Show czy propaganda

O programach publicystycznych w telewizjach komercyjnych decydują słupki oglądalności, a PiS w telewizji publicznej.

Show czy propaganda
Źródło zdjęć: © AKPA

24.02.2010 | aktual.: 09.03.2010 08:23

Ten, kto obserwuje polskie media, z łatwością wychwycił te dwie tendencje. Pierwsza ma miejsce w mediach komercyjnych, zarówno w TVN, jak i Polsacie. Obie stacje żeglują w kierunku kanałów o jak największej oglądalności, a tym samym stawiających na mało wyszukaną rozrywkę. Niedawna decyzja o zdjęciu z anteny programu "Teraz My" jest tego przykładem.

Publicystyka wędruje więc do kanałów tematycznych, takich jak TVN 24 czy Polsat News. A i tam ma być "dynamiczna", nie zaś refleksyjna. Drugą tendencję możemy obserwować w mediach publicznych. Oto bowiem podporządkowana PiS telewizyjna Jedynka zmierza w kierunku przeciwnym - publicystyki będzie w niej więcej. A prowadzić ją będą najbardziej zaprawieni w bojach PiS-owscy żołnierze.

W Jedynce będzie więc miał swój program Jan Pospieszalski, swój program będzie miał Bronisław Wildstein, wywiady prowadzić będzie Joanna Lichocka, a także naczelny "Gazety Polskiej" Tomasz Sakiewicz. Swój program będzie miała "Fronda" i Tomasz Terlikowski. No i oczywiście wraca "Misja specjalna". Tam show, tu propaganda. Czy my to wytrzymamy?

Gdy rozum śpi

Decyzja szefów TVN o zdjęciu z głównej anteny programów publicystycznych i przeniesieniu ich do TVN 24 jest bardzo symptomatyczna. Kto jeszcze pamięta początki TVN, ten wie, że stacja ta w momencie narodzin miała ambitne zamiary. "Fakty" zaczynały się o 19.30 i miały rzucić na kolana "Wiadomości". Po "Faktach" telewidzowie mieli rozmowę Moniki Olejnik. Swoją rozmowę miała też Małgorzata Domagalik.

Wtedy to nie wypaliło, szefowie TVN krok po kroku wycofali się z formuły ambitnej telewizji, zamieniając ją w masową, adresowaną do mieszkańców wielkich miast. Mariusz Walter tłumaczył ten ruch bez ogródek - decydują słupki oglądalności. Jeśli więc jakiś program te słupki zaniża, trzeba go zastąpić innym.

Ta filozofia została zaszczepiona pracującym w TVN dziennikarzom. Tomasz Lis w rozmowie z "Przeglądem", gdy opowiadał o swym programie "Co z tą Polską?", wiele mówił o słupkach oglądalności. Że nie może sobie pozwolić na głębszą rozmowę, zawierającą mniej emocji, bo natychmiast oglądalność leci mu w dół. Musi więc zapraszać gości, którzy przyciągną widza, i prowadzić program w takiej temperaturze, by tego widza utrzymać.

Tyle teoria - praktyka zależy od dziennikarskiego talentu, wyczucia, inteligencji. Parę tygodni temu w krótkim odstępie czasu mogliśmy zobaczyć w dwóch programach publicystycznych gen. Wojciecha Jaruzelskiego. W "Teraz My" generał był przez dziennikarzy atakowany, próbowano postawić go pod ścianą, z kolei Tomasz Lis zachował wobec gościa pełną rewerencję, choć nie unikał tzw. trudnych pytań. Agresywność nie popłaciła. Rewerencja - jak najbardziej.

Ale ciekawsze są w tej opisywanej szeroko sprawie tłumaczenia dziennikarzy "Teraz My" - otóż mówili oni w wywiadzie dla "Polska. The Times", że zależało im na wzbudzeniu emocji, że tą drogą szukali sukcesu. Wzbudzenie emocji u telewidzów okazało się ważniejsze niż próba pogłębienia wiedzy, zrozumienia tamtych czasów. Jednym słowem - dziennikarze chcieli show. I to w ten sposób, że chcieli pognębić Jaruzelskiego, skonfundować go, obsadzając w roli tego złego, któremu oni dają radę. I to zupełnie się im nie udało... Ale czy można im się dziwić?

