Sekret Szmajdzińskiego
Dlaczego jako jeden z nielicznych od prawie 20 lat wciąż jest w grze? Dlaczego dotąd się nie spalił? - odpowiada wicemarszałek sejmu, kandydat SLD na prezydenta.
28.01.2010 | aktual.: 01.02.2010 10:35
Rozmawia Bartosz Machalica
- Na czym polega tajemnica politycznej długowieczności? Lata płyną, a Jerzy Szmajdziński niezmiennie jest jednym z najważniejszych polskich polityków.
- Sekret jest prosty. Trzeba być z wyborcami. A ja z nimi jestem. Pamiętam, po co mnie wybrali. Jestem z ludźmi na spotkaniach, na meczu, na przedstawieniu teatralnym, na akademiach, obchodach, w firmach, szkołach. Weekendy spędzam przeważnie w swoim okręgu i są to bardzo pracowite dni. Mam wrażenie, że moi wyborcy to widzą i akceptują.
- Ale żeby zostać ministrem obrony narodowej, bycie sobą to trochę za mało.
- A to na pewno. Samo bycie w polityce nie uprawnia do zajmowania funkcji państwowych. Tutaj, tak jak gdzie indziej, trzeba nad sobą pracować, starać się merytorycznie rozwijać, specjalizować. Polityka na dłuższą metę nie wybacza powierzchowności. Ministrem obrony mogłem zostać już w roku 1995. Odszedł Lech Wałęsa wraz ze swoim "prezydenckim" ministrem Okońskim. Propozycję objęcia funkcji szefa resortu obrony złożył mi prezydent Aleksander Kwaśniewski. Odmówiłem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, uważałem, że nie jestem dość przygotowany merytorycznie. Taka funkcja to wielkie wyzwanie i sprawdzian. W Sejmie można się ukryć wśród 460 posłów. W ministerstwie nie ma gdzie. Po drugie, nie było szans na przeprowadzenie koniecznych reform w armii, szefem Sztabu Generalnego był gen. Tadeusz Wilecki. Figurantem być nie chciałem.
- Wielu przyjęłoby propozycję dla samego biogramu w encyklopedii.
- Murowaną szansę na znalezienie się w encyklopedii miałem w roku 2004, kiedy po odwołaniu Marka Borowskiego miałem propozycję zostania marszałkiem Sejmu. Również odmówiłem. Chciałem dokończyć to, co zacząłem w MON. Poza tym nie mogłem znieść myśli, że ktoś mógłby zarzucić mi, że odejście z MON to ucieczka przed spotkaniami z rodzinami polskich żołnierzy, którzy walczyli i ginęli w Iraku i Afganistanie. To był mój obowiązek.
- Przez 20 lat polskiej demokracji wielu polityków wypadło z gry, słuch o niegdysiejszych politycznych gwiazdach zaginął. Co powoduje, że wyborcy już dziękują danemu politykowi?
- Z polityki wypadli ludzie, którzy w dniu wyboru na posła czy senatora uznali się za namaszczonych. Zgubiła ich wyniosłość, lekceważenie wyborców. Przekonanie, że już zawsze będą posłami, senatorami, ministrami. W polityce, tak jak w życiu - nie należy kłamać ani oszukiwać. Działanie polegające na tym, że siedmiu osobom obiecuje się jedno i to samo stanowisko, nie może się skończyć dla obiecującego dobrze. Trzeba być poważnym.
- Niektórzy powiedzą, że polityka to gra.
- Elementy gry niewątpliwie w niej są. Ale szybko przegrywa ten, który uważa ją tylko za grę. Ludzie szybko cię rozszyfrują, połapią się w intencjach... No i zawsze znajdzie się lepszy "gracz". Polityka to dużo poważniejsza sprawa, bo ma się wpływ na losy wielkich grup ludzi. Trzeba umieć podejmować trudne, niepopularne decyzje. Czasem naprawdę ciężkie. Dla mnie wielkim testem była sprawa Wyższej Szkoły Wojsk Radiotechnicznych w Jeleniej Górze, czyli w moim od 20 lat okręgu wyborczym. Została ona zlikwidowana przez mojego poprzednika na stanowisku szefa MON, Bronisława Komorowskiego. Podczas kampanii wyborczej mówiłem, że zbadam przesłanki, jakimi kierował się minister obrony, likwidując tę uczelnię. Jeśli okazałoby się, że nie miały one charakteru merytorycznego, wówczas cofnę jego decyzję. Nie cofnąłem. Wielu do dziś pamięta mi to postępowanie.
- A jednak w Jeleniej Górze, Legnicy cały czas wybierają pana na posła.
- W 1995 r., za pierwszych rządów SLD, spotkałem się ze Stanisławem Cioskiem i poinformowałem go, że zrealizowaliśmy w Legnicy, Jeleniej Górze i innych miastach okręgu inwestycje, które egzekutywa PZPR zaplanowała w roku 1975. Trochę to trwało, ale to rząd SLD dokończył wiele inwestycji, które się ślimaczyły. Ludzie to zapamiętali. Dla wyborców ważne jest nie tylko to, że poseł identyfikuje się ze swoim okręgiem, ale i to, że dba o jego rozwój.
