Słynny "pies wojny" wyszedł na wolność
Miał obalić despotycznego prezydenta. Nie udało mu się. Wydawało się, że resztę swoich dni spędzi za kratkami. Został jednak ułaskawiony przez tego samego władcę, któremu miał odebrać urząd. Simon Mann, "najsłynniejszy najemnik Afryki", wyszedł na wolność. Skąd takie miłosierdzie u przywódcy, który często uważany jest za tyrana? I jaki udział w próbie zamachu stanu miała brytyjska elita, w tym syn Margaret Thatcher?
12.11.2009 | aktual.: 02.09.2011 14:29
Egzotyczny kraj na końcu świata z ogromnymi złożami ropy rządzony jest przez skorumpowanego, despotycznego prezydenta-dyktatora. Tajemniczy biznesmeni chcą go obalić i zastąpić swoim człowiekiem. Znajdują najemnika gotowego przeprowadzić zamach stanu.
Brzmi to jak skrót fabuły książki sensacyjnej klasy B, ale to prawdziwa historia. Owym krajem jest Gwinea Równikowa, prezydentem Teodoro Obiang Nguema. "Psem wojny” jest Brytyjczyk Simon Mann. Człowiek od zadań specjalnych.
Zamach nie doszedł jednakże do skutku. Mann trafił za kratki. Najpierw na cztery lata w Zimbabwe, a potem w Gwinei Równikowej, gdzie miał spędzić ponad trzy dekady. Pod warunkiem, że przeżyłby tyle czasu w cieszącym się złą sławą więzieniu "Czarna Plaża".
Były komandos nie będzie jednak musiał już dłużej odliczać dni do wolności. Na początku listopada został ułaskawiony przez prezydenta, którego miał obalić.
Oficjalnym powodem łaski są względy humanitarne. Nie ulega jednak wątpliwości, że większe znaczenie miało to, że Mann po pojmaniu bardzo otwarcie opowiadał o ludziach, którzy rzekomo go zatrudnili - brytyjskiej śmietance biznesowej.
Najemnik z wyższych sfer
Urodzony w 1952 roku w zamożnej angielskiej rodzinie Mann miał zapewniony dobry start. Po ukończeniu elitarnej szkoły dla mężczyzn Eton, Simon, podobnie jak wielu młodych Brytyjczyków z wyższych sfer, wybrał karierę w wojsku. Żołnierskie szlify zdobywał w prestiżowej akademii Sundhurst. W siłach zbrojnych był członkiem jednostki komandosów SAS - brytyjskim odpowiedniku polskiego GROM-u. Służył między innymi w Irlandii Północnej, Ameryce Łacińskiej, na Cyprze i w Iraku.
Wojsko nie dostarczało mu jednak wystarczającego poziomu adrenaliny, szczególnie w czasie pokoju. Nie zapewniało także odpowiednich dochodów dla lubiącego wystawne życie Manna.
Na początku lat 90. ubiegłego wieku Brytyjczyk zaczął działać jako doradca do spraw bezpieczeństwa i najemnik, a dzięki znajomościom z armii podpisał kilka intratnych kontaktów, m.in. na ochronę przed rebeliantami angolskich państwowych rafinerii. W 1996 roku założył, wraz z innym byłym żołnierzem Timem Spicerem, firmę Sandline International. "Pracowników” SL można było wkrótce zobaczyć w Papui Nowej Gwinei i Sierra Leone, gdzie pomagali siłom rządowym walczyć z partyzantami. Do tego drugiego kraju mieli przemycać także broń, łamiąc embargo ONZ.
Simon Mann na wykonywaniu zadań specjalnych wzbogacił się na tyle, że stać go było na zakup kilku nieruchomości w Anglii i domu w RPA, gdzie był sąsiadem Marka Thatchera, syn "Żelaznej Damy”. Zyskał także renomę skutecznego najemnika, który za odpowiednią opłatą wykona każdą misję, nawet niezgodną z prawem.
Obalenie rządu w niepodległym państwie na pewno w taką kategorię się wpisuje.
Wielka wpadka
Gwinea Równikowa to porośnięte tropikalną dżunglą państewko nad Atlantykiem, które na mapach znajdziemy między Kamerunem a Gabonem - o ile wytężymy wzrok.
Na tym malutkim terytorium znajdują się jednak trzecie pod względem wielkości zasoby ropy naftowej w całej Afryce. Nie przekłada się to jednak na dobrobyt większości mieszkańców. Prezydent Teodoro Obiang, który władzę trzyma od 1979 roku, kiedy to obalił swojego wujka - rzeźnika, który wybił czwartą część mieszkańców - ma tendencję do zatrzymywania profitów ze sprzedaży "czarnego złota” dla siebie i swojej świty. Stosuje także cenzurę, propaguje kult własnej osoby - nazywa siebie Wyzwolicielem - i wspiera brutalne służby "porządkowe”.