Dziennikarze "Teraz My" popłynęli w głównym nurcie dziennikarskiej poprawności. Z jednej strony, chcieli stworzyć widowisko, będąc najwyraźniej przekonani, że tego oczekują od nich widzowie. Z drugiej strony, obsadzili się w roli egzekutorów gen. Jaruzelskiego jako tego, który stłumił polską wolność. Za co zresztą byli chwaleni przez prawicową prasę, choć na pewno nie przez telewidzów...

Czego widz nie zobaczy

Epizod ten ma zresztą szerszy kontekst - otóż przypomina, że media w Polsce rządzą się swoistym niepisanym kodeksem poprawności politycznej. Że istnieją kalki pojęciowe, które dziennikarze przyjmują za "oczywistą oczywistość", że istnieją tematy tabu, które skrupulatnie omijają.

A to wszystko ogranicza pole debaty, czyni ją nieautentyczną, cząstkową. W ostatnich dniach głośno jest o sprawie radia TOK FM i rysownika Andrzeja Czeczota. Czeczot na antenie radia opowiadał o cenzurze w PRL. A następnie zauważył, że dziś jest coś podobnego, z tym że redaktorzy sami stosują cenzurę wewnętrzną. Np. bojąc się krytykować Kościół katolicki. Żeby zaś przykład zilustrować, Czeczot opowiedział dowcip, którego - jak zaznaczył - na pewno żadne medium nie wydrukuje. Myślą dowcipu było, że remedium na problem spadku powołań może być uchwalenie przez Kongregację Nauki Wiary, że "stosunek kapłana z ministrantem nie jest śmiertelnym grzechem pedofilstwa, godnym potępienia, ale pierwszym stopniem święceń kapłańskich, aktem strzelistym posłuszeństwa". Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Sprawą zajęła się Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która zdecydowała o ukaraniu TOK FM za wypowiedź (na żywo) zaproszonego gościa. I upoważniła swojego przewodniczącego Witolda Kołodziejskiego do jej nałożenia. W ten
sposób opinia Czeczota zmaterializowała się.

Ale tematów tabu w polskiej publicystyce jest zdecydowanie więcej. Na pewno obrazą boską jest tykanie spraw Kościoła. Ale jeszcze większym grzechem w polskich mediach jest tykanie "Solidarności", nie tej obecnej, ale tej z czasów PRL, zwłaszcza z lat 1980-1981. Zawsze trzeba mówić, że był to wspaniały ruch, kierowany przez wspaniałych ludzi. I że miał we wszystkim rację.

Inną "ikoną" są tzw. reformy Balcerowicza. Opisywane są jako "jedyna słuszna droga", "obiektywnie nieuchronna", która zapewniła Polsce bogactwo oraz wyższy poziom rozwoju niż u sąsiadów. Przezornie przy tym nie wymienia się tych sąsiadów. Tymczasem, gwoli historycznej prawdy, reformy Balcerowicza wiele w sytuacji Polski na tle sąsiadów nie zmieniły - wciąż jesteśmy biedniejsi od Czechów, Słowaków i Węgrów, którzy również dokonali transformacji i przeszli z socjalizmu do Unii Europejskiej. Za to u nich odbyło się to w sposób mniej kosztowny społecznie, tam całe regiony nie zostały zepchnięte na margines. Innymi słowy Balcerowicz zrobił to samo co sąsiedzi, tylko gorzej, w sposób bardziej "krwawy", mimo że przed nadmiernym radykalizmem przestrzegał go m.in. ówczesny premier Tadeusz Mazowiecki.

Polska publicystyka bezrefleksyjnie sławi też powstanie warszawskie, wymyślając już najbardziej fantastyczne uzasadnienia na jego wielkość, mądrość i konieczność. Głosy krytyczne są tu odosobnione.

Absolutnie załgany jest obraz PRL. 40 lat Polski Ludowej rysowane jest jako jeden okres stalinowskich represji i samowładztwa Moskwy. Rysując taką kreską tamte lata, nie sposób niczego zrozumieć - ani polityki ówczesnych władz, ani wyborów milionów Polaków. PRL to dla młodych Polaków czarna dziura.

