Scena polityczna
Wybory odbędą się w terminie konstytucyjnym, czyli jesienią 2005 roku – taki scenariusz z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej prawdopodobny. Daje to formacji postpezetpeerowskiej dużo czasu, który może efektywnie wykorzystać. Nawet tak efektywnie, że zdziwi to polityków opozycji, którzy wirtualnie, a co gorsza i intelektualnie pogrzebali już “czerwonego”.
Nadzwyczajna sytuacja, nadzwyczajne środki
W opublikowanym w połowie listopada sondażu PBS Sojusz Lewicy Demokratycznej otrzymał 10-procentowe poparcie. Niby niewiele, zwłaszcza w porównaniu z 40 procentami Millera z 2001 roku, ale zwróćmy uwagę na kilka faktów. Po pierwsze, w Polsce wyników wyborczych na skalę wielkich partii zachodnioeuropejskich, działających w warunkach formalnego spolaryzowania sceny politycznej, nie osiąga nikt. Po drugie i ważniejsze, jest to kolejne badanie, w którym Sojusz idzie lekko do góry.
Po trzecie i jeszcze ważniejsze, wzrost popularności SLD bynajmniej nie odbywa się kosztem mających dość stabilne sondażowe notowania w okolicach progu wyborczego SdPl i UP. Wszystkie te trzy ugrupowania razem mogą – gdyby badanie PBS przełożyło się na rzeczywiste efekty wyborcze – osiągnąć około 20 procent głosów. Zwróćmy przy tym uwagę, że choć władze Unii Pracy, zwłaszcza Izabela Jaruga-Nowacka, wypowiadają się przeciw kontynuacji koalicji z SLD, to czynią to chwiejnie i wbrew opiniom bardzo poważnego, jeśli nie większościowego, odłamu działaczy terenowych Unii. A więc w sprawie ogólnolewicowej koalicji wyborczej klamka jeszcze nie zapadła. Po czwarte, te 20 procent ewentualnej lewicowej koalicji to wynik prostego zsumowania sondażowych wyników jej członów, bez “premii za jedność”, która zapewne by ten rezultat jeszcze poprawiła.
I po piąte, realny wynik może być jeszcze lepszy, jeśli się zważy, że w polskich badaniach opinii tradycyjnie niedoszacowane były partie (do pewnego momentu zaliczały się do nich obecne polityczne mutacje PZPR), na które w myśl tak zwanej powszechnej opinii głosować nie bardzo wypada. SLD w pewnej chwili wyszedł z tej “sondażowej smugi cienia”. Ale teraz znowu zapowiadanie głosowania na Sojusz jest rzeczą dość wstydliwą, dlatego można domniemywać, że rzeczywisty rezultat wyborczy postkomunistów mógłby być wyższy niż prognozowany przez sondaże.
Mógłby być wyższy już teraz. A za blisko rok? Kiedy to – jak wiele wydaje się wskazywać – spora część społeczeństwa zdoła już odczuć efekty wzrostu gospodarczego? Poza tym wynik wyborczy lewicowej koalicji może dodatkowo polepszyć widoczne w kolejnych badaniach opinii społecznej słabnięcie Samoobrony. Przecież spora część tych, którzy do niedawna zapowiadali głosowanie na partię Leppera, to wcześniejsi wyborcy Sojuszu, a dla nich powrót “na stare śmieci” nie byłby psychologicznie trudny.
Warto może wspomnieć, że na Węgrzech tamtejsi postkomuniści też – jak w Polsce – sprawujący władzę oraz też – jak w Polsce, choć nie do tego stopnia – skompromitowani licznymi aferami gospodarczymi i dołujący jeszcze niedawno w sondażach, przeprowadzili śmiałą operację zmiany wizerunku i odmłodzenia kadry przywódczej. Odbili się od dna i, jak się wydaje, zyskali realną szansę na wygranie drugiej kadencji.