- I tak cofnęliśmy się do lat 70. Proszę powiedzieć, jak trafił pan do polityki?
- Na studiach na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu trafiłem na grupę studentów z akademika "Klasztor". Mówiono o nich "czerwoni". Interesował ich marksizm, byli bardzo krytyczni wobec rzeczywistości. Ale grali również w koszykówkę, dlatego pierwszy kontakt był ułatwiony. W technikum grałem w piłkę nożną w drużynie Pafawagu Wrocław. Byliśmy mistrzami Dolnego Śląska juniorów. Była też piłka ręczna. Technikum elektryczne, do którego chodziłem, specjalizowało się w tej dyscyplinie. Mój syn odziedziczył bakcyla i grał w szczypiorniaka w jednej drużynie z bramkarzem Piotrem Wyszomirskim, który teraz walczy w Austrii o medal mistrzostw Europy.
- Skąd więc wzięła się koszykówka, która zaprowadziła pana do polityki?
- Moje technikum to była trudna szkoła, bardzo blisko prawdziwego życia. Mieliśmy praktyki w zakładach pracy, z robotnikami... Jednak dopiero na studiach okazało się, że nie mogę łączyć treningów piłkarskich z nauką. Jednak na grę w kosza jakoś znajdowałem czas. Grałem z Wiesławem Zychem, później znanym sędzią międzynarodowym. Dbał o to, abyśmy za dużo nie faulowali. To mi zostało. W polityce też nie fauluję. Zaczęło się od tego, że zostałem grającym kierownikiem koszykarskiej drużyny AZS. Chyba byłem dobry, bo zostałem szefem klubu studenckiego Simplex we Wrocławiu. A później odpowiadałem za klub Piwnica Świdnika. Wydawałem różne pisma i biuletyny.
- Jednak nie został pan wiecznym działaczem studenckim
- Z tego się raczej wyrasta, choć znam paru takich, którym się to nie udało. Ciągnęło mnie tam, gdzie jest prawdziwe, trudne, twarde życie. Dlatego z ruchu studenckiego przeszedłem do młodzieżowego ruchu robotniczego. Do młodych robotników. Zostałem dobrze przyjęty. Wybrałem ZSMP.
- "Solidarność" nie nęciła?
- Nie. Wiedziałem jednak, że Polska po Sierpniu nigdy nie będzie już taka sama jak przed Sierpniem. Zmiany były konieczne, chciałem ich jednak dokonywać w ramach struktur, do których należałem. Stworzyliśmy program "Młodzi w Reformie", gdzie pokazywaliśmy nieefektywność kolejnych wprowadzanych reform. Mieliśmy dobry kontakt w zakładach pracy. Pamiętam z jednego ze spotkań wystąpienie młodego robotnika z Kędzierzyna-Koźla, który w prosty sposób, na przykładzie własnych doświadczeń, pokazał całą nieefektywność i bezsens obowiązującego systemu. Po tym spotkaniu kierownictwo powiedziało, że Szmajdziński zrobił spotkanie robotników - co mu się chwali, ale to spotkanie to było polityczne chuligaństwo. Widzieliśmy, że najnowsza historia Polski jest trochę bardziej skomplikowana od tej, której uczą w szkole. Wydawaliśmy zeszyty historyczne kierowane do naszych członków i środowiska historycznego. Katyń nie był dla nas białą plamą.
- Ludzie ZSMP dobrze odnaleźli się w nowej rzeczywistości, czy pana to dziwi?
- To nie powinno dziwić nikogo. To była gigantyczna instytucja, która dla wielu okazała się genialną szkołą zarządzania. Przygotowywała do życia publicznego. W ZSMP załatwialiśmy kredyty mieszkaniowe dla młodych małżeństw. Pod naszym patronatem ludzie własnymi rękoma budowali swoje mieszkania. Działało kształcenie ustawiczne: uniwersytety ludowe, uniwersytety robotnicze. Funkcjonował Fundusz Akcji Socjalnej Młodzieży. Był Juventur, kwitło życie kulturalne, działały kluby.
- Co do tego, że umiejętności zdobyte w czasach ZSMP przydały się w polityce, nie mamy wątpliwości. Czy dawne struktury pomogły panu w karierze politycznej?
- W wyborach kontraktowych nie wystartowałem. A w 1991 r. startowałem z czwartego miejsca. Skazany na pożarcie, bo do wzięcia w okręgu był de facto jeden mandat... W kampanii wysłałem 10 tys. listów skierowanych bezpośrednio do byłych członków ruchu młodzieżowego mieszkających w moim okręgu. I dostałem 5 tys. głosów. Zdobyłem jedyny mandat dla SLD bezpośrednio w tym okręgu, przeskakując trzech kolegów. Drugi był z listy krajowej.
- Na poparcie wyborców dobrze wspominających czasy PRL może pan liczyć i dzisiaj. Co zrobić, aby zdobywać kolejne grupy wyborców, jaką wizję prezydentury proponuje pan Polakom?