Tego człowieka Simon Mann wraz z grupą najemników miał pozbawić władzy w marcu 2004 roku. Plan był prosty: ponad 60 "psów wojny” z południowoafrykańskimi paszportami z Mannem na czele miało wystartować wynajętym samolotem z RPA i polecieć do Demokratycznej Republiki Kongo. Tam załadowaliby dostarczoną przez handlarza broń - od karabinów po bazooki. W tym czasie w stolicy Gwinei, wyspiarskim Malabo, druga grupa najemników miała opanować lotnisko, gdzie wylądowałby oddział Manna.
Najemnicy pojmaliby Obianga i przetransportowali poza Gwineę, na jego miejsce sprowadzając opozycjonistę przebywającego od lat na wygnaniu - Severo Moto. On z kolei zadbałby o to, by odwdzięczyć się tym, którzy wynieśli go do władzy.
Od samego początku jednak plan nie działał tak, jak powinien. Nie wszyscy zaangażowani w operację potrafili milczeć na temat spisku, toteż już przed marcem o ich planach wiedziały wywiady kilku państw. Dodatkowo, handlarz, który miał dostarczyć broń do Kongo, nie był w stanie zrobić tego na czas, więc Mann postanowił zakupić broń od swoich znajomych w Zimbabwe.
Wywiad RPA, kraju, który do najemników żywi wyjątkową odrazę, tuż po starcie samolotu z zamachowcami zawiadomił zimbabweńską policję. Na lotnisku w Harare zatrzymała ona całą załogę Boeinga 727. Był wśród nich Simon Mann. Tłumaczenie, że są zatrudnieni do ochrony kopalni w Kongo nie przekonało funkcjonariuszy.
Dzień później w ręce wojska Gwinei Równikowej wpadła druga grupa, 15 najemników pod przywództwem byłego oficera z RPA, znajomego Manna, Nicka du Toita.
Członkowie oddziału z Zimbabwe zostali oskarżeni o złamanie przepisów imigracyjnych i nielegalny zakup broni. Otrzymali wyroki kilkunastu miesięcy więzienia. Mann, jako dowódca, miał za kratkami spędzić siedem lat.
Spiskowcy z Gwinei musieli przyszykować się na znacznie dłuższy pobyt w "Czarnej Plaży”, więzieniu, które zaliczane jest do najcięższych w Afryce. Du Toit dostał najsurowszą karę - 34 lata. Jeden z oskarżonych zmarł w trakcie tortur przed rozprawą. Obrona "psa wojny”
Gdy ludzie, którzy rzekomo zatrudnili Manna nie odpowiedzieli na jego apele o pomoc, Brytyjczyk zaczął otwarcie podawać ich nazwiska - aż 12 osób. Twierdził, iż byli to m.in. bogaty biznesmen libijskiego pochodzenia Eli Khalil, który miał być inicjatorem całego przedsięwzięcia i Mark Thatcher, syn słynnej premier Wielkiej Brytanii.
Wszyscy oskarżeni przez Manna naturalnie zaprzeczyli. Mark Thatcher stanął w końcu przed sądem w RPA, gdzie mieszkał. Postanowiono mu zarzuty złamania przepisów zabraniających działalności najemniczej, które obowiązują w tym kraju. Oskarżony przyznał się, że owszem, przekazał Mannowi 175 tys. funtów na zakup helikoptera lub samolotu, ale był przekonany, iż będzie to maszyna medyczna… Po wpłaceniu 500 tys. dolarów kaucji przez Margaret Thatcher, Mark przeniósł się do Hiszpanii.
Później "najsłynniejszy najemnik Afryki” utrzymywał, że część zeznań złożył po wielu dniach tortur.
Mannowi skrócono wyrok z siedmiu do czterech lat. W międzyczasie rząd w Malabo starał się uzyskać od Zimbabwe zgodę na ekstradycję Brytyjczyka do Gwinei Równikowej. Gdy już wydawało się, że były SAS-owiec niedługo będzie mógł cieszyć się wolnością, w styczniu 2008 roku przywódcy obu krajów dobili targu: Mann za ropę wartą 1,5 miliarda dolarów i obietnicę, że Brytyjczyk nie zostanie skazany na śmierć.
Obawiano się, że mimo wszystko "Czarna Plaża” będzie ostatnim, tragicznym przystankiem w awanturniczym życiu słynnego "psa wojny”. Los okazał się dla niego łaskawszy.
Skrucha?
Proces Manna w Malabo był, w słowach Daniela Flynna z Reutersa, "pół-thrillerem, pół-farsą”. Sądu strzegły setki policjantów i żołnierzy, a przed gmachem czuwał czołg. Zgromadzeni dziennikarze musieli zdjąć swoje buty i założyć przygotowane klapki. Musieli oddać także swoje długopisy, gdyż "mogły w nich być pociski z trucizną”. Absurdalne środki bezpieczeństwa były elementem przedstawienia, które miało pokazać Gwineę i jej prezydenta jako zmuszone do obrony ofiary "kolonizatorskich sił”. Szans, iż ktoś próbowałby Manna uśmiercić w trakcie procesu praktycznie nie było - wszak to mogłoby tylko potwierdzić, iż jego zeznania nie były wyssane z palca, a za spiskiem stali naprawdę potężni ludzie.