Kalki czarno-białe obowiązują też w spojrzeniu na lata współczesne. W polskiej publicystyce polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych zawsze jest słuszna i dobra (choć to przekonanie coraz częściej jest nadkruszane), obowiązuje też teza o rosyjskim zagrożeniu, że Putin chce odbudować imperium i że z definicji nie ma racji. Dodajmy: ci sami ludzie, którzy jednym tchem mówią o rosyjskim imperializmie i zagrożeniu ze Wschodu, są gotowi przekonywać, że w roku 1981 nic Polsce ze strony ZSRR Leonida Breżniewa nie groziło... Podobnych ograniczeń w polskiej publicystyce jest więcej - okazuje się więc, że główny jej nurt jest de facto bardzo ubogi i jednostronny. Że z polską publicystyką jest jak z ubogim targowiskiem. Różnią się tylko sprzedawcy (dziennikarze), jedni są bardziej agresywni, drudzy mniej, natomiast towar, który oferują, jest ten sam - z hurtowni.

Kto kogo

Na te ograniczenia nakładają się kolejne, związane z - ogólnie mówiąc - duchem czasu. Otóż opowieść o polityce, o żmudnym procesie budowy konsensusu wobec najważniejszych spraw jest dla mediów elektronicznych za trudna. To obiektywne ograniczenie - sprawy publiczne są bowiem coraz bardziej skomplikowane, więc jak wyłożyć je milionom? To rzecz praktycznie niemożliwa. Bo jak wykład akademicki przedstawić do powszechnej oceny?

Co prawda w innych, zachodnich telewizjach, zwłaszcza w Niemczech, ale także we Francji, dziennikarze porywają się na takie wyzwania i możemy oglądać wielogodzinne debaty. Ale w Polsce nikt już niczego takiego nie próbuje. Dominuje zasada, że dziennikarz do studia zaprasza polityków znanych z ciętego języka i napuszcza jednego na drugiego. I niech ludzie patrzą! I ludzie patrzą - na podobnej zasadzie jak gapie otaczający miejsce wypadku czy awantury...

Od gości w studiu telewizyjnym coraz rzadziej wymaga się kompetentnego wykładu. Oni mają bawić rozmową, przyciągnąć uwagę. Liczą się więc refleks, dowcip. A gdy tego brakuje (a przeważnie brakuje), to ratujemy się ostrym sporem, bulwersującymi tezami. Obsadza się w tej roli albo polityków, albo dziennikarzy. Czyli tych, którzy powiedzą wszystko o wszystkim, bez większego wstydu, że często opowiadają albo banały, albo zwykłe głupoty i źle się zachowują.

Na usprawiedliwienie polityków i dziennikarzy, którym przychodzi odgrywać takie role, mam jedno - powszechną zasadą jest, że gość nie jest informowany, o czym będzie w studiu rozmawiał. Opędzany jest formułką: porozmawiamy o sprawach bieżących, pokomentujemy... Może się tylko domyślać, jakie tym razem "tematy bieżące" poruszy prowadzący, i na chybcika przygotować się do nich...

Medioznawcy biją więc na alarm. Programy publicystyczne są coraz pośledniejszego gatunku - wołają zgodnie. Fatalnie wypadają zwłaszcza programy z zaproszonymi dziennikarzami, wzajemnie się zresztą zapraszającymi, znakomicie czującymi się w swoim towarzystwie i wygłaszającymi o wszystkich sprawach autorytatywne komentarze. - Jeżeli media są wolne, to są także wolne od rozumu - mówi Wiesław Gałązka. - Jeśli chodzi o publicystykę polityczną, to dominuje u nas walka psów. Zaprasza się dwóch polityków, w środku dziennikarz, i szczuje jednego na drugiego. A jeśli dochodzi do sytuacji, kiedy jeden z adwersarzy ma wreszcie coś ciekawego do powiedzenia, dziennikarz mu przerywa, zadaje pytanie albo kończy dyskurs. Bo odpowiedź nie może być dłuższa niż 180 sekund - tak długo według badań jest w stanie skupić się telewidz. Polskie programy nie pokazują też pozytywnych wzorców, nie pokazują ludzi pracowitych, kompetentnych, dobrych gospodarzy, których nie brakuje. Zamiast tego widzimy awanturników, ludzi posępnych,
podłych. U widza rodzi się więc poczucie bezradności: kto nami rządzi?

Ten rodzaj dziennikarstwa święci triumfy, czego dobitnym przykładem było ogłoszenie przez branżowy miesięcznik "Press" dziennikarzem roku 2008 Bogdana Rymanowskiego, który specjalizuje się w tym gatunku.

W efekcie polityka sprowadzona została do opowieści dworskiej. Na zasadzie: co powiedział boss, kogo lubi, kogo nie, kto pójdzie w górę, kto w dół, kto co komu napyskował... Patrzymy więc na polityków jak na ludzi z innego świata, w dodatku bardzo ułomnych. Ta tendencja niesie ze sobą mało sympatyczne konsekwencje. Odpycha od spraw publicznych ludzi poważnych, szanujących kompetencje, którzy nie chcą w czymś takim brać udziału. Za to przyciąga ludzi szukających zwady, tupetem nadrabiających braki w wykształceniu i ogładzie.

