Seks, pot i łzy

Czy w kinie można pokazać ostry seks nie jak porno czy mroczne studium demoralizacji, ale jak pogodne szukanie bliskości drugiego człowieka? Czy współczesna, postbushowska Ameryka już dojrzała do „nowych lat 60.”?

18.12.2006 | aktual.: 14.03.2007 08:34

Film „Shortbus” Johna Camerona Mitchella zaczyna się od długiego najazdu na kartonową makietę Manhattanu. Następnie kamera podgląda wnętrza trzech mieszkań. W pierwszym młody mężczyzna stoi na ramionach jak jogin, z nogami zgiętymi ponad głową i powoli robi sobie fellatio aż do wytrysku. W następnym para ludzi uprawia seks tak głośno, jak tylko się da, bez końca. W trzecim student poddaje się dręczeniu przez kobietę-dominę, aż w końcu strzyka swoim DNA na reprodukcję obrazu Jacksona Pollocka. Każda z tych scen stanowi początkowy akord niezmiernie dosłownej, wyjątkowo śmiesznej i wzruszająco ludzkiej opowieści o tragikomedii seksu.

Silikonowe stereotypy

Smak każdej epoki można znaleźć w popularnych przedstawieniach intymności. Przy całej seksualizacji naszej kultury żyjemy w zadziwiająco stłumionych czasach. Sfilmowany w podczerwieni i emitowany późną nocą uścisk uczestników programu „Big Brother” to sensacja godna pierwszych stron gazet. Podczas gdy branża internetowej pornografii, eksploatująca odmóżdżone silikonowe stereotypy, notuje obroty rzędu dziesięciu miliardów dolarów rocznie (więcej niż przychody Hollywood ze sprzedaży biletów), mało gdzie można zobaczyć prawdziwe, ludzkie relacje seksualne, z ich bliskością i humorem.

Kiedy już widz oswoi się z nieudawanym seksem na ekranie (a przychodzi to zaskakująco szybko), dostrzega, że jednym z osiągnięć filmu „Shortbus” jest uświadomienie nam, jakie to dziwne, że taki film nie powstał wcześniej. Dlaczego kręci się komedie romantyczne dla dorosłych, które nie wchodzą w obszar seksu, podczas kiedy tyle komicznych i dramatycznych rzeczy w miłości dzieje się z jego powodu?

Realny seks na ekranach kin sam w sobie nie jest nowością i nie szokuje. Od kiedy cenzorzy brytyjskiej rady klasyfikacji filmów poluzowali – na fali liberaliz­mu schyłku XX w. – swoje wytyczne, mieliśmy już wiele filmów, które wzbudzały sensację w mediach przedstawieniem prawdziwego spółkowania. Debatę na ten temat otworzył obraz „9 Songs” Michaela Winterbottoma, potem był „Romans X” Catherine Breillat i „Gwałt”. „Intymność” Patrice’a Chéreau złamała kolejne bariery, pokazując seks w wykonaniu dwojga uznanych aktorów (Kerry Fox i Mark Rylance).

We wszystkich tych przypadkach jednak seks był złowrogi, ukradkowy lub brutalny – zazwyczaj symbolizował raczej samotność niż bliskość, jakiś wstydliwy sekret. Filmy odzwierciedlały nastawienie – doprowadzone do skrajności przez Michela Houellebecqa – że wszelka współczesna seksualność ma naturę desperacką albo samoniszczycielską. W „Porno” (sequelu do „Trainspotting”) Irvine Welsh podjął ten modny nastrój i zasugerował, że wideo oraz internet uczyniły z nas wszystkich nałogowych podglądaczy. Ekspansja amatorskiej pornografii to nowy narkotyk: dzieciaki już nie dają w żyłę, ale kręcą siebie uprawiających seks i pokazują te filmiki na zapleczu osiedlowej knajpki albo, co bardziej prawdopodobne, wieszają w sieci. „Pornografia to jak żarcie z McDonalda. Ludzie wiedzą, że im to nie przyniesie pożytku, ale czują przymus. Amatorskie porno to nowe karaoke” – pisał reżyser.