Niedoceniany czynnik nudy
Można, oczywiście, powiedzieć, że formacja postpezetpeerowska nie wzmocni się zanadto, bo przecież codziennie ujawniane są nowe afery, w których politycy SLD i związani z nimi biznesmeni odgrywają główne role. Bo komisja badająca aferę Orlenu dopiero rozpoczyna działalność i jeśli dalej w takim, jak dotąd, tempie będzie odsłaniać przed nami rzeczywistość, to trudno wyobrazić sobie nie tylko, aby Sojusz i inne ugrupowania o sojuszowej proweniencji zaczęły poważnie odrabiać straty, ale wręcz, aby utrzymały swój dzisiejszy sondażowy stan posiadania.
To argumenty poważne, ale można przeciwstawić im inne. Przede wszystkim, operacja “taśmy Dochnala” (zapis rozmów między owym lobbystą a łódzkim baronem SLD Andrzejem Pęczakiem) pokazuje, że formacja postpezetpeerowska zachowuje zdolność skutecznego, socjotechnicznego działania. Dzięki niej za jednym zamachem osiągnięto kilka celów. Skutecznie odwrócono zainteresowanie opinii publicznej od spraw najważniejszych i aktualnych, czyli od orlenowych uwikłań prezydenta – “ostatniej nadziei czerwonych”, kierując je na sprawy wprawdzie dla SLD niekorzystne, ale znacznie mniej ważne, związane z przeszłością i obciążające bezpośrednio tylko tych, którzy już dawno skazali się na los kozłów ofiarnych, czyli samego Pęczaka, a co najwyżej Leszka Millera.
Zarazem zyskano kolejną okazję do zaatakowania opozycyjnej większości komisji – za przecieki, które cynicznie celowo sprowokowano, jak bowiem inaczej określić przekazanie komisji śledczej przez prokuraturę zapisów podsłuchów telefonicznych bez klauzuli tajności? Poza tym, ważną, a niedocenianą cechą współczesnej demokracji i znacznej części elektoratu jest skłonność do… nudy i wpływ znudzenia na decyzje wyborcze. Spadek popularności Margaret Thatcher i jej upadek były przez brytyjskich obserwatorów tłumaczone po części właśnie… znudzeniem części elektoratu dłużącymi się jak wieczność rządami Żelaznej Lady.
Wydaje się, że dzisiaj, ponad dziesięć lat później, w świecie, w którym dynamicznie zmieniająca się rzeczywistość wirtualna przyzwyczaiła nas do poszukiwania nowych wrażeń, i w Polsce, gdzie społeczeństwo z przyczyn historycznych jest znacznie mniej stabilne – również w sensie psychologicznym – niż narody zachodniej Europy, ten fenomen ma jeszcze większe znaczenie. A skoro tak, to długi potok informacji demaskujących złodziejstwa eseldowców może, paradoksalnie, okazać się kontrskuteczny. Właśnie ze względu na swoją długotrwałość.
Scenariusz drugiej strony
Efekt znudzenia może być wzmocniony, jeśli eseldowcom uda się trick, polegający na przedstawieniu się jako ofiara. Od dłuższego czasu nad wytworzeniem takiego wizerunku Sojuszu konsekwentnie pracuje Trybuna, niestrudzenie ożywiająca polityczny klimat początku lat 90., wieszcząca nadchodzącą “prawicową dyktaturę” i “polowanie na czarownice”. W strategię tę wpisuje się, niestety, również Unia Wolności – najwyraźniej w myśl koncepcji liderów tej partii “obrona demokracji przed prawicowym zagrożeniem” ma być narzędziem pozwalającym na ściągniecie pod sztandary UW wyborców Platformy Obywatelskiej niezadowolonych z ewolucji tego ugrupowania. Realizacji tego scenariusza politycy opozycji mogą nieświadomie pomóc lub świadomie przeszkodzić. Ostatnie tygodnie przyniosły przykłady i takie, i takie.