Podczas zeznawania najemnik powtórzył to, co mówił już w Zimbabwe. Tym razem nie wspominał o żadnych torturach. Zaprezentował także kontrakt opiewający na 15 milionów dolarów, który rzekomo miał podpisać z "klientami”. Mówił, że spiskowcy dostali "zielone światło” dla akcji od Hiszpanii, Pentagonu, CIA i amerykańskich firm naftowych oraz części polityków z RPA.
Mann przyznał, że podjął się zadania dla pieniędzy, ale także dlatego, że "wierzył, iż jest to słuszne”. Następnie dodał, że ludzie, którzy przedstawiali mu sytuację w Gwinei Południowej oszukali go, ponieważ "wcale nie jest tu tak źle”. Wyrażał żal i przepraszał za wszystko, co się stało.
Wyrok sądu był jednak surowy - 34 lata w "Czarnej Plaży” oznaczały dla 56-letniego Manna właściwie dożywocie. Jednak już wtedy, w czerwcu 2008 roku, mówiono, że najemnik może zostać ułaskawiony przez… prezydenta, którego miał pojmać. Zamieszanie z niedoszłym zamachem stanu ściągnęło na niewielką Gwineę Równikową uwagę mediów całego świata. Na jaw zaczęły wychodzić liczne przypadki łamania praw człowieka i ogromny poziom korupcji w rządzie.
Okazanie łaski "grzesznikowi” mogło być sposobem na to, by pokazać światu, że prezydent Obiang "wcale nie jest taki zły”.
Tyran o gołębim sercu?
Faktycznie, trochę ponad rok później spekulacje się potwierdziły. 2 listopada prezydent Obiang ułaskawił Manna, du Toita i trzech innych obywateli RPA, którzy brali udział w spisku. Za oficjalnym powód takiego skrócenia wyroku podano względy humanitarne. Rok temu Mann przeszedł operację przepukliny, a w Anglii czekał na niego syn, który urodził się, gdy Mann siedział już w więzieniu w Zimbabwe. Zaznaczono także, że zachowanie skazanych podczas procesu i w trakcie odbywania wyroku wskazywało na "głęboką skruchę”.
Niektórzy mogą mieć jednak wątpliwości, iż prezydent oskarżany przez Komisję Praw Człowieka ONZ o osobiste nadzorowanie tortur na opozycjonistach poczuł nagle litość wobec człowieka, który miał pozbawić go utrzymywanej od kilkudziesięciu lat władzy.
Taki akt miłosierdzia można było użyć do poprawy wizerunku Teodoro Obianga. Ponadto, gdy tak głośna postać jak Simon Mann opuścił Gwineę, media i międzynarodowi obserwatorzy prawdopodobnie skierują swój wzrok w inną stronę. Uwaga opinii publicznej nigdy nie służy przywódcom, którzy chcą się wzbogacić. A bogactwo to coś, co Obiang uwielbia - jego majątek oceniany jest na 600 milionów dolarów.
Kolejnym czynnikiem wpływającym na decyzję prezydenta mogła być presja rządów RPA i Wielkie Brytanii. Najemnik czy nie, obywatel to obywatel, a państwa nie lubią, gdy ich obywatele są więzieni w obcych krajach.
Dodatkowo, dla Brytyjczyków lepiej mieć Manna na wolności, spokojnie i bez rozgłosu starzejącego się w Anglii, niż Manna w gwinejskim więzieniu, rzucającego oskarżenia w kierunku prominentnych figur wyspiarskiej polityki i biznesu.
Scotland Yard potwierdził wprawdzie, że śledztwo w sprawie udziału w spisku wymienionych przez najemnika osób jest już w toku. Czy przyniesie jakiekolwiek skutki? Na razie powstrzymajmy się od ironicznych uśmiechów i poczekajmy na wyniki raczkującego dochodzenia.
Rząd Gwinei Równikowej stara się także o uzyskanie zgody na ekstradycję Marka Thatchera i spółki, aby osądzić ich według gwinejskiego prawa. W tym momencie ironiczny uśmiech jest na miejscu.
Happy End
Mann, potomek brytyjskich bogaczy, mógł wybrać każdy zawód świata. Zdecydował się na profesję niebezpieczną i etycznie wątpliwą. To, że dziś cieszy się wolnością, może uznać za wielki prezent od losu.
W więzieniu w Zimbabwe zaczął pisać swoją autobiografię. Czy dramatyzm książki nie ucierpi na takim zakończeniu? Ściskając na lotnisku w Luton pod Londynem swoją żonę i pięcioletniego już syna, którego nigdy nie widział, "ostatni najemnik Afryki” raczej się tym nie przejmował.
Michał Staniul, Wirtualna Polska