Skazani na śmierć lub samotną walkę
Kolejna tragedia na Śląsku prowokuje te same pytania, z których większość zaczyna się od słowa „dlaczego?”. Niestety scenariusz dalszych zdarzeń niczym nie różni się od tego, co już widzieliśmy i słyszeliśmy. Wszyscy jak mantrę powtarzają to, co mówili po śmierci górników z „Halemby”. Problem w tym, że choroba trawi górnictwo od lat i nie uleczą jej zaklęcia polityków ani płacz nad trumną Barbary Blidy. Dopóki w górnictwie działać będzie mafia węglowa, dopóty górnicy będą ginąć.
29.09.2009 | aktual.: 30.09.2009 12:24
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zanim zajmę się chorobą, jaka trawi polskie górnictwo, wspomnę trzy nazwiska. Aleksander Boroń, były członek zarządu kopalni „Juliusz Kazimierz”, który sprzeciwił się manipulacji parametrami energetycznymi węgla i maksymalizacji kosztów, w wieku 50 lat został bezrobotnym. Wyrzucono go z pracy po tym, jak zaczął „węszyć”, dlaczego jego kopalnia wydobywa węgiel po najwyższych w kraju kosztach i uzyskuje za niego najwyższe na świecie ceny za tonę. Jego wątpliwości potwierdził NIK, a on sam sprawę przekazał do sosnowieckiej prokuratury. Stracił pracę po złożeniu zeznań. Jeszcze przez trzy lata prowadził samotną walkę z układem. Śledztwa nie przyniosły żadnych rezultatów. Pisma do prasy zostały zignorowane. Jeden z dziennikarzy w swej gorliwości przekazał list zdesperowanego Boronia o górniczych nieprawidłowościach prezesowi kopalni. Elity związkowe zakazały redaktorom swoich organów drukowania jego artykułów. Przychylny redaktor największego dziennika śląskiego, w którym Boroń często pisał, powiedział mu
wprost, że jego naczelnego odwiedzili panowie z K.H.W. S.A. oraz holdingowych związków zawodowych z „propozycją nie do odrzucenia”: jeżeli ujrzą artykuł Boronia, to zaprzestaną prenumerowania dziennika. Największa firma audytorska, która fałszowała dokumenty w kilku kopalniach i została podana na tacy śledczym, nie poniosła żadnych konsekwencji za firmowanie nieprawidłowości. Boroń dziś nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Oprócz zdrowia i pracy stracił też żonę. Czuje się przegrany.
* Łzy Kazimierza Kutza*
Wiesław Wójtowicz z „Budryka” w Ornontowicach, lider działającego w konspiracji związku „Kadra”, prawie siedem lat walczył z siecią spółek wysysających jego kopalnię. Przez załogę wybrany do Rady Nadzorczej dotarł do niewygodnych dokumentów, które naświetliły nie tylko nieprawidłowości w „Budryku”, ale pomogły zrozumieć przyczyny tragedii w „Halembie”. Chodzi o handel zmechanizowanymi obudowami ścianowymi podtrzymującymi strop kopalni. Koszt jednej takiej obudowy to prawie 100 tys. złotych. „Budryk” zakupił w 2003 r. blisko 200 takich obudów za 60 mln zł. Problem w tym, że firma, która sprzedała kopalni obudowy, w rzeczywistości zbyła sprzęt zdezelowany, służył on wcześniej w innych kopalniach. To po takie właśnie zdezelowane obudowy schodzili górnicy, którzy zginęli w „Halembie”. Gdy rozpoczął się jeden z najgłośniejszych w ostatnich latach strajk, myślał, że wygra. Stanęła za nim prawie cała załoga. Węglowe układy jednak były silniejsze. Wójtowicz za zorganizowanie strajku dostał od kopalni rachunek na
ponad 7 mln zł i wilczy bilet. Rok walczył o sprawiedliwość. W lipcu tego roku sąd przywrócił go do pracy. Przez ten czas stracił złudzenia, że górnictwo da się uzdrowić. I ostatnie nazwisko, Piotr Żuk, sztygar w kopalni „Bielszowice” w Rudzie Śląskiej, który jako pierwszy w 2004 r. zgłosił prokuraturze przestępstwo polegające na fałszowaniu czujników metanu. Dwa tygodnie później pobity wylądował w szpitalu. Prokuratura nie potraktowała słów Piotra Żuka poważnie. Kilka miesięcy później zamknięto sprawę, odmawiając wszczęcia śledztwa. Wszyscy trzej wskazywali nieprawidłowości. Wszyscy trzej mieli odwagę, by górniczej mafii powiedzieć „stop”. Wszyscy trzej składali zeznania i liczyli na wymiar sprawiedliwości. Przegrali.
Nie bez powodu nadmieniłem o trzech górnikach, którzy nie tylko liczyli na śledczych, interwencje polityków, ale i na media. Pisząc o tragedii w Rudzie Śląskiej, nikt nie powinien mieć dobrego samopoczucia. Dlaczego? Bo byliśmy i jesteśmy głusi i ślepi na to, co się dzieje na Śląsku od lat. Politycy wraz z zatrzaśnięciem wieka trumny Barbary Blidy zamknęli problem mafii węglowej. Sprawa była dla nich tylko pretekstem do frakcyjnych pojedynków na sejmowych korytarzach. Pytam publicznie. Czy Kazimierz Kutz, który ronił łzy na pogrzebie Blidy, zatroskał się przez moment nad losem Aleksandra Boronia, który po programie Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” zasypał go wręcz stosem informacji na temat choroby polskiego górnictwa? Gdzie byli inni politycy, którzy po tragedii w „Halembie” odgrażali się, że z układami węglowymi sobie poradzą? Zamiast badać rzekome naciski polityków na służby, może warto zbadać, dlaczego w sprawach nieprawidłowości wykrytych w kopalniach nikt nie nacisnął prokuratury, by dogrzebała
się do spraw zasypanych czarnym jak sumienia mafijnych bossów węglem.
