"Skoczyłam z 3,5 tys. metrów. Spadochron się nie otworzył"
Lądowanie awaryjne zdarza się raz na 3-4 tys. skoków. Mnie akurat też - pisze Katarzyna Ponikowska, która na wysokości 3,5 tys. metrów wyskoczyła z samolotu.
27.06.2011 | aktual.: 28.06.2011 10:44
Czytaj także: Zobacz Kraków oczami seryjnego mordercy (ZDJĘCIA)
Kiedy skoczek przestaje się bać, przestaje też skakać. Tak twierdzi Krzysztof Martinczak, który ma już za sobą około 2320 skoków. Według niego, czasem mniej, czasem bardziej, ale skoczek boi się zawsze. To właśnie urok sportów ekstremalnych. Bo jakby się człowiek nie bał, po co miałby skakać? Chyba tylko dla widoków.
Ja się bałam. Mimo że już skakałam. I to nie w tandemie, ale sama. Musiałam kontrolować sytuację, umieć pokierować lotem, wiedzieć, jak wylądować. Już wtedy słyszałam, że przed drugim skokiem człowiek boi się bardziej niż przed pierwszym, bo wie, co go czeka. I rzeczywiście. W tandemie niby nic mi nie grozi, bo przecież to nie ja steruję, tylko doświadczony skoczek. Jestem zdana na to, co on robi... A jednak, kiedy staję w otwartych drzwiach samolotu, 3,5 tys. metrów nad ziemią, strach po prostu się pojawia.
Na lotnisko w Pobiedniku Wielkim zaprosił mnie szef Plutonu Zabezpieczającego Szkolenia 6. Brygady Powietrznodesantowej, Artur Gosiewski. Żołnierze są jednocześnie członkami sekcji spadochronowej WKS Wawel. - Szkolimy wojskowych w skakaniu - zdradza Gosiewski. Każdy spadochroniarz musi wykonać pięć skoków w roku, instruktor - 20.
Po szkoleniu na ziemi, wsiadam do samolotu razem z żołnierzami. Moim instruktorem i opiekunem jest Krzysztof Martinczak, doświadczony instruktor spadochroniarstwa wojskowego. Na pokładzie jest 10 osób plus piloci. Oprócz mnie tylko jedna kobieta, Ruda. - Kobietom w wojsku jest ciężej - nie ukrywa Gosiewski. - Służba wymaga trudu i wyrzeczeń. I panie nie zawsze sobie z tym radzą - dodaje. Ruda jednak radę daje. Nim została żołnierzem, trzy lata skakała jako zawodniczka WKS Wawel.
Każdy, kto chce być w sekcji spadochronowej 6. BPD, musi umieć skakać. Inaczej nie ma szans. Wznosimy się w powietrze. Na 1,5 tys. metrów nad ziemią z samolotu wyskakują pierwsi spadochroniarze. My lecimy wyżej. Wkrótce chmury przysłaniają widok. Na 3,5 tys. Martinczak jeszcze raz sprawdza dokładnie uprząż, poprawia wszystkie zapięcia. Dyskretnie żegna się znakiem krzyża i jesteśmy gotowi do skoku.
Trudno opisać uczucie, kiedy wypada się z samolotu 3,5 tys. metrów nad ziemią. Nie wiem, o czym myślałam. Adrenalina działa tak mocno, że trudno w pełni kontrolować sytuację. Te 30 sekund swobodnego spadania to wrażenia niezapomniane. To chwila niczym nie skrępowanej wolności.
Spadamy jednak dłużej niż inni skoczkowie. Okazuje się, że spadochron się zablokował i nie da się go otworzyć. W tym momencie cieszę się, że nie skaczę sama. Pewnie wpadłabym w panikę i zapomniała, co robić. Wolę nie myśleć, co by się wtedy działo... Martinczak nie ma tego problemu. Mimo że w swojej prawie 20-letniej już karierze skoczka, tylko trzy razy nie otworzył mu się spadochron, nie traci zimnej krwi. Pewną ręką otwiera zapasowy. Tym razem się udaje. Mocne szarpnięcie i już szybujemy bezpiecznie z rozłożoną nad głowami czaszą. - Najczęściej spadochron się nie otwiera, bo jest źle złożony - wyjaśnia mi później Krzysztof Martinczak. - Ale to się bardzo rzadko zdarza - mówi.
Mnie się jednak zdarzyło. Mam szczęście! A co, jeśli zapasowy też się nie otworzy? - To praktycznie niemożliwe. Te spadochrony składa specjalnie wyszkolona osoba, tzw. rigger. Zapasowe nie mają prawa się nie otworzyć - zapewnia. Kiedy dotykam nogami ziemi, żałuję, że to koniec. W tak profesjonalnym żołnierskim towarzystwie, mimo przygody z awaryjnym lądowaniem, nie mam oporów, by skoczyć raz jeszcze.