Świat"Scena Zbrodni". Dokumentalista z USA ujawnił przerażający mechanizm ludobójstwa w Indonezji

"Scena Zbrodni". Dokumentalista z USA ujawnił przerażający mechanizm ludobójstwa w Indonezji

W Indonezji 1965 rok był wyjątkowo krwawy. Armia generała Suharto i paramilitarne oddziały cywilów zamordowały wówczas około miliona osób. Po latach na trop zbrodniarzy trafił amerykański dokumentalista Joshua Oppenheimer. W swoim filmie przedstawił oprawców, którzy nieraz z dumą opowiadali o swoich "wyczynach". Niektórzy z nich chwalą się nawet własnymi pomysłami, dzięki którym tryby maszyny ludobójstwa były jeszcze sprawniejsze. Tymczasem CIA określiła te wydarzenia jedną z największych zbrodni XX wieku.

"Scena Zbrodni". Dokumentalista z USA ujawnił przerażający mechanizm ludobójstwa w Indonezji
Źródło zdjęć: © AFP
Aneta Wawrzyńczak

Ujęcie pierwsze. Pokój przesłuchań. Biurko i krzesła zatopione w półmroku, który przecina ostry jak brzytwa snop światła z małej lampki. Nierówne starcie: kilku śledczych kontra jeden podejrzany. Zza broczących krwią ran na jego twarzy wyraźnie widać twarz pooraną zmarszczkami. Jeden z funkcjonariuszy przyciska mu nóż do gardła i nerwowo zmusza do zeznań. Pozostali przyłączają się do tortur tylko słowami: krzyczą, grożą, złorzeczą.

Ujęcie drugie. Środek lasu, mnóstwo zieleni, płytki grób. Dwóch bohaterów: otyły mężczyzna w kobiecym przebraniu i z wyzywającym makijażem oraz staruszek z poprzedniej sceny. Pierwszy wycina kawałek ciała drugiego, jak się okazuje wątrobę. Najpierw sam jej kosztuje, po chwili siłą wciska ją do ust ofiary.

Ujęcie trzecie. Chaos, krzyki i płacz rozdzierają gęste od dymu i płomieni powietrze. Zza języków ognia, bezlitośnie liżących wszystko, co stanie im na drodze, wyłania się niewyraźny obraz bitych mężczyzn, płaczących dzieci, uciekających w popłochu i przeraźliwie zawodzących kobiet. W tej przerażającej scenie tylko jedna postać pozostaje spokojna. To ten sam starszy mężczyzna, tym razem w kowbojskim kapeluszu. Przechadza się powoli między ofiarami i sprawcami, przygląda im uważnie, choć nic nie mówi widać wyraźnie, że analizuje każdy detal.

Cięcie. Martwi powstają, ofiary i sprawcy czule się obejmują albo klepią jeden drugiego po plecach, częstują się papierosami. "Uf, to tylko fikcja, sceny z jakiegoś surrealistycznego filmu" chciałoby się odetchnąć z ulgą. Ale nie można, bo to inscenizacja prawdziwego dramatu - masakry indonezyjskich komunistów. W ciągu sześciu miesięcy armia generała Suharto i paramilitarne oddziały cywilów zamordowały około miliona osób. CIA określiła te wydarzenia jedną z największych zbrodni XX wieku.

Rysa w "perfekcyjnym" planie

Rok 1965 był dla Indonezji wyjątkowo trudny. Prezydent Ahmed Sukarno, rządzący krajem od 20 lat, a więc od wyzwolenia kraju spod japońskiej okupacji, powoli, acz systematycznie, skręcał w lewo. Oczarowany "czerwoną doktryną" już wcześniej, bo w 1957 roku, tuż po stłamszeniu rebelii podsyconej przez CIA, wprowadził tzw. demokrację sterowaną, opartą na trzech filarach: nacjonalizmie, islamie i komunizmie. Pod jego ochronnym parasolem Komunistyczna Partia Indonezji (PKI), jedna z największych na świecie, żwawo przygotowywała reformę rolną. Zyskiwała też coraz większy wpływ na losy państwa, zwłaszcza po decyzji prezydenta o powołaniu tzw. Piątej Siły, czyli lewicowej milicji.

Decyzje Sukarno wpędzały Indonezyjczyków w coraz większe tarapaty: gospodarka kulała, zaczynało brakować nawet jedzenia, a mówiąc o inflacji trzeba było dodawać przedimek hiper. Jednocześnie kraj był spychany na margines areny międzynarodowej, zwłaszcza po zaostrzeniu konfliktu z Wielką Brytanią o Malezję i wystąpieniu Indonezji z ONZ w styczniu 1965 roku.