„Shortbus” podejmuje polemikę z tego rodzaju redukcyjnym rozumowaniem i stara się znaleźć jakieś wyjście. Ekshibicjoniści z pierwszej sceny szybko okazują się prawdziwymi ludźmi usiłującymi odnaleźć sens bycia razem poprzez seks. Podejście reżysera do postaci jest nowatorskie, bo ryzykuje on pokazanie prawdziwej intymności i nie martwi się, że rezultat może nie być budujący. Seks, sposób, w jaki ludzie się kochają oraz to, czego można w ten sposób się o nich dowiedzieć, staje się cechą charakteru godną przebadania, a nie fenomenem typowym dla społeczeństwa w stanie upadku. Być może właśnie dlatego „Shortbus” trafił do powszechnej dystrybucji w kinach.

Pikiet nie będzie

W Ameryce film został na ogół dobrze przyjęty. Tygodnik „Time” określił go jako „nie do przegapienia”, „The New York Times” uznał, że „w czasach upadku kolejnych utopii nie pozostaje nam nic lepszego niż «Shortbus»”. Zdaniem recenzenta film to wybuch optymizmu „sprzeczny z tonem obowiązującym w głównym nurcie amerykańskiego kina, które przez ostatnich 30 lat staje się coraz bardziej pruderyjne w podejściu do seksu, choć jednocześnie przemoc pokazuje w sposób obscenicznie bezpośredni. Tam gdzie Hollywood mówi: niech poleje się krew, Mitchell odpowiada: zajmijmy się prawdziwym życiem”. Także publiczność chyba zrozumiała, że choć film pokazuje seks bez ogródek, nie jest pornograficzny. Celem pornografii, twierdzi Mitchell, jest podniecenie, podczas gdy w jego filmie seks jest medium badania wewnętrznego życia bohaterów. Ale co najbardziej godne odnotowania, film nie wzbudził żadnych protestów na prawicy. Lobby antygejowskie siedziało cicho, nawet prawicowy komentator radiowy Rush Limbaugh trzymał buzię na
kłódkę.

Chciałoby się to podsumować stwierdzeniem, że wreszcie Ameryka trochę dorosła w kwestii seksu – a może po prostu kraj w stanie wojny wewnętrznej stał się gotów na odrobinę otwartego hedonizmu. Kiedy spotkałem Mitchella po pokazie filmu, podsunął inną interpretację. Trochę go rozczarowało, że przed kinami nie stały pikiety zszokowanych porządnych Amerykanów, a gazety nie grzmiały we wstępniakach. Przypisuje to jednak nie nowej otwartości w USA, lecz faktowi, że republikanie byli mocno zajęci „przegrywaniem wyborów do Kongresu oraz własnymi skandalami seksualnymi”. Przyznał też, że sam w filmie próbował choć trochę podgrzać debatę patriotyczną: w jednej ze scen uczestnik gejowskiego trójkąta po cichutku nuci sobie pieśń o gwiaździstym sztandarze – ale przeszło to bez echa. Ale za to aż za dobrze udało mu się osiągnąć ogólny cel, który określił: „przypomnieć ludziom, że seks może być słodki”. – Zwłaszcza w Ameryce seks to albo pornografia, albo coś w rodzaju podcinania żył. Staramy się go nakryć czapką od góry.
Istnieje wielomiliardowa branża, o której nie wolno mówić. A kiedy z nagła wyskakuje na ekranie pierś Janet Jackson, rozpętuje się piekło – tłumaczy reżyser.

Mitchell spodziewa się jeszcze większej życzliwości ze strony widzów brytyjskich. Na londyńskiej premierze publiczność nagrodziła film owacją na stojąco, podobnie jak na festiwalu w Cannes. – Każdy kraj ma trochę inny sposób na promocję. Tutaj na Wyspach wydaje się, że dystrybutor będzie się zwracał wprost do heteroseksualnych kobiet w nadziei, że zabiorą do kina także swoich narzeczonych.

