PolskaSaperzy kontra powódź

Saperzy kontra powódź

Gdyby nie pomoc wojska, zima sparaliżowałaby kraj. Jak będzie, gdy ruszą lody?

Saperzy kontra powódź
Źródło zdjęć: © PAP

18.02.2010 | aktual.: 22.02.2010 09:26

Kiedy zawiodą wszystkie inne środki i trzeba podjąć specjalistyczne prace, wtedy wkracza wojsko. – Zaczęliśmy pomagać już w pierwszych dniach tego roku – mówi gen. Janusz Lalka, szef wojsk inżynieryjnych w Polsce. Saperzy są podczas tej zimy najbardziej zapracowanym rodzajem wojsk. Gdy 4 stycznia wezbrał Bug, odcinając od świata wioskę Bużyska, która zamieniła się w wyspę, niezbędna okazała się wojskowa amfibia. Tylko ona mogła pokonać przeszło 200-metrowy odcinek drogi zalanej wodą, na której szybko wytworzyła się kilkucentymetrowa pokrywa lodowa.

Wieś liczy zaledwie 50 mieszkańców, więc amfibia – czyli pływający transporter gąsienicowy PTS, zabierający 80 osób albo 10 ton ładunku i mogący radzić sobie z falami sięgającymi 4 stopni w skali Beauforta – mogła ich wszystkich ewakuować na stały ląd jednym kursem. Mieszkańcy nie chcieli jednak opuścić domów. Ośmiu żołnierzy z 2. Mazowieckiej Brygady Saperów wraz z amfibią zostało zatem na miejscu, wożąc dzieci do szkoły, a dorosłych do pracy.

W Mościcach Dolnych, jakieś 100 km na południowy wschód, ewakuacja była już konieczna. Ich koledzy wywieźli więc z gospodarstw nad Bugiem cztery osoby i prawie 200 owiec.

Takich amfibii jest w wojskach inżynieryjnych 75, oprócz tego 85 dziesięcioosobowych motorówek desantowych i 40 śmigłowców. Jeśli przyjdzie gwałtowne ocieplenie i woda raptownie się podniesie, będzie więc czym ewakuować ludzi. Najnowszy nabytek saperów to maszyna napełniająca piaskiem dziesięć worków jednocześnie. – Mamy 2,5 tys. jednostek sprzętowych. Jesteśmy wyposażeni jak należy i niczego nie zazdroszczę wojskom inżynieryjnym w innych państwach. To raczej inni mogą się uczyć od nas – podkreśla gen. Janusz Lalka.

Wybuchy na lodzie

Dziś wojska inżynieryjne w Polsce to dwie brygady saperów, 1. brzeska (bo z Brzegu) i 2. mazowiecka (z Kazunia). Brzeska generalnie zajmuje się dorzeczem Odry, mazowiecka – Wisły. Oprócz tego funkcjonują cztery samodzielne pułki saperskie, ośrodki przechowywania sprzętu, bataliony inżynieryjne w dywizjach. W sumie do walki z powodzią i jej skutkami można w razie potrzeby rzucić ponad 4,3 tys. żołnierzy. Wszyscy są zawodowcami, ostatni poborowi już skończyli służbę. Wśród saperów jest dużo pań, i to nie tylko na stanowiskach oficerów prasowych czy w administracji, lecz także w jednostkach liniowych, tak jak ppor Patrycja Meks z 2. brygady, która w styczniu uczestniczyła w akcji kruszenia zatoru lodowego na Wiśle pod Tczewem, dowodząc jedną z grup saperskich. Jak mówi, takie warunki, czyli śnieg, mróz i lód, są idealne do szkolenia i pozwalają na bardzo dobre przygotowanie się do działania w sytuacjach kryzysowych.