Zachodni decydenci od końca lat 50. przyglądali się sytuacji Indonezji z rosnącym niepokojem. Gdy stało się jasne, że ciężka czerwona kotara zawisła nad wyspiarskim państwem, postanowili działać. Już w 1964 roku CIA opracowała plan rozniecenia konfliktu pomiędzy armią a PKI. Do Indonezji popłynęła rzeka pieniędzy, najnowszych technologii i broni ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Wydawało się, że dni tamtejszych komunistów są policzone. Pozostał jednak jeden, ale bardzo istotny szczegół: w ocenie zachodnich biurokratów wojsko nie kwapiło się do "ostatecznego rozwiązania kwestii komunistycznej". I wtedy Edward Peck, zastępca Sekretarza Stanu USA, wpadł na genialny pomysł: gdyby marksiści spróbowali przeprowadzić zamach stanu, wojsko nie miałoby wyjścia.

W tym miejscu historia urywa się - a właściwie tylko jej zakulisowa część. Oficjalna wersja brzmi tak: 30 września 1965 roku grupa wojskowych powołała organizację G30S (skrót od Gerakan 30 September, czyli Ruch 30 Września). O świcie następnego dnia dwutysięczny oddział opanował Lapangan Merdeka, główny plac w stolicy, wraz ze znajdującą się na jego terenie rozgłośnią radia RRI. Z odbiorników w całym kraju popłynął komunikat: powołana właśnie Rada Rewolucyjna przejmuje władzę w kraju i roztacza ochronę nad prezydentem, przeciwko któremu prawicowi generałowie we współpracy z CIA knują spisek. Według przywódców G30S, Rada Generałów planowała przeprowadzić zamach stanu 5 października i odsunąć Ahmeda Sukarno od władzy.

Jednocześnie sześciu wysokich rangą generałów zostało uprowadzonych i wywiezionych do budynku w pobliżu bazy sił powietrznych na obrzeżach Dżakarty. Zanim zostali zamordowani, byli rzekomo brutalnie torturowani i okaleczani. Rzekomo, bo wielu historyków uważa, że informacje o okrucieństwie sprawców były raczej wymysłem szerzonej później propagandy antykomunistycznej.

Przywódcy G30S nie przewidzieli, że jeszcze tego samego dnia na czele armii stanie dotychczas trzymający się na uboczu generał Hadżi Muhammad Suharto. I że przy wsparciu zachodnich agencji wywiadowczych, utopi Indonezję w morzu krwi. Początek Nowego Porządku

Czternaście godzin później wydawało się, że jest już po wszystkim: o godzinie 21 generał Suharto ogłosił w eterze, że przejmuje dowodzenie nad armią, zniszczy kontrrewolucjonistów i ochroni prezydenta. Zachód tylko na to czekał. Jeszcze tego samego dnia wiadomość dotarła do ambasady amerykańskiej w Dżakarcie, a stamtąd - do Białego Domu. Jankesi zacierali ręce, choć nie bez obaw: według CIA istniało ryzyko, że armia zadowoli się jedynie wymierzeniem sprawiedliwości mordercom generałów, "a to doprowadzi do umocnienia władzy Sukarno". Tym razem amerykański wywiad się pomylił: armia generała Suharto za punkt honoru postawiła sobie zmiecenie komunistów z powierzchni ziemi.

Już następnego dnia po nieudanym "zamachu stanu", jak przedstawiła wydarzenia propaganda Suharto, ruszyła fala aresztowań. 5 października, w dniu procesji pogrzebowej zamordowanych generałów, kontrolowane przez armię media rozpętały wojnę propagandową przeciwko komunistom. Prasa oskarżała ich o próbę obalenia prezydenta i pogrążenia kraju w odmętach wojny domowej, na murach w całym kraju pojawiały się kolejne slogany zachęcające do rozprawienia się z "czerwoną zarazą", a wszyscy oficerowie o lewicowych poglądach zostali uwięzieni i straceni.

Przywódcy partii próbowali przeciwstawić się oskarżeniom, ale nikt ich już nie słuchał. Pod koniec października PKI i zaprzyjaźnione z nią organizacje zostały zdelegalizowane, a armia w odezwie do narodu wezwała, by Indonezyjczycy spełnili swój obywatelski obowiązek i donieśli na wszystkich znajomych, członków rodziny i współpracowników o lewicowych odchyleniach. Los komunistów i - jak się miało lada moment okazać - wielu inteligentów, chińskich imigrantów i członków związków zawodowych, został przesądzony. "Z precyzji, z jaką przeprowadzane były ataki, można było wyraźnie wywnioskować, że celem nie było pojmanie (komunistów), ale ich wymordowanie" - zauważa Dahlia Gratia Setiyawan, doktorantka Uniwersytetu w Kalifornii, na stronie magazynu online "Inside Indonesia".

