Samoobrona demokracji
Demokracja - tak, Samoobrona - nie. Z takim hasłem mogliby defilować przed Sejmem zdominowanym przez partię Andrzeja Leppera liczni politycy, publicyści i intelektualiści. Właściwie już maszerują. A tymczasem Samoobrona jest polskiej demokracji bardzo potrzebna.
Strach przed tłuszczą
Wśród polityków mistrzami w malowaniu czarnych scenariuszy z udziałem Samoobrony stali się nie politycy Platformy Obywatelskiej, lecz Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Niby to PO toczy z Samoobroną śmiertelny bój (ochrzciła swych przeciwników mianem "barbarzyńców"), ale to ludzie Millera i Janika czują się przedmurzem zachodniej cywilizacji. Tak spokojny polityk jak Lech Nikolski ze zgrozą opowiada o nawiedzonych działaczach Samoobrony, którzy - niczym świadkowie Jehowy - nauczają wystraszonych pasażerów PKS. Nie są jeszcze groźni, ale mogą być - wieszczy Nikolski. Przesłanie tych opowieści jest oczywiste: trwajmy z tym parlamentem, może niedoskonałym, bo nadchodzi wielka czarna fala, która zmiecie nas wszystkich.
Strach przed tłuszczą, którym emanuje lewica, jest o tyle zabawny, że zaplecze Samoobrony stanowią w dużej mierze wyborcy SLD, którzy mieli dość jego fatalnych rządów i przytulili się do smagłej piersi Andrzeja Leppera. Zabawne jest też to, że w podobny sposób jak Samoobronę jedenaście lat temu traktowano właśnie SLD. Głośno zastanawiano się, czy byli PZPR-owcy mają prawo w demokratyczny sposób przejąć władzę. Prawa owego ich nie pozbawiono, ale ich bezczelność budziła niesmak elit. Bo jakże to - ledwo oddali władzę, a już ją odbierają? Tak nie wypada.
Równie elegancko zachował się dwa lata później Aleksander Kwaśniewski, wygrywając wybory prezydenckie. Do annałów myśli politycznej winna trafić zgłoszona po pierwszej turze wyborów propozycja Adama Michnika. Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zaapelował do Kwaśniewskiego, by wycofał się z walki o prezydenturę i poparł Jacka Kuronia, który zajął w tej rozgrywce trzecie miejsce. Czyli Kwaśniewski miałby się wypiąć na miliony wyborców, które mu zaufały, i poprzeć kolegę Michnika, bo ten - jego zdaniem - lepiej nadawał się na głowę państwa. Lider SLD wolał się wypiąć na naczelnego "Wyborczej" niż na swoich wyborców.
Samoobrona, czyli szansa
Samoobrona, wbrew pozorom, może dziś w Polsce odegrać rolę pozytywną. Jej istnienie oznacza ogromną presję na elity. Walcząc o życie, muszą amputować te swoje cechy, które napędzają popularność Leppera. Muszą zniszczyć układ, w którym dotychczas spokojnie sobie wegetowały. I ten proces trwa. Warto podkreślić ewolucję Platformy Obywatelskiej, która rozumie, że w starciu z szastającym oskarżeniami Lepperem musi być partią czystą jak łza. Stąd oczyszczanie szeregów i spychanie na dalszy plan takich polityków, jak Paweł Piskorski czy Wojciech Kozak, będących symbolami tzw. układu warszawskiego. Stąd antyestablishmentowa krucjata, której przewodzi Jan Rokita. I stąd próby wyjścia PO z getta partii liberalnej. Ale by stać się formacją ludową, same deklaracje nie wystarczą - trzeba jeździć po Polsce, nocować w nędznych hotelach i nie denerwować się na głupszych od siebie.
Podobnie próbuje sobie radzić lewica. Powstanie partii SDPL Marka Borowskiego, która łatwo zrezygnowała z dużego majątku SLD, ma przekonać wyborców, że po tej stronie sceny politycznej są ludzie nieskompromitowani. Bez silnej Samoobrony, bez poczucia zagrożenia takie zmiany nie nastąpiłyby w ogóle albo następowałyby znacznie wolniej. Poza tym byłyby rodzajem kamuflażu, a opinia publiczna musi poczuć, że elity wyzdrowiały naprawdę, a nie, że pacykują się telewizyjnym makijażem, by lepiej wyglądać.
Koniec tchórzostwa
Istnienie radykałów w krajach zachodnich (Jean-Marie Le Pena we Francji czy Jorga Haidera w Austrii) powoduje mobilizację historycznych formacji, egzystujących w nieustającym samouwielbieniu. Ma to jednak i inny aspekt - dzięki populistom na światło dzienne wychodzą sprawy ważne dla wyborców, ale dotychczas tchórzliwie chowane za pazuchę politycznej poprawności. Rasizm i nieasymilowanie się Arabów we Francji były faktem i bez Le Pena. Ale dopiero jego pojawienie się sprawiło, że tradycyjne elity przestały udawać, iż ten problem nie istnieje. Tak też stało się w Polsce. Partie nagle na wyścigi zaczęły walczyć z korupcją (z wyjątkiem PiS, które przez lata było samotnie wołającym na puszczy), bo Samoobrona zaczęła wrzeszczeć, że wszyscy wokół są przekupni. Kiedy mówili o tym jedynie bracia Kaczyńscy, nikt się tym nie przejmował. Bo nie mieli szans przejąć władzy. A poza tym mimo wszystko byli "swoi".
Istnienie Samoobrony może być szansą na odrodzenie się normalnego życia publicznego. Elity muszą jednak tę szansę wykorzystać. Ci, którzy tak chętnie porównują Leppera do Hitlera, powinni pamiętać, że przyszły fuhrer został kanclerzem w wyniku słabości i intryganctwa weimarskich elit politycznych. NSDAP w wyborach nigdy nie zdobyła samodzielnej większości w parlamencie. W 1933 r. partia Hitlera była osłabiona, groził jej rozłam, a sytuacja gospodarcza Niemiec szybko się poprawiała. Gdyby nie małość konserwatysty Franza von Papena, który wyobrażał sobie, że będzie sterował Hitlerem ze stanowiska wicekanclerza, NSDAP prawdopodobnie nie zdobyłaby władzy. Potem von Papen mógł się jedynie cieszyć, że podczas "nocy długich noży" w ostatniej chwili wykreślono go z listy ludzi przeznaczonych do likwidacji.
Panoszący się w Polsce obrońcy tezy, że "nie ma demokracji dla wrogów demokracji", powinni się skupić raczej na zwalczaniu przyczyn popularności populistów niż na zwalczaniu ich samych choćby dlatego, że to działanie nieskuteczne. Oczywiście można wzruszać ramionami, kiedy namawia się Leppera, by wycofał się z polityki, bo ani to poważne, ani lider Samoobrony tym się nie przejmuje. Zupełnie inaczej jednak trzeba reagować, kiedy wprost stawia się tezę, że "za żadną cenę nie wolno dopuścić Samooobrony do władzy, nawet za cenę porzucenia dogmatu, że wyborcy zawsze mają rację". Bo cóż miałoby znaczyć owo "za żadną cenę"? Metody policyjne, aresztowania działaczy, fałszowanie wyborów?
Robert Mazurek, Igor Zalewski