna była jeszcze nazwa. Narada trwała do ósmej rano. Gdy jej zmęczeni uczestnicy wyszli wreszcie na Rynek, by zaczerpnąć świeżego powietrza, zobaczyli chłopca niosącego pęk dziecinnych baloników. – Ot, mamy nazwę: „Zielony Balonik”! – wykrzyknął któryś.

Zbiorowy wybuch śmiechu

Zielony Balonik nie był jednak kabaretem w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Był to raczej klub artystów, w którym w spontaniczny sposób – przy sporej ilości alkoholu – rodziły się żarty, karykatury, parodie. Programu nie powtarzano nigdy – każdy wieczór stanowił premierę. Do cukierni nie można było się dostać bez specjalnego zaproszenia, ozdobionego przez któregoś z malarzy karykaturzystów. Z czasem kameralny kabaret stawał się coraz bardziej znany, głównie dzięki szopkom satyrycznym z udziałem znanych postaci życia politycznego i kulturalnego początku XX wieku. Mieszczaństwo powtarzało plotki o nieobyczajnych scenach, jakie dzieją się w kabarecie, o rzekomych orgiach i tańcach nago, tymczasem krakowskie elity ubiegały się o zaproszenia. Mówiono, że Zielony Balonik jest pierwszym zbiorowym wybuchem śmiechu, jaki od czasu rozbiorów rozległ się w Polsce.

O sile kabaretu zdecydowała, obok pomysłowości i atmosfery happeningu, jego strona literacka. Warto przypomnieć, że wśród autorów tekstów „Zielonego Balonika” były takie osobowości jak Leon Schiller, Adolf Nowaczyński czy Tadeusz Boy-Żeleński. To właśnie „Słówka” tego ostatniego – wierszyki, kuplety i piosenki stały się znakiem firmowym kabaretu. To jemu zawdzięczamy wiele powiedzeń, które weszły do języka codziennego, jak choćby: „W tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”.

Do tradycji Zielonego Balonika nawiązywali także artyści okresu międzywojnia, m.in. kabaret „Picador”, związany z literacką grupą „Skamander”, czy „Cyrulik Warszawski”. Te kabarety gromadziły wokół siebie najwybitniejszych literatów, takich jak: Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński, Kazimierz Wierzyński, Antoni Słonimski czy Jarosław Iwaszkiewicz. Nic więc dziwnego, że poziom przedwojennych kabaretów przewyższał o kilka klas większość dzisiejszych produkcji.

Bym się nie bał chama

Przedwojennym kabaretom dorównywał za to poziomem telewizyjny Kabaret Starszych Panów, tworzony w latach 1958–1966 przez Jeremiego Przyborę i Jerzego Wasowskiego. Było to jedno z najważniejszych zjawisk w historii polskiego kabaretu. Obok świetnych tekstów Przybory, którego gry słowne w rodzaju „wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc” dowodzą najwyższego kunsztu literackiego, atutem programu były piosenki komponowane przez Wasowskiego. Wystarczy przypomnieć takie hity jak „Addio, pomidory”, „W czasie deszczu dzieci się nudzą” czy „Wesołe jest życie staruszka”. A przy tym Kabaret Starszych Panów zgromadził wokół siebie śmietankę polskiego aktorstwa. Wiesław Gołas, Mieczysław Czechowicz, Wiesław Michnikowski, Edward Dziewoński, Irena Kwiatkowska i Kalina Jędrusik – to tylko niektóre nazwiska związane z kabaretem.

W pewnym stopniu doświadczenia Starszych Panów kontynuował w latach 60. i 70. Kabaret „Dudek”, założony przez Edwarda Dziewońskiego, choć więcej było w nim humoru sytuacyjnego. Skecze takie jak „Sęk” czy „Ucz się, Jasiu!”, znany również pod tytułami „Hydraulik” i „Wężykiem”, na trwałe weszły do klasyki polskiego kabaretu. Komentarze polityczne były za to specjalnością utworzonego w 1967 roku kabaretu „Pod Egidą”. W początkowej fazie ton nadawali w nim poeci i satyrycy: Jonasz Kofta i Adam Kreczmar, później „Egidę” kojarzono głównie z Janem Pietrzakiem. Choć kabaret ostro krytykował rzeczywistość PRL-u, władze tolerowały go jako rodzaj wentylu bezpieczeństwa. Na prapremierach bawili się zarówno cenzorzy, jak i publika. „Uczyła mnie mama, bym się nie bał chama, bo cham to jest cham i boi się sam” – śpiewał Jan Tadeusz Stanisławski. W tamtych, trudnych czasach ten tekst dodawał Polakom otuchy.

