Sławomir Idziak o filmowaniu wojny. "Chodzi o to, żeby widz stracił kontrolę"
Mało który Polak wie tyle o kinowych wojnach, co Sławomir Idziak. Światowej sławy operator opowiedział "Polsce Zbrojnej", dlaczego każdy członek ekipy "Helikoptera w ogniu" musiał nosić mundur i czemu opinie o realizmie tego filmu są jednak przesadzone. Zdradził także, dlaczego widzowie wymagają od filmowców "inteligentnego kłamania".
Polska Zbrojna: Jak pokazywać wojnę? Jak kręcić sceny batalistyczne? Czy tego uczą w szkołach filmowych?
Sławomir Idziak: W łódzkiej filmówce, którą kończyłem, tego nie uczyli i nie uczą. Na uczelniach, z którymi obecnie współpracuję jako wykładowca, też nie. Ale nie znam przecież wszystkich szkół. Teraz każdy może założyć uczelnię i wprowadzić tam takie zajęcia, jakie chce.
Ale są chyba w przemyśle filmowym specjaliści od batalistyki?
Wśród operatorów? Trudno by mi było wskazać kogoś takiego, kto zajmowałby się wyłącznie batalistyką. Są natomiast firmy świadczące usługi na potrzeby filmu, które specjalizują się w rozmaitych dziedzinach. Nie uwierzy pan, ale jest na przykład przedsiębiorstwo nastawione wyłącznie na produkcję śniegu i lodu. Chce pan drobne płatki, ma pan drobne, chce pan grad - proszę bardzo. Jak kiedyś w środku upalnego lata zrobili w studiu taflę lodu, to wyglądała tak naturalnie, że wchodząc na nią, drobiliśmy odruchowo kroki, żeby się nie poślizgnąć. A wcale nie była śliska. Wykonali ją z betonu.
Ale pan pyta o filmy akcyjne. Tacy specjaliści od efektów specjalnych (SFX) oczywiście są, bez nich nie byłoby dzisiejszego kina. Aż 80 proc. filmów powstających w Stanach Zjednoczonych to obrazy akcyjne. Najwybitniejszym specjalistą od takich produkcji, jakiego znam, jest Brytyjczyk Neil Corbould, nagrodzony Oscarem za "Gladiatora" i "Grawitację". Można go nazwać mistrzem efektów specjalnych. W zespole Corboulda znajdują się fachowcy od wybuchów, mgły, kukieł udających trupów, ran i w ogóle wszystkiego, co może dotyczyć wojny. Współpracowałem z Neilem i jego ludźmi na planie "Helikoptera w ogniu". Jestem pewien, że nie ma lepszych na świecie.
Jak Pan dostał tę pracę, która przyniosła Panu nominację do Oscara?
Nie mam pojęcia, co skłoniło Ridleya (Scotta - jednego z najwybitniejszych reżyserów na świecie, twórcę m.in. "Łowcy androidów", "Thelmy i Louise", "Gladiatora" - przyp.) do złożenia mi propozycji. Nigdy tego nie ustalałem i nie mam zamiaru tego robić. Może dowiedziałbym się, że byłem trzeci w kolejce i że ci przede mną odmówili, bo akurat byli zajęci? Po co mi ta wiedza, zwłaszcza teraz, kiedy już jest dawno po wszystkim?
Ale mogło też być tak, że Ridley Scott chciał tylko Pana. Miał Pan bardzo dobrą opinię na rynku zachodnim. Był Pan autorem zdjęć do kilku znanych filmów, między inymi "Gattaca - szok przyszłości" czy "Dowód życia".
W tym drugim, który pan wymienił (reżyseria Taylor Hackford, w rolach głównych Meg Ryan i Russell Crowe - przyp.), była sekwencja uwolnienia zakładników. Być może Ridleyowi się spodobała. Nie wiem. Paradoks polega na tym, że ja nie przepadam za kinem akcyjnym, zawsze wolałem filmy psychologiczne. I oto największy wymierny sukces w życiu zawodowym - bo tak trzeba określić nominację do Oscara - przyniósł mi film, w którym jest dużo strzelaniny, wybuchów.
Przygotowywał się Pan jakoś do tej pracy?
Oglądaliśmy z Ridleyem klatka po klatce film Stevena Spielberga "Szeregowiec Ryan", który jest uważany za wzorzec kina batalistycznego. Zdjęcia, dodam, robił Polak Janusz Kamiński i dostał za nie Oscara. Nie tylko dla mnie, ale i dla Ridleya, "Helikopter" był filmem nowym - nigdy wcześniej nie robił filmu akcyjnego. Akcja "Helikoptera" dotyczy wojny domowej w Somalii i działań elitarnych oddziałów amerykańskich. Kręciliście zdjęcia tam, gdzie to się wszystko wydarzyło?
Pracowaliśmy w Maroku, w najuboższej dzielnicy Rabatu, gdzie nie ma nawet kanalizacji. To był mój najtrudniejszy film w życiu.