Na Jawie, Bali, a nieco później również i Sumatrze, z inicjatywy armii formowały się obywatelskie oddziały paramilitarne, które postanowiły wziąć sprawy we własne ręce. "Jak woda wdzierająca się do kolejnych miast, wściekłość na PKI rozprzestrzeniała się wszędzie i była iskrą do zabijania" - pisał jeden z najwybitniejszych indonezyjskich literatów i poetów, Putu Oka. Do marca 1966 roku, gdy pożoga zaczęła wygasać, w masakrach zginęło, według większości historyków, około miliona ludzi. Kolejne półtora, może nawet dwa miliony zmarły w więzieniach z głodu lub w wyniku tortur. Rok później generał Suharto przejął oficjalnie władzę w państwie, rozpoczynając erę Ordre Baru (Nowego Porządku) - jednej z najbardziej bezwzględnych i najdłuższych dyktatur na świecie.

Strach przed wszędobylską bezpieką skutecznie zamykał usta ofiarom, które przeżyły masakrę, rodzinom tych, którzy zostali zamordowani i naocznym świadkom. W atmosferze nagminnego łamania praw człowieka, krwawego tłumienia antyrządowych demonstracji, szerzącego się w zastraszającym tempie wirusa korupcji, a przede wszystkim - rozkręconej na całego spirali propagandowej, tragedia z przełomu 1965 i 1966 roku została niemal doszczętnie wymazana z kart indonezyjskiej historii. Dopiero od niedawna najmłodsze pokolenia Indonezyjczyków strzepują grubą warstwę kurzu, kłamstw i strachu, które pokrywały je przez kilka dekad. Spory w tym udział ma amerykański reżyser Joshua Oppenheimer.

Dumni zabójcy

Oppenheimer po raz pierwszy o największej zbrodni w historii Indonezji usłyszał w 2001 roku w czasie pracy nad filmem dokumentalnym o grupie robotników, którzy próbowali powołać związek zawodowy. To zadanie okazało się nad wyraz karkołomne, bo musieli stawić czoła niezwykle silnemu przeciwnikowi: własnemu lękowi. Oppenheimer odkrył bowiem, że bali się oni, iż zostaną posądzeni o komunistyczne inklinacje i tak jak ich rodzice i dziadkowie zostaną aresztowani lub zamordowani. Wielu z nich prosiło reżysera, by zastukał do drzwi ich sąsiadów, którzy prawie cztery dekady wcześniej brali udział w masakrze. Mówili na przykład: - Czy mógłbyś dowiedzieć się, czy moja matka została zamordowana? Zaginęła 40 lat temu i nigdy nie dowiedzieliśmy się, co się stało.

Oppenheimer zgodził się wcielić w rolę posłańca i odkrył, że podczas gdy władze od lat nabierają wody w usta, sami sprawcy nie mają najmniejszego problemu z opowiadaniem o tym, co robili przed laty. Jak wspominał w jednym z wywiadów reżyser, po zaledwie kilku minutach rozmowy proponowali: - Mogę cię zabrać w tam (gdzie zabijałem) i pokazać, jak to robiłem. A później, już w miejscu kaźni setek, może tysięcy ludzi, pluli sobie w brody, że nie wpadli na pomysł, by wziąć maczety albo któregoś ze znajomych, by odegrał rolę ofiary. - Mogłem rozmawiać z nimi otwarcie, bo byli z tego dumni - wspominał Oppenheimer w wywiadzie dla "Interview Magazine".

Jednym ze sprawców, którzy chętnie podzielili się swoją historią, był Anwar Congo, staruszek wspomniany na wstępie i główny bohater filmu dokumentalnego "Scena zbrodni". Już w jednej z pierwszych scen prowadzi ekipę filmową na dach budynku, w którym obecnie znajduje się sklep z tanimi torebkami. - Było tu pełno krwi. Za dużo krwi. Zostawał po niej straszy smród. Więc znalazłem sposób, by nie było tyle krwi. Mogę pokazać? - chwali się Anwar i pokazuje, jak zgładził kilkaset osób: podczas gdy ofiara klęczy, on oplata jej szyję drutem przywiązanym do metalowego słupa, a później mocno ciągnie za jego drugi koniec, zakończony kawałkiem drewna. Taka garota w wersji "zrób to sam". Chwila nerwów i już, po sprawie. Po dokonaniu pokazowego "mordu" przychodzi czas na chwilę refleksji. Anwar opowiada, że nie może spać, ma koszmary. Dlatego pije alkohol, pali marihuanę, łyka ekstazy, słucha muzyki i dużo tańczy. - Napiję się, odlecę i czuję się świetnie - przekonuje.