Hunwejbini XXI wieku

Jest jeszcze jeden specyficzny element charakteryzujący polską publicystykę. Otóż na fali zwycięstwa PiS w 2005 r. do głównego jej nurtu weszła grupa dziennikarzy o prawicowych poglądach. Teoretycznie tej zmianie powinniśmy przyklasnąć, bo zapowiadała ona poszerzenie granic debaty. Tymczasem skończyło się to zupełnie inaczej.

Prawicowcy tylko w niewielkim stopniu rozszerzyli pole debaty, "wzbogacając" ją o takie tematy jak lustracja, "zdrada Okrągłego Stołu", "zdrada grubej kreski". Jednocześnie wnieśli do debaty publicznej wcześnej niespotykane polityczne zaangażowanie. I pewność siebie - przekonanie, że reprezentują rewolucję moralną, że wcześniej to było kłamstwo i dopiero oni naród oświecą. A na zarzut, że uprawiają propagandę PiS, odpowiadali jednym głosem: a wy uprawiacie propagandę PO (i SLD).

Tak było podczas rozmowy w "Newsweeku" Tomasza Lisa z Bronisławem Wildsteinem. Jesteś człowiekiem Prawa i Sprawiedliwości - mówił mu Lis. A Wildstein odpowiadał: a ty człowiekiem Platformy.

W tej odpowiedzi tkwiła tylko część prawdy. Publicyści mają swoje sympatie, to doskonale widać. Ba, swoje sympatie mają gazety, kanały telewizyjne, stacje radiowe. TVN była złośliwie nazywana Tusk Vision Network, TVN 24 - podobnie, prawicowcy okopani byli w TV Puls, w "Gazecie Polskiej", "Wprost" i "Rzeczpospolitej". Tylko że rzecz polega na tym, by te sympatie nie przysłoniły rzeczywistości.

Dziś i Lis, i Wildstein mają swoje programy w publicznej telewizji i mimo że biorą za nie podobne pieniądze - dzieli je różnica kilku klas. Lis jest oglądany, Wildstein nie. I to nie tylko dlatego, że jeden jest sympatyczny, a drugi ma zaciśnięte usta. Bo z ekranu widać, że Lis jest ciekawy świata, ciekawy drugiego człowieka, mimo że ma własne, mocno zarysowane poglądy. U Wildsteina tej ciekawości nie ma. Jest za to toporna chęć postawienia na swoim. Zarysowania własnej politycznej tezy.

Telewidzowie mają więc wybór - między publicystyką pachnącą sympatią do PO, często uciekającą w stronę show, a prostymi w swym przekazie programami PiS-owskich dziennikarzy. Tak zresztą komentował to jeden z internautów, w poście dotyczącym Michała Karnowskiego, który "awansował" na dziennikarza prowadzącego poranne rozmowy w radiowej Trójce. Że kłopot polega nie tyle na tym, że Karnowski ma PiS-owskie poglądy, ile na tym, że je tak "mało inteligentnie" prezentuje.

Nie można jednak zbyć inwazji PiS-owskich żołnierzy na media publiczne krótkim stwierdzeniem, że nie ma czym się przejmować, bo i tak nikt poza fanami ich twórczości nie będzie oglądał.

Rzecz w tym, że w publicystyce, tak jak w finansach, pieniądz gorszy wypiera lepszy. Tę tendencję na przestrzeni lat doskonale widać. Kampania wyborcza, która dla PiS będzie kampanią o życie, odciśnie się na mediach publicznych. Siłą reakcji do bitwy na słowa wciągnięci zostaną inni. Choćby tylko dlatego, że zechcą zaprotestować przeciwko jednostronnemu przekazowi. Jakaś część ludzi zamknie z kolei uszy...

W najbliższych miesiącach publicystykę czekają więc ciężkie czasy. Tu będzie wielka bijatyka, raczej mało elegancka i bardzo brudząca. Propaganda na propagandę. Może niektórym dziennikarzom uda się uciec w formułę show, ale na pewno będzie to mniejszość. A o spokojnych debatach, w zachodnim stylu, na razie możemy pomarzyć.

Szkoda.

Robert Walenciak

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)