Mitchell nie wygląda na seksualnego rewolucjonistę. Ma 42 lata, ale chłopięcy wygląd, jest synem amerykańskiego generała, który dowodził siłami USA w Berlinie przed upadkiem muru. W poprzednim filmie („Cal do szczęścia”) obsadził siebie jako wschodnioberlińskiego transwestytę, który przeszedł nieudaną operację zmiany płci. W „Shortbus” podjął na nowo niektóre „kabaretowe” wątki tamtego filmu. Tytuł zapożyczył od nazwy pewnego libertyńskiego klubu na Brooklynie, gdzie trójka postaci znanych z pierwszej sceny wreszcie odnajduje wytchnienie.

Trudno nie zapytać, co na to jego rodzice. – Byli lekko przerażeni. Są bardzo konserwatywni, wspierają Busha. Ludzie w Stanach na starość zbijają się w kupę wokół pewnych haseł. Czy poszli na „Shortbus”? – Nie. Powiedzieli mi: „Wiesz, skoro ty nie poszedłeś na «Pasję»...”. Na co ja im odpowiadam, że to nie oni nakręcili „Pasję”. A poza tym dlaczego miałbym z własnej woli iść na trzygodzinny film, gdzie biczuje się człowieka do krwi, zamiast oglądać parę ludzi, która się z sobą zabawia? To mówi wszystko o naszej głupiej zachodniej kulturze. Mój film dotarł do Colorado Springs, gdzie mieszkają rodzice. W te okolice zwykle trafiają wszyscy najbardziej nawiedzeni, republikańscy kaznodzieje. Matka napisała do mnie e-maila, że już się nawet wybierali do kina, ale zatrzymała ich śnieżyca. Odpisałem im: „Nie idźcie na ten film”.

Sam Mitchell jest swego rodzaju kaznodzieją radosnej seksualnej otwartości. „Shortbus” kipi energią odrodzenia, której fala ogarnia w coraz większym stopniu spolaryzowaną Amerykę Busha. W pewnym momencie filmu Justin King, mistrz hulanek i orgii, ogłasza radośnie: „Jest jak w latach 60., tylko nadzieje mniejsze”. U Mitchella wyczuwa się chęć podjęcia wyzwania rzuconego w latach 70. przez „Ostatnie tango w Paryżu” Bertolucciego czy „Imperium zmysłów” Oshimy Ai: uczynić z ekranu kinowego miejsce, w którym intymność pary dorosłych ludzi poddaje się dramatyzacji. W latach 70. wydawało się, że nowy realizm, który przejawiał się w zalewie przemocy, w sposób naturalny rozciągnie się też na seksualność. Ale nad wszystkim zapanowały efekty specjalne. Potem padł cień AIDS i seks z całą swoją złożonością niemal zniknął z hollywoodzkich produkcji. W tym właśnie momencie w szarej strefie oraz w internecie rozkwitła bardziej obsceniczna, pozbawiona radości wersja erotyki, a niskobudżetowa pornografia stała się najbardziej
dynamicznie rozwijającą się branżą Ameryki.

Gra w butelkę na 100 osób

W tym sensie, mówię Mitchellowi, „Shortbus” to jakby przeskok z powrotem w lata 60. albo film ery, która nastąpiła po AIDS oraz po 11 września. – To nie było całkiem świadome. Ale owszem, było przecież więcej filmów obracających się wokół seksu, które pojawiły się w chwili, gdy AIDS zszedł z pierwszych stron gazet. Niestety były one beznadziejnie ponure. Seks musiał się skończyć katastrofą. Chciałem powiedzieć, że wcale tak być nie musi.

Tytuł filmu (dosł. krótki autobus) odnosi się do tradycyjnego amerykańskiego żółtego autobusu szkolnego. Większość „normalnych” dzieci jeździła długim żółtym autobusem. Dzieci specjalnej troski – niepełnosprawne, zaburzone emocjonalnie, nadzwyczaj utalentowane – jeździły krótszym autobusem, bo było ich niewiele. – Wielu ludzi, z którymi się zadaję, wygląda tak, jakby jeździli do szkoły krótkim autobusem.