Dlaczego metan wybucha
Już śmierć 23 górników z „Halemby” powinna stać się punktem zwrotnym w polskim górnictwie. Powinna otworzyć oczy na afery, przekręty i raka, który od lat toczy kopalnie. – Dlaczego nikt nie zada sobie trudu i nie odpowie, dlaczego wybucha metan – mówi anonimowo jeden z górników. – Przecież nikt nie chodzi z zapalniczką po kopalni, wiedząc, że w każdej chwili może wylecieć w powietrze. Odpowiedź jest prosta. W „Halembie” najprawdopodobniej przyczyną wybuchu gazu było powstanie iskry, która została wskrzeszona podczas wydobywania zdezelowanych obudów ścianowych. To właśnie przy tarciu metalu o metal iskrzy. Górnicy zeszli, by wyciągnąć na wierzch stare maszyny. Jak wiemy choćby na przykładzie „Budryka”, takie właśnie ściany podtrzymujące strop były poddawane renowacji i sprzedawane jako nowe. Być może i w „Wujku” zdarzyło się podobnie.
Nie jest tajemnicą, że polskie kopalnie należą do jednych z najniebezpieczniejszych na świecie. I to głównie z powodu metanu. Większość czynnych ścian górniczych to właśnie metanowe pułapki. Na 33 kopalnie na Śląsku aż 23 to te, gdzie istnieje takie zagrożenie. Trzy są szczególnie niebezpieczne: „Pniówek”, „Halemba” i „Brzeszcze” w Czechowicach-Dziedzicach. Na Śląsku wydobycie schodzi do coraz niższego poziomu. Im głębiej, tym więcej metanu. W każdej kopalni powinny znajdować się specjalne czujniki metanowe. Zawieszone wysoko, bo tam zbiera się metan, mają alarmować o przekroczeniu dozwolonego natężenia. Kiedy stężenie przekracza bezpieczne normy (2 proc.), czujniki automatycznie odcinają prąd. Ale wtedy trzeba przerwać roboty i wyprowadzić ludzi z zagrożonego rejonu. To olbrzymie straty. Dlatego, zdaniem związkowców, dyrekcja, choć wie o nieprawidłowościach, nic nie robi. – Czujniki często są przeskalowywane – mówi górnik z wieloletnim stażem i dodaje: – Robi się to po to, aby nie zatrzymywać ściany i
wydobycia węgla. Oficjalnie nikt tego nie wykrył, choć kilku próbowało o tym donieść. Zdarza się, że czujniki wiszą tam, gdzie jest cug powietrza. Wiadomo, że w takim miejscu stężenie jest najmniejsze.
Na temat czujników metanu spekulowano już po tragedii w „Halembie”. Jeden z górników z kopalni Szczygłowice zaraz po tym wypadku nagrał rozmowę nadsztygara, inspektora BHP i górnika, która potwierdzała istnienie tego procederu na szerszą skalę. W Szczygłowicach górnicy na polecenie swoich przełożonych zaklejali czujniki taśmą izolacyjną i instalowali je pod rurami doprowadzającymi do chodników świeże powietrze. Dlaczego sprawa nie wyszła na jaw? Powód prosty. Szantaż. Górnicy usłyszeli, że jeśli poskarżą się prokuraturze, zostaną przeniesieni na gorszy oddział.
– Niestety, w proceder fałszowania czujników zaangażowani są często związkowcy. Oni też robią na tym największy interes. Ich firmy oplatają siecią kopalnie. To oni m.in. organizują wydobywanie starych maszyn z dna kopalni – dodaje anonimowo górnik, z którym rozmawiam.
Związki kryją szwindle?
Nie byłoby tak źle, gdyby nie zmowa milczenia. O zamknięcie ust górnikom nierzadko dbają sami związkowcy, a o nich z kolei władze kopalni. Wystarczy przyjrzeć się, ile państwowe spółki wydają na związki. Z ostatnich wyliczeń wynika, że blisko 50 mln zł pompuje w nie Kompania Węglowa i Jastrzębska Spółka Węglowa razem z miedziowym KGHM. Kompania Węglowa na etatowe pensje 156 działaczy i utrzymanie związkowych central wydaje rocznie niemal 20 mln zł. Firma łoży na 172 organizacje działające w 16 kopalniach. Ponad 95 proc. kosztów utrzymania organizacji związkowych w Kompanii Węglowej pochłaniają płace, w tym prawie 70 proc. wynagrodzenia etatowych działaczy. Jastrzębska Spółka Węglowa płaci związkowcom rocznie 16 mln zł z tytułu 60 etatów. Zarząd firmy wskazywał ostatnio, że zmniejszenie tych obciążeń o 20 etatów przyniesie 6 mln zł oszczędności. To dane oficjalne. Nieoficjalnie trzeba do tego dołączyć dziesiątki sklepików przyzakładowych, firm sprzątających, stołówek i spółek oplatających siecią kopalnie.
Gros z nich prowadzą związkowcy. Problem polega na tym, że tylko tam albo w kopalniach mogą zarabiać górnicy. Dlatego godzą się na milczenie. Od czasu do czasu któryś z nich nie wytrzyma i stanie do samotnej walki. Przegrywa ją podobnie jak wspomniani na początku trzej niepokorni.
Miłosz Horodyski