Odbicie sytuacji społeczno-politycznej lat 70. i 80. można odnaleźć także w skeczach kabaretu „Tey” czy w audycjach Jacka Fedorowicza, rozprowadzanych po wybuchu stanu wojennego na drugo- obiegowych kasetach. Komentowanie polityki stało się pod koniec PRL-u specjalnością polskich kabareciarzy.

Kaczki mało śmieszne

Sytuacja zmieniła się diametralnie po roku 1989. To, co było siłą polskiego kabaretu, stało się jego największą słabością. Właściwie nie ma dziś w Polsce kabaretu, który w ciekawy sposób odwoływałby się do bieżących wydarzeń politycznych. Większości artystów wydaje się, że wystarczą słowa: „kaczka”, „moher” albo „Teletubiś”, żeby było śmiesznie. Otóż nie wystarczą. Na opisanie sytuacji politycznej potrzebny jest pomysł, zwłaszcza że sama polityka zaczęła dziś przypominać scenę kabaretową. Wystarczy włączyć którykolwiek z telewizyjnych dzienników, by otrzymać porcję rozrywki. To poważna konkurencja. Ta słabość polskiego kabaretu, widoczna w serwowanych nam przez telewizję przeglądach, jest też wynikiem dopuszczania do tego typu imprez totalnych amatorów. Dziś każdy może sobie założyć kabaret. Teksty pisze byle kto, brakuje przygotowania aktorskiego. Dominują nie najwyższych lotów żarty sytuacyjne, a czasami wręcz dowcip spod budki z piwem.

Mimo wszystko popularność kabaretu w Polsce nie maleje. Kogo cenimy najbardziej? Tych, którzy są oryginalni. Tak jak grupa MoCarta, łącząca humor z muzyką, czy nawiązujący do tradycji kabaretów literackich Kabaret Moralnego Niepokoju, ze słynnym „Będzie pan zadowolony”. Także kabaret Ani Mru Mru, prezentujący nieco mniej wyszukany humor, ma w swoim dorobku skecze, z których śmieje się cała Polska, jak choćby ten o chińskiej restauracji.

Niewątpliwie zmienia się preferowany przez Polaków typ humoru. Polityka nas męczy, dlatego w kabaretach szukamy sytuacji bardziej abstrakcyjnych, a czasem wręcz absurdalnych. Zresztą w tych właśnie rejonach polskiego kabaretu mamy dziś do czynienia z najciekawszymi zjawiskami, takimi jak Łowcy. B czy Mumio. Ta ostatnia formacja nie chce być, co prawda, nazywana kabaretem, lecz raczej grupą teatralną, nie zmienia to jednak faktu, że w dziedzinie rozśmieszania Polaków katowickie trio pozostaje liderem. Chętnie powtarzamy fragmenty reklam „Plusa”, te z „kopytkiem” i „aczkolwiek”, ale jeszcze ciekawsze są skecze pochodzące z autorskich programów grupy – o „kawuni”, „zwyczajach” czy Mariuszu Wełnie.

Mumio to coś więcej niż absurdalny humor. W twórczości tej grupy absurd miesza się z zabawą słowem, której nie powstydziłyby się najlepsze kabarety literackie. Do tego dochodzi świetny warsztat aktorski i muzyczny, a także zmysł obserwacji, dzięki któremu w wielu scenkach możemy rozpoznać samych siebie. Strzępy zasłyszanych rozmów i zabawne gesty, w których odbijają się cechy osobowości – wszystko to składa się w oryginalny świat, który na polskiej scenie stanowi zupełnie nową jakość. I w gruncie rzeczy nieważne, czy nazwiemy to kabaretem, czy nie. Ważne, że jest śmiesznie.

Szymon Babuchowski

Źródło artykułu:Gość Niedzielny
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)