Ridley jest piekielnie wymagający, a oprócz tego trudności wynikały ze scenariusza, z samej akcji filmu. Na planie cały czas coś się działo, nie było przestojów. Po każdym dniu zdjęciowym wracaliśmy straszliwie zmęczeni, w przepoconych, oblepionych kurzem mundurach. Kiedyś w hotelu amerykańskie turystki narobiły hałasu, bo wzięły nas za terrorystów.
Po co operatorowi mundur?
Każdy człowiek z ekipy musiał mieć mundur. Gdyby przypadkiem wszedł w pole zasięgu kamery i nikt by tego na zauważył, to później nie byłoby problemów. W kinie widz by się nie zorientował, że jeden z biegnących na dalekim planie żołnierzy ma kamerę w ręku.
W opisach filmu można przeczytać, że został zrobiony bardzo realistycznie. Helikoptery rzeczywiście płonęły?
Na planie wyglądało to tak, że helikopter bez wirnika był opuszczany na linie, po czym odczepiany kilka metrów nad ziemią. Spadał w miejscu, gdzie były przygotowane wybuchy. Łamiące się ramiona wirnika zostały natomiast dodane za pomocą komputera. W dzisiejszych czasach duża część pracy nad filmami akcyjnymi odbywa się w pracowniach komputerowych.
Opinie o realizmie "Helikoptera w ogniu" są jednak trochę przesadzone. Usłyszałem nawet komplement z ust jednego z polskich bardzo znanych wojskowych, że te wydarzenia w Mogadiszu pokazaliśmy nadzwyczaj autentycznie. Uśmiechnąłem się w duchu i nic nie odpowiedziałem, nie chcąc robić panu generałowi przykrości. Tymczasem prawda jest taka, że helikoptery nie wykonują działań na tak niskich wysokościach, jak my to pokazaliśmy. Gdyby to robiły, można by bez trudu zastrzelić pilota z broni krótkiej. Helikoptery podczas prawdziwych akcji atakują z wysokości 200 metrów, ale w filmie trzeba przecież pokazać ziemię. Dlatego musieliśmy obniżyć pułap działania maszyn. Druga sprawa - granatniki, z których u nas żołnierze strzelają do ludzi. W praktyce nigdy się tego nie robi.
Są jakieś ogólne zasady filmowania wojny?
W filmach akcyjnych obraz musi być odpowiednio zagęszczony i dynamiczny. Ridley często oglądał materiał zdjęciowy i mówił: tu musimy dorzucić jeszcze dwa helikoptery. Na ekranie nie może być po prostu pustych przestrzeni. Chodzi z grubsza rzecz biorąc o to, żeby ten zagęszczony, dynamiczny obraz zaniepokoił widza. Wiadomo, że każdy człowiek chce mieć wszystko pod kontrolą. Komuś, kto siedzi w kinie i widzi na ekranie dwa helikoptery, wydaje się, że kontroluje sytuację. Kiedy jednak tych maszyn jest mnóstwo, a w dole ekranu coś wybucha, z lewej strony ktoś strzela, to widz traci tę kontrolę. A nam, filmowcom, o to właśnie chodzi. Stosujemy metody inteligentnego kłamania, zgodnie zresztą z oczekiwaniami publiczności. Dlaczego ludzie tak chętnie oglądają kryminały czy filmy akcyjne? Bo ich życie codzienne jest nudne, pozbawione napięć. Szukają adrenaliny w kinie.
Znaleźli ją podczas projekcji "Bitwy Warszawskiej" w reżyserii Jerzego Hoffmana?
Sądzę, że tak. Bardzo krytyczne opinie na temat tego filmu są mocno przesadzone. Dla mnie to była atrakcyjna przygoda. Po wielu latach pracy za granicą wreszcie zrobiłem coś w Polsce. I nie mam się chyba czego wstydzić. Przypomnę, że "Bitwa Warszawska" jest pierwszym polskim filmem nakręconym w technologii trójwymiarowej. Naszą pracę docenili Niemcy, którzy całą polską ekipę operatorską zatrudnili przy produkcji swojego filmu "Rachuba świata". Niby niewielkiego, ale mającego budżet większy niż "Bitwa Warszawska".
Rozmawiał Andrzej Fąfara, "Polska Zbrojna"
__Sławomir Idziak_Sławomir Idziak - Polski operator filmowy. Absolwent Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Autor zdjęć do filmów (m.in): "Bilans kwartalny" (1974), "Dyrygent" (1979), "Krótki film o zabijaniu" (1987), "Podwójne życie Weroniki" (1991), "Trzy kolory: niebieski" (1993), "Gattaca - szok przyszłości" (1997), "Dowód życia" (2000), "Helikopter w ogniu" (2001, nominacja do Oscara), "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2007), "1920 Bitwa Warszawska" (2011). Wykłada (jako profesor wizytujący) w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Danii, Finlandii. Organizuje w Krakowie coroczne kursy dla młodych filmowców pod nazwą "Film Spring Open"._