Siła bezsilnego
"Nie chcę żadnej rewolucji. Chcę tylko, by w tym kraju odbyły się normalne wybory" - Aleksander Milinkiewicz już nie wie, ile razy odpowiadał na pytanie o rewolucję. Pytają go politycy, dziennikarze. I przede wszystkim zwykli ludzie - czytamy w "Tygodniku Powszechnym".
Nie wygląda na rewolucjonistę. To naukowiec, któremu historia postawiła zadanie: walczyć o demokrację. – Jeśli będę nawoływać do protestów, grozi mi pięć lat. Nie boję się. Ale też nie chcę się tam teraz znaleźć – mówi.
Jednak każda kolejna wypowiedź Milinkiewicza jest coraz bardziej radykalna. Efekt kilkumiesięcznej pracy Milinkiewicza przerasta oczekiwania nawet największych optymistów z opozycji. Na spotkania z nim przychodzi nawet po kilka tysięcy ludzi. – Udało nam się przełamać barierę strachu. To największy sukces. Ale wciąż nie ma w ludziach nadziei na zmiany – mówi Milinkiewicz podczas wyborczej podróży po regionie witebskim, w której towarzyszyli mu reporterzy „Tygodnika Powszechnego”.
Najważniejszym punktem programu Milinkiewicza jest odejście od tzw. Systemu kontraktowego. Ten postulat zawsze budzi entuzjazm. Na Białorusi państwo zawiera z pracownikiem roczny kontrakt i po jego wygaśnięciu może go po prostu nie odnowić. To wystarczy, by wszyscy żyli w strachu i starali się nie podpaść. Choćby obecnością na legalnym wiecu opozycji.
Milinkiewicz to typ gentlemana. Gdy na spotkaniach padają prowokacyjne, czasem obraźliwe pytania, przez chwilę milczy, potem spokojnie odpowiada. Nie będzie białoruskim Wałęsą. Jego otoczenie woli szukać porównań z Vaclavem Havlem. Brak charyzmy – to najczęstszy zarzut, jaki wytaczano wobec Milinkiewicza po tym, jak jesienią 2005 r. Na zjeździe różnych ugrupowań został wspólnym kandydatem białoruskiej opozycji – piszą w „Tygodniku Powszechnym Małgorzata Nocuń i Andrzej Brzeziecki.