– Wojska inżynieryjne są tym rodzajem, w którym służy najwięcej kobiet. Saper musi przede wszystkim myśleć, siła fizyczna wbrew pozorom nie jest taka ważna. Panie bardzo dobrze dają więc sobie radę – uważa gen. Janusz Lalka. Rozbijaniem zatoru pod Tczewem zajmowało się w tym roku ponad 100 żołnierzy. Do zrobienia sporej dziury w lodzie wystarczy kostka trotylu ważąca 20 dag, ładunki były umieszczane w otworach wywierconych za pomocą świdrów spalinowych lub wykładane ze śmigłowców. Wykładane, a nie zrzucane. Wbrew pozorom efektowne bombardowania zatorów lodowych zdarzają się w Polsce bardzo rzadko, tej zimy jeszcze nie było takich nalotów i najprawdopodobniej nie będzie. Na Wiśle ostatnie duże bombardowanie lodu miało miejsce w 1982 r. podczas powodzi, która zalała Radziwie, prawobrzeżną część Płocka. Akcja lotnicza pomogła wtedy w uratowaniu zapory we Włocławku, zagrożonej napierającymi lodami. Powietrzne ataki na zatory wymagają dobrej, „lotnej” pogody, sporo kosztują i są mniej precyzyjne. Jeśli rzeka jest
wąska, łatwo trafić w brzeg, zamiast w nurt. Dlatego saperzy zwykle wybierają metodę wiercenia otworów. Wymaga to więcej wysiłku, bo trzeba pieszo taszczyć sprzęt i ładunki wybuchowe na środek rzeki, przez spiętrzony lód. Nawet jeśli grubość lodu sięga, tak jak w tym roku, pół metra, w płynącej z prądem pokrywie zdarzają się pęknięcia, w które łatwo wpaść. Saperzy nie wychodzą więc na lód bez kamizelek ratunkowych.

Na Wiśle pod Tczewem nie trzeba było aż tak bardzo się śpieszyć, bo zator nie oznaczał jeszcze niebezpieczeństwa szybkiego przerwania wałów. Groźniejsza sytuacja panowała na Słupi w Ustce. Lód zablokował ujście rzeki do Bałtyku, utknęło w nim kilka kutrów rybackich. Zniszczeniu mógł ulec most, zagrożony był port i część miasta. Z zatorem nie radził sobie portowy lodołamacz, grubość lodu w niektórych miejscach sięgała 60 cm.

Burmistrz Ustki Jan Olech poprosił o pomoc wojsko – i jest bardzo zadowolony z tej decyzji. Saperzy z 7. Brygady Obrony Wybrzeża w dwa dni, 27 i 28 stycznia, rozbili pole lodowe o rozmiarach 150 na 100 m. Zastosowano ładunki wybuchowe, umieszczane w otworach wywierconych w lodzie lub rzucane, jak granaty ręczne, na środek basenu z nabrzeży. Była to pierwsza taka akcja w powojennych dziejach usteckiego portu. Walka z lodem odbywała się niemal w środku miasta, wokół portu oraz ujścia Słupi utworzono zatem specjalną strefę bezpieczeństwa. Nie poniesiono jednak żadnych strat ani kosztów. Pomoc wojska na rzecz ludności jest finansowana z budżetu państwa, więc Ustka zapłaciła tylko za zużyty trotyl. Inaczej się dzieje, jeśli wojsko pomaga zagrożonym przedsiębiorstwom (każdorazowo musi zgodzić się na to minister obrony). Wtedy jest to działalność komercyjna, podejmowana na zasadach pełnej odpłatności.

Przywieźcie nam elektrownię

Jeśli sytuacja tego wymaga, saperzy mogą rozpocząć działania w ciągu 24 godzin od zawiadomienia. Nie jest do tego potrzebne ogłoszenie stanu klęski żywiołowej. W myśl procedur wojewodowie zwracają się o pomoc wojska do ministra obrony narodowej. Z reguły wyraża on zgodę, a potem burmistrzowie, prezydenci, wójtowie i starostowie bezpośrednio już kontaktują się z dowódcami jednostek wojskowych i przekazują im, jakiej pomocy potrzebują. Dowódcy mają prawo natychmiast wysłać ludzi i sprzęt, dopiero potem zawiadamiając swoich przełożonych.