Jeśli na jaw wychodzi tajna konferencja Romana Giertycha z Janem Kulczykiem, to, oczywiście, ten fakt jest dla postpezetpeerowców niezmiernie korzystny propagandowo. I to na kilku płaszczyznach naraz. Tajne spotkanie potwierdza wizję liderów opozycji jako kombinatorów co najmniej nie lepszych od eseldowców. A może i gorszych, bo wykazujących się większą hipokryzją. Zarazem – i to w kontekście tego artykułu jest najważniejsze – wersja, że lider LPR żądał od miliardera “kwitów na Kwaśniewskiego”, obiecując w zamian bezkarność, wpisuje się doskonale w kampanię Trybuny. W oczach części elektoratu może bowiem uprawdopodobnić tezę o “polowaniu na czarownice”.
Głównym obiektem lewicowej strategii jest jednak, oczywiście, atakowanie PiS i liderów tej partii. Tradycyjnie to ich przedstawia się jako największe zagrożenie. Tradycyjnie również Lech i Jarosław Kaczyńscy używają ostrego języka, a o swoich diagnozach i zamierzeniach mówią szczerze. Czy nazbyt szczerze? To pytanie otwarte, na które trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej bowiem strony – tak jak napisaliśmy wyżej – ostre wypowiedzi polityków PiS są przez propagandystów związanych z obozem Kwaśniewskiego z upodobaniem używane jako przykłady “nadciągającej dyktatury”. Zwłaszcza zapowiedź wniosku o delegalizację SLD. Delegalizacja partii politycznej równa się dyktaturze – ta zbitka pojęciowa jest mocno utrwalona w świadomości społecznej.
Kaczyński argumentuje, że powiązania SLD z działalnością przestępczą mają charakter strukturalny, związany z istotą tej partii, a nie jedynie z występkami jej poszczególnych działaczy. Sęk w tym, że choć bardzo wielu Polaków powoli zbliża się do tej diagnozy, to zarazem – co nie jest do końca logiczne, ale świadomość społeczna nie zawsze jest logiczna – skłonni są uważać, że pomiędzy politykami z różnych obozów nie ma istotnej różnicy. W tej sytuacji zapowiedź wniosku o delegalizację SLD przez część wyborców może zostać uznana za, po prostu, element walki konkurencyjnej i, paradoksalnie, oddalić ich od diagnozy formułowanej przez Kaczyńskiego.
Radykalizm nie zawsze przegrywa
Z drugiej jednak strony, unikanie za wszelką cenę szczerych i radykalnych wypowiedzi i zapowiedzi bynajmniej nie zawsze jest receptą na sukces. Zauważmy, że George Bush (cokolwiek by o nim sądzić) zwyciężył wcale nie dzięki zastosowaniu prawa politycznej mimikry. Przeciwnie, okazało się, że również w demokracji w pewnych sytuacjach radykalizm potrafi brać górę. Jakie to sytuacje? Najogólniej mówiąc, te momenty historyczne, w których do świadomości znacząco większej niż zwykle części społeczeństwa dociera przekonanie o konieczności dokonania radykalnej zmiany – albo odwrotnie, powstrzymania zmiany, obrony akceptowanej rzeczywistości przed nadciągającym zagrożeniem.
Otóż istnieją przesłanki, by sądzić, że w Polsce świadomość społeczna osiągnęła ten próg. A co za tym idzie, radykalizm – ale, oczywiście, kontrolowany! – nie tylko nie musi oznaczać diagnozy politycznej zagłady, ale wręcz może, po raz pierwszy, umożliwić polityczny sukces.
Tak krytykowany przez wielu obserwatorów pomysł braci Kaczyńskich powołania po wyborach “komisji prawdy i sprawiedliwości” warto postrzegać w tym kontekście. Jak mówił sam lider PiS, byłaby to działająca maksymalnie jawnie sejmowa lub sejmowo-społeczna superkomisja śledcza o daleko idących uprawnieniach, z prawem powoływania własnych prokuratorów, sformowana na czas określony, mająca wyjaśnić mechanizmy systemu istniejącego w Polsce od 1989 roku, rolę służb specjalnych i przyczyny kontynuacji układu peerelowskiego. Pomysł ten nawet część życzliwych obserwatorów ocenia jako przesadnie radykalny i propagandowo kontrskuteczny.