- IV RP przerwała ciągłość rozwoju państwa polskiego po roku 1989. Staraliśmy się budować państwo przewidywalne, państwo prawa, państwo wolności i swobód obywatelskich. Państwo ewolucyjnych zmian, które przeprowadzane są drogą współpracy, a nie wojen. Nie wszystko poszło tak, jak trzeba, PiS ten proces przerwało, a PO nie powróciła na tę drogę, którą może symbolizować prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego.
- Czyli prezydentura Szmajdzińskiego miałaby być kontynuacją dwóch kadencji Kwaśniewskiego?
- Na pewno w sensie podkreślania przez prezydenta roli dialogu politycznego. Uznania, że demokracja to rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. A nie jak chce prawica, która wykorzystuje demokrację do dyktatury większości.
- Dialog dialogiem, ale prezydent staje również przed trudnymi decyzjami. Pierwszy z brzegu przykład. Sejm uchwala ustawę wprowadzającą podatek liniowy. Wetuje pan?
- Przede wszystkim mówię społeczeństwu, że zgodnie z art. 2 konstytucji Polska jest "demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej". Podatek liniowy w mojej ocenie jest niezgodny z zasadą sprawiedliwości społecznej. Rolą państwa jest zapewnienie wszystkim obywatelom równego dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji. Jest to możliwe dzięki funkcjonowaniu progresywnych podatków. Jeśli obniżać podatki, to najsłabszym, a nie najbogatszym - bo do tego sprowadza się idea podatku liniowego. W przeciwieństwie do prezydenta Kaczyńskiego nie nadużywałbym weta, nie zamieniałbym go w oręż bieżącej walki politycznej. Nie bałbym się jednak skorzystać z weta w sprawach o fundamentalnym znaczeniu z punktu widzenia życia społecznego. Kwestia podatku liniowego z pewnością się do nich zalicza.
- Opublikował pan niedawno na łamach "Gazety Wyborczej" artykuł, w którym upomniał się pan o świecki charakter państwa. Jak, jako prezydent, chciałby pan dbać o rozdział Kościoła od państwa?
- W państwie mieszkają ludzie o różnych poglądach i różnych wyznaniach. Należy szanować wszystkich. No i państwo jest rozdzielone od Kościoła. Na pewno nie mówiłbym "my, katolicy" czy "my, chrześcijanie", co zdarzało się obecnemu prezydentowi. Uroczystości, w których uczestniczy prezydent, powinny mieć charakter świecki. Odstępstwa powinny mieć charakter absolutnie wyjątkowy i nie być zarezerwowane tylko dla Kościoła rzymskokatolickiego. W przeciwieństwie do obecnego prezydenta nie miałbym oporów, aby pojechać do protestantów koło Cieszyna czy prawosławnych koło Hajnówki.
- Czy ma pan pomysł na przekonanie do siebie młodych wyborców? Aleksander Kwaśniewski z hasłem "Wybierzmy przyszłość" zwracał się wprost do aspiracji młodego elektoratu.
- Tutaj są trzy priorytety. Po pierwsze, edukacja. Państwo powinno zapewniać młodym ludziom bezpłatną edukację wysokiej jakości. Na jednym, dwóch, trzech kierunkach - jeśli tylko ktoś uzna, że jest mu to potrzebne do własnego rozwoju. Po drugie, praca. Państwo musi wzmocnić instrumenty motywacyjne zachęcające firmy do zatrudniania absolwentów. Po trzecie, mieszkania. Dzisiaj na zakup mieszkania stać tylko bogatych albo średniaków, którzy wypruwają sobie żyły, aby spłacić kredyt. Państwo nie może być tu bierne. Trzeba tworzyć system kredytów czy kas budowlanych, świetnie działających w Niemczech, Czechach czy na Słowacji.
- Wielu młodym ludziom pana osoba kojarzy się z wojną iracką. Czy nie uważa pan, że to skaza na życiorysie?
- Gdy podejmowaliśmy decyzję o wysłaniu wojsk do Iraku, mieliśmy na uwadze przede wszystkim bezpieczeństwo Polski. Zależało nam na uwiarygodnieniu pozycji Polski w systemie sojuszniczym. Ten cel został zrealizowany. Z drugiej strony, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że wojna ta będzie aż tak krwawa. Wynika to w znacznej mierze z decyzji Amerykanów, na które nie mieliśmy wpływu.
- Rzeczywiście celem towarzyszącym jest przywrócenie zaufania do lewicy i do SLD. Wokół mojej kandydatury budowane jest porozumienie społeczne, które zakłada jednoczenie sił lewicowych: partyjnych, związkowych, społecznych. Zjednoczenie lewicy ma umożliwić otwarcie na centrum. Odrzucam koncepcję tych, którzy mówią, że chcą budować polityczny projekt "na lewo od Platformy". Gdy zaczynają od PO, to znaczy, że są na prawicy, idą w stronę centrum, a do lewicy jeszcze długa droga. Ja proponuję zacząć od lewicy i iść w stronę centrum.