19 stycznia, kiedy w ponad 20 tys. domów na Śląsku i w Małopolsce od wielu dni nie było prądu, minister Bogdan Klich oświadczył, że wystarczy ustna rozmowa, wojewodowie nie muszą pisać podań. Jako pierwszy o wsparcie wojska poprosił wojewoda małopolski Stanisław Kracik. Najszybciej skorzystały z pomocy okolice Zawiercia. Jeszcze tego samego dnia przed północą dotarło tam ponad 50 saperów z 1. brygady brzeskiej, z ciężarówkami terenowymi, koparką i specjalistycznym sprzętem. Od rana następnego dnia zaczęli wymieniać połamane słupy i naprawiać linie, zerwane przez śnieg, lód i konary drzew. Dziś, gdy światło już jest, warto pamiętać, że z tymi awariami przez cały czas nie mogły się uporać Polskie Sieci Elektroenergetyczne oraz inne firmy zajmujące się dostarczaniem energii. Urządzeniami, które podczas obecnej długiej zimy święcą prawdziwe triumfy, są zestawy prądotwórcze, czyli przenośne elektrownie o mocy od 20 do 200 kW. Te większe wystarczą do zaopatrzenia w energię niewielkiej wsi. Wojska inżynieryjne mają
74 takie agregaty, w miarę potrzeby są one oddawane do dyspozycji samorządom, które płacą tylko za zużyte paliwo. Bez przenośnych elektrowni wiele miejscowości na południu Polski nie miałoby prądu pewnie do wiosny. Przykładowo w powiecie miechowskim saperzy z agregatami dotarli do wsi, które już od dwóch tygodni żyły przy świecach i lampach naftowych. Pół biedy z oświetleniem, telefonami, telewizją czy komputerem. Prąd jest też jednak potrzebny do pomp wodnych, dojarek, mieszarek karmy oraz najróżniejszych innych urządzeń gospodarskich. Pomoc wojska uchroniła więc hodowców przed poważnymi stratami. Praktyka najlepiej weryfikuje założenia teoretyczne. W tym roku okazało się, że jednego rodzaju sprzętu nasi saperzy nie mieli – długich i solidnych tyczek do obijania lodu z linii energetycznych. Teraz znajdą się one na wyposażeniu wojsk inżynieryjnych. * Kiedy można się pomylić*

Najcięższym dotychczasowym sprawdzianem saperskich kwalifikacji była wielka powódź w dorzeczu Odry w 1997 r. Brzeska Brygada Saperów postawiła potem kilkadziesiąt mostów, na miejsce tych zerwanych przez wodę. Były to zarówno przenośne mosty pontonowe, możliwe do ustawienia w ciągu kilku godzin, jak i trwałe przeprawy, służące do dziś.

Saperzy zbudowali też w 1985 r. warszawski most Syreny. Praca trwała tylko trzy miesiące. Most miał być prowizoryczny, jego funkcję w 2000 r. przejął most Świętokrzyski. Cały czas konstrukcja mostu Syreny jest jednak wykorzystywana jako wiadukt na Trasie Toruńskiej. Prowizorka okazała się więc bardzo solidna. Po ubiegłorocznej powodzi na południu kraju saperzy naprawili siedem mostów i postawili 11 nowych. Zapewne przetrwają wiele lat.

W 1997 r. nie udało się pomóc wszystkim potrzebującym. Woda przyszła zbyt gwałtownie, zginęło 55 osób. Od tego czasu zmieniły się i organizacja sił zbrojnych, i system zarządzania kryzysowego. Obecnie część oddziałów inżynieryjnych zawsze pozostaje w stanie niemal pełnej gotowości, może podjąć działania w ciągu paru godzin. Przypomina to nieco dyżury strażaków, z którymi saperzy zresztą często współpracują w stanach zagrożenia. Strażacy muszą oczywiście reagować szybciej, jednostki gaśnicze wyjeżdżają do pożaru w ciągu kilku minut. Działania na terenach zalanych przez powódź są jednak domeną saperów, bo tylko oni mają sprzęt pływający pozwalający na prowadzenie szybkiej ewakuacji nawet w najtrudniejszych warunkach.

Oni też cały czas narażają życie przy rozbrajaniu niewypałów. W ciągu ostatniej dekady nawet rośnie liczba wykopywanych z ziemi bomb, min, granatów i pocisków z czasów II wojny. W Polsce buduje się bowiem coraz więcej dróg. Zanim można rozpocząć prace budowlane, teren sprawdzają saperzy. Ciągle trafiają na śmiercionośne znaleziska i będą je znajdować jeszcze przez dziesięciolecia. Średnio saperzy otrzymują 35 zgłoszeń dziennie. W 2009 r. interweniowali 7 tys. razy, unieszkodliwiając ok. 300 tys. sztuk rozmaitej amunicji. Morze także nie jest całkiem bezpieczne: w zeszłym roku na naszych wodach terytorialnych saperzy wykryli i zdetonowali 11 min i torped. Na terenie kraju jest 60 poligonów przeznaczonych do niszczenia niewypałów – i są one wykorzystywane niemal przez cały czas.

Wprawdzie nowoczesne pojazdy rozminowania i specjalne pojemniki do bezpiecznego przenoszenia niewypałów sprawiły, że saperzy już się nie mylą, ale wyrównuje to niestety z naddatkiem nasza misja w Afganistanie. Dotychczas zginęło tam już siedmiu saperów...

Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)