Zdaję sobie, oczywiście, sprawę z tego, że idea ta świetnie nadaje się do wpisania w wizję “polowania na czarownice” i “nadciągającej dyktatury”. I taki zabieg jeszcze dwa lata temu z pewnością mógłby się powieść. Teraz jednak – po Rywinie, w połowie Orlenu – istnieje, moim zdaniem, szansa, aby się nie powiódł. I aby zainteresowana zmianami większość społeczeństwa spojrzała na ów pomysł inaczej. Jako na jedyny, jak dotąd, sformułowany przez liczącą się siłę polityczną projekt zakładający, że nie mamy do czynienia z jakąś sytuacją konwencjonalną tylko nadzwyczajną. Jako na jedyny, jak dotąd, zwerbalizowany pomysł polityczny dający bodaj nadzieję na to, że system istniejący od 1989 można rozbić. A dający tę nadzieję dlatego, że wyraźnie wychodzi on poza ramy politycznej konwencji.
Politycznego teatru, w którym zmieniający się aktorzy odgrywają przedstawienie dla widowni, ta jednak zorientowała się w tej konwencji. Powołanie komisji stwarzałoby też szanse na uchronienie rozliczeń przed zakwalifikowaniem ich jako partyjnych porachunków, dzięki ukształtowaniu jej składu zgodnie z zasadą parlamentarnego parytetu. A pomysł wprowadzenia do komisji ludzi spoza polityki umożliwiłby emocjonalne wciągnięcie w dzieło odbudowy państwa ludzi zrażonych do polskiej polityki.
Kreatywna moc języka
Obserwatorzy życzliwi idei oczyszczenia państwa, a zarazem krytyczni wobec “nadmiernej otwartości” liderów opozycji i przestrzegający przed zrażeniem centrowej części elektoratu nadmiernym radykalizmem przywołują rosyjskie powiedzenie “tisze jediesz, dalsze budiesz”. Sęk w tym, że ta zdroworozsądkowa zasada nie sprawdza się w każdej sytuacji. I wątpię, żeby sprawdziła się obecnie. Przede wszystkim dlatego, że, jak napisałem wyżej, nie zawsze radykalizm przegrywa. Dziś wydaje się, że postawa radykalna może stać się politycznie popularna.
A poza tym zwolennicy zastosowania tej zasady w polskiej polityce Anno 2004 nie biorą, jak się wydaje, pod uwagę kreatywnej mocy używanego języka. Chodzi o to, że system, który kształtował, i w dużej mierze nadal kształtuje, rzeczywistość naszego kraju, ma wielką moc wciągania, korumpowania i kooptowania. Oczywiste jest, że na liderów – ale również i działaczy ugrupowań opozycyjnych niższego szczebla – już teraz czyhają wielkie pokusy, a po ewentualnym wyborczym zwycięstwie pojawią się jeszcze większe. Z jednej strony pokusy, z drugiej, naciski potężnych sił, zainteresowanych trwaniem status quo, z trzeciej, twarde uwarunkowania polityczne i budżetowe. W takiej sytuacji łatwo psychologicznie “omsknąć się”, wybrać kurs nie na zburzenie systemu, tylko na dostosowanie się, uwicie sobie w jego ramach przytulnego gniazdka.
Otóż otwarte używanie twardego języka już teraz bardzo utrudni podążenie tą drogą w przyszłości. Choćby dlatego, że odgrywa rolę czynnika kształtującego własne kadry, ograniczającego akces tym, którzy zapewne jako pierwsi mieliby pokusy, by dać się dokooptować do systemu.
Przesadne tonowanie własnych wypowiedzi publicznych w myśl założenia, że teraz zachowujmy się cicho, a potem, jak zdobędziemy władzę, to dopiero rąbniemy, nie byłoby w tej sytuacji polityką makiawelistyczną. Byłoby – właśnie – polityką nieskuteczną. Dlatego po ewentualnym zwycięstwie owo rąbnięcie okazałoby się niemożliwe, a liderzy opozycji znaleźliby się w sytuacji olbrzymów spętanych niewidzialnymi powrozami.
Piotr Skwieciński