Jedną z rzeczy, która długo blokowała kinowy seks w stylu Mitchella, był system gwiazdorski. Uznani aktorzy na planie opierali się przed pójściem na całość. Choć też zawsze krążyły plotki na temat prawdziwego współżycia Donalda Sutherlanda i Julie Christie w „Nie oglądaj się teraz” oraz Halle Berry i Billy’ego Boba Thorntona w „Czekając na wyrok”.

Mitchell mógł poradzić sobie bez dublerów, bo znalazł własne gwiazdy. Dzięki temu udało mu się też nakręcić film przy niedużym, dwumilionowym budżecie. – Myślę, że w stylu jest to hollywoodzkie kino opowiadające o świecie alternatywnym. Formalnie film jest całkiem tradycyjny. Aktorzy mają charyzmę, ikrę, żadnego mydlanego średniactwa. Według mnie to porządna rozrywka dla ludzi. W odróżnieniu od stachanowskiego tempa, w jakim kręci się pornosy, reżyser poświęcił na film niemal cztery lata. Zbierając obsadę, poprosił potencjalnych aktorów o dziesięciominutowe nagranie wideo, w którym opisaliby ważne dla siebie doświadczenie seksualne. Dostał ich 500, obejrzał wszystkie. Po ustaleniu składu aktorskiego (co obejmowało kolejne castingi i grę w butelkę na 100 osób) zastosował metody improwizacyjne zainspirowane ideami Roberta Altmana i Mike’a Leigha, aby dopracować szczegóły postaci i fabuły. Nie miał tak naprawdę pomysłu, dokąd to wszystko zaprowadzi, wiedział tylko, że chce mieć radosny nastrój, pokrewny
Almodóvarowi czy nawet Woody’emy Allenowi oraz łobuzerską iskrę. Przez półtora roku Mitchell pracował z aktorami, aby złamać ich opory. W niektórych scenach musiał rozbierać siebie i operatora, aby aktorzy czuli się mniej skrępowani. Podczas kręcenia jednej z bardziej tłocznych orgii dołączył do zabawy. A jak wpadł na pomysł figury gimnastycznej, która rozpoczyna film?

– Na naszej stronie internetowej wisiało zdjęcie kogoś, kto sam sobie robi loda, bo dla mnie to był przykład, jak zmienia się współczesny seks: chcemy być sami, samowystarczalni, niemal samozapładnialni. Mówiłem o tym z ekipą, a wtedy jeden z aktorów powiedział: „Wiesz, kiedyś potrafiłem to zrobić”. Poprosiłem go, żeby spróbował, czy jeszcze da radę. To bardzo pasowało, bo grana przez niego postać była człowiekiem badającym, co to znaczy być samemu aż do możliwego tragicznego końca. Zaczął więc ćwiczyć, a kiedy zaczęło mu za dobrze wychodzić, poprosiłem go, żeby odegrał to tak, jakby to było dla niego dość trudne.

Przemiana tej postaci – wziętej jakby żywcem z Houellebecqa – która z początku filmuje swoją masturbację, aby potem stać się zdolną do związku, jest bliska postawie Mitchella. Przy całej swojej otwartości w przedstawianiu seksu film jest mocnym głosem za staromodną miłością. Mitchell ma nadzieję, że właśnie miłość może być antidotum na kulturę, w której seks jest już tylko kolejnym rodzajem transakcji w internecie. – Z pewnością jest to głos za tym, aby dwa ciała się spotkały w tym samym pokoju. Internet i inne nowe technologie dające możliwość łączenia się stwarzają jednocześnie warunki dla totalnego zobojętnienia. Szalona popularność YouTube czy MySpace to tylko przykład, że ludzie szukają czegoś poza sobą, pragną bliskości. Istnieje ludzka potrzeba patrzenia z bliska w czyjeś oczy, otwarcia się. Nie dostaniesz tego, gapiąc się w ekran komputera. Nasze reakcje na to, czyli anomia, alienacja, depresja – to symptomy tego, że nasz własny umysł żąda od nas zmian. Trudno sobie wyobrazić, by wielu reżyserów
poszło w ślady Mitchella w tej małej seksualnej rewolucji. Ale tak czy siak „Shortbus” jest całkiem dobrym jej początkiem.

Tim Adams

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)