Słowik: Watergate to przy tym pikuś [OPINIA]
Władza wykorzystywała zaawansowane, skrajnie inwazyjne oprogramowanie szpiegowskie służące głównie do walki z terroryzmem do inwigilowania adwokata polityków oraz prokurator, której nie lubi szef-polityk. Trudno znaleźć odpowiednie słowa, bo nawet te najmocniejsze wydają się za słabe.
21.12.2021 07:36
"Czy to polskie Watergate?" - spytał mnie szef newsroomu Wirtualnej Polski, który wysłał mi link do informacji, że adwokat Roman Giertych i prokurator Ewa Wrzosek byli podsłuchiwani z wykorzystaniem Pegasusa.
Odpowiadam więc wprost, wszem wobec: nie, w żadnym razie. Porównanie do Watergate jest niewłaściwe.
W aferze Watergate, która doprowadziła do odejścia z urzędu prezydenta USA, kilku ludzi udających hydraulików (choć w rzeczywistości częściej zakładali garnitur niż ogrodniczki), przy pomocy widelca i dwóch scyzoryków w nieudolny sposób zakładało podsłuch politycznej konkurencji Richarda Nixona. Oczywiście przed wpadką kilka działań było bardziej udanych, ale z dzisiejszej perspektywy sprawa sprzed niemalże 50 lat wydaje się błaha.
Ani nie była to koronkowa akcja, ani nie była to inwigilacja na masową skalę. Była to zwykła podłość i małość, na którą Amerykanie się nie zgodzili.
Polscy politycy, przedstawiciele służb i osoby udające urzędników nie przebierali się za hydraulików. Nie wyciągali widelców, scyzoryków i wytrychów. Ot, wykorzystali najbardziej zaawansowane oprogramowanie szpiegowskie na świecie, by poznać każdy szczegół z życia ludzi, którzy nie stanowili i nie stanowią do dziś jakiegokolwiek zagrożenia dla polskiej państwowości. Co najwyżej podsłuchiwani mogą napisać zjadliwego tweeta na temat poczynań rządzących.
Przypomnijmy: kanadyjska grupa Citizen Lab poinformowała wczoraj, że system szpiegowski Pegasus został użyty wobec obywateli Polski. Wśród jego ofiar znaleźli się m.in. Roman Giertych i Ewa Wrzosek.
Grupa wskazała, że nie wie, kto inwigilował, ale oprogramowanie kupowały jedynie agendy rządowe. Citizen Lab w kręgach specjalistów ds. cyberbezpieczeństwa uchodzi za źródło bardzo wiarygodne.
Polskie służby wskazały, że odkrycia Kanadyjczyków ani nie potwierdzają, ani im nie zaprzeczają.
Cirkus i skandaloza
Trudno podsłuchiwanie nielubianych ludzi przy pomocy Pegasusa porównywać do sprawy Watergate. Jest to bowiem praktyka znacznie gorsza, bardziej demolująca państwo i - co przecież nie bez znaczenia - skuteczna.
Moi koledzy po fachu użyli już chyba wszystkich mocnych określeń, jakich dało się użyć. O skandalu napisano 394 847 razy. O aferze - 29 273. O Watergate, do którego się odwołałem, też już setki razy.
Ja niemal zawsze zniechęcam do używania mocnych słów, bo warto je zachowywać na przypadki szczególne. Przyjęcie złej ustawy to jeszcze nie koniec demokracji. Położenie nogi na stole podczas obrad sejmowej komisji to jeszcze nie upadek parlamentaryzmu. Uderzenie manifestanta gumową pałką to – przy całym potępieniu dla bicia ludzi – nie zrównuje Polski z Białorusią.
Ale podsłuchiwanie Romana Giertycha i Ewy Wrzosek przy pomocy Pegasusa to, przyznaję, SKANDAL, AFERA, a Watergate to przy tym pikuś.
Mówmy wprost: ktoś, kto podjął decyzję o takim działaniu, powinien zasiąść na ławie oskarżonych i modlić się o łagodny wyrok. Każdy polityk, który o operacji podsłuchiwania prawników wiedział, powinien być politycznie skończony. Wszyscy, którzy zaczną pohukiwać, że przecież Giertychowi zarzuca się, że jest drobnym przekręciarzem gospodarczym, powinni się zaczerwienić ze wstydu.
I jednocześnie - wiem o tym doskonale - nic takiego się nie wydarzy.
Prawnicze tajemnice
Ewa Wrzosek jest prokuratorem. Roman Giertych - adwokatem. Klientami tego drugiego było wielu znanych polityków z Donaldem Tuskiem w pierwszym rzędzie.
Jedno z kluczowych pytań brzmi: kogo tak naprawdę chciano podsłuchać? Czy celem byli Wrzosek i Giertych, czy też celem byli ich rozmówcy oraz - w przypadku Giertycha - klienci?
Jaki ważny interes publiczny realizowano, gdy podejmowano decyzję o wykorzystaniu wojskowego w zasadzie narzędzia do infiltracji przeciwko prawnikom?
Obawy o to, że chodziło wyłącznie o cele polityczne, wydają się zrozumiałe.
Jednocześnie sprawa ta ma drugie dno. Pokazuje bowiem, jak fatalnie skonstruowany jest system podsłuchiwania obywateli. I nie chodzi wyłącznie o Pegasusa, lecz także o najpopularniejsze pluskwy.
Dziś służby zakładają je w zasadzie komu chcą, mimo że tego typu praktyki podlegają sądowej kontroli. Ta jest iluzoryczna. Najlepiej o tym świadczy raport Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka z 2019 r., oparty na wywiadach z sędziami. 24 badanych zwróciło uwagę na kwestię braku poufności ich korespondencji. Twierdzili oni, że korzystają z telefonu i komputera z założeniem, że mogą być podsłuchiwani i kontrolowani. Dowodów co prawda na to nie mieli, ale – jak przyznawali sędziowie – sądowa kontrola nad działalnością służb w zakresie dostępu do rozmów i korespondencji jest iluzoryczna. Skoro więc sędziowie bezrefleksyjnie zgadzają się na zakładanie podsłuchów zwykłym obywatelom, dlaczego mieliby się nie zgadzać bezrefleksyjnie na zakładanie podsłuchów samym sobie?
Podobnie sprawa ma się z prawnikami wykonującymi inne zawody, w tym w szczególności adwokatami i radcami prawnymi. Przepisy nie wymagają, by służby przedstawiały sądom, jaki zawód wykonują osoby, które – w ocenie funkcjonariuszy – należy podsłuchiwać. Sędziowie zaś nie dopytują. W efekcie rokrocznie podsłuchiwanych jest co najmniej kilkanaście, a niekiedy nawet kilkadziesiąt osób, których działania objęte są tajemnicą zawodową. Ma chronić ona nie adwokatów i radców, lecz ich klientów. W dobie łatwego podsłuchiwania – nie chroni.
Władza polityczna ma to do siebie, że nie chce wyzbywać się żadnych kompetencji, uprawnień i możliwości, lecz chce je ciągle rozszerzać. Trudno jednak wyobrazić sobie, co może zrobić więcej, by nie stać się władzą skrajnie autorytarną.