W dalszej części filmu wraca wspomnieniami do 1965 roku. Wraz z grupą kolegów handlowali na ulicy biletami na amerykańskie filmy gangsterskie. Gdy armia wezwała obywateli do rozprawienia się z komunistami, nie wahali się. Adi, kolega Anwara, wspomina dziewczynę, z którą akurat wtedy randkował. Jej ojciec był Chińczykiem. Ze śmiechem opowiada, jak go dźgnął nożem: - Wpadł do kanału, dostał jeszcze cegłą i utonął.

Redaktor gazety, w siedzibie której przesłuchiwał podejrzanych o konszachty z komunistami, wyjaśnia z kolei, że to, co mieli oskarżeni do powiedzenia, nie miało większego znaczenia. - Zmienialiśmy ich zeznania, żeby ich pogrążyć - mówi. I dodaje, że najgorszą robotę odwalali Anwar i spółka. - Po co brudzić sobie ręce i zabijać? - pyta retorycznie.

I wtedy w głowie Oppenheimera rodzi się nietypowy pomysł: a może by tak sprawcy zgodzili się na "sentymentalną" podróż w czasie i odegrali sceny mordów, przesłuchań i tortur? Głównym bohaterem i drugim reżyserem zostaje Anwar. Siwe włosy farbuje na ciemny brąz, by wyglądać bardziej wiarygodnie, i ciągle podsuwa propozycje. Mówi: - Załóż dżinsy, ja zwykle zabijałem w dżinsach. Do zabijania ludzi trzeba założyć grube spodnie. Albo: - Bądź bardziej okrutny, my byliśmy okrutni.

Adiemu nie podoba się ten realizm. - Jeżeli ten film się ukaże, to obali propagandę o okrucieństwie komunistów i pokaże prawdę o nas - denerwuje się.

Koniec zmowy milczenia?

Do dziś Jawa i Bali są pokryte tysiącami masowych grobów, których nikt jeszcze nie odkrył. Katharine McGregor, która wykłada historię Azji Południowo-Wschodniej na Uniwersytecie Melbourne, wylicza, co sprawcy robili z ciałami ofiar: wrzucali je do rzek i studni, zakopywali w lasach i na plantacjach kauczuku albo chowali w jaskiniach. Wiele osób wiedziało, gdzie znajdują się masowe groby, ale za dyktatury Suharto jakiekolwiek rozmowy na ten temat były zabronione. - Nawet dzisiaj wciąż panuje obawa przed dzieleniem się tą wiedzą z kimkolwiek - stwierdza historyczka.

Te czekające wciąż na odkrycie zbiorowe mogiły to tylko wierzchołek góry lodowej. Dopiero niedawno Narodowa Komisja Praw Człowieka orzekła, że masakra sprzed pół wieku była zbrodnią przeciwko ludzkości. Historyk z Uniwersytetu Indonezji J. J. Rizal przekonuje w rozmowie z "Jakarta Globe": - Rząd musi zdobyć się na odwagę i powołać zespół śledczych, by ściągnęli zasłonę milczenia z tej tragedii i pokazali, co wydarzyło się naprawdę.

Wątpliwym jest jednak, by nastąpiło to w najbliższym czasie, bo w Indonezji jest zbyt wiele osób, którym nie zależy na odkryciu prawdy. Sprawcy, zwłaszcza ci wysoko postawieni, musieliby spojrzeć w oczy potomkom swoich ofiar i przyznać, że popełnili niewybaczalny błąd. - Zabijanie to najgorsze, co możesz zrobić. Ale jeśli dostaniesz za to wystarczająco dużo pieniędzy, nie wahaj się i po prostu to zrób. Później będziesz musiał znaleźć wymówkę, żeby móc dalej żyć. Rząd dał (mordercom) tę wymówkę w postaci propagandy, a oni się jej uchwycili jak tonący brzytwy - wyjaśnia w "Scenie zbrodni" Adi. Najprawdopodobniej więc słowa Woltera: "Nie wolno zabijać. Dlatego wszystkich morderców dosięga kara. Chyba że zabijają tysiącami i przy dźwiękach fanfar", w Indonezji nie prędko się zdezaktualizują.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)