ŚwiatSajgon nad Tygrysem

Sajgon nad Tygrysem

Na przełomie lat 80. i 90. rozpadł się dwubiegunowy świat. Dziś na naszych oczach kończy się świat jednobiegunowy, a w jego miejsce powoli wdziera się chaos. Mapa drogowa na rok 2007 nie wygląda najlepiej.

Nikt nie był w stanie pokonać Ameryki. Z wy­­jątkiem jej władz. Prezydent Bush junior z grupą towarzyszy własnymi rę­kami zlikwidował jednobiegunowy świat, w którym hegemonem były Stany Zjednoczone.

USA przegrały wojnę w Iraku przede wszystkim z powodu sprzeczności celów i środków – wolność i demokracja zostały narzucone siłą. Waszyngton przypuszczał, że wystarczy obalić dyktatora i demokracja zacznie się krzewić sama. Historia zna tylko jeden taki przypadek, kiedy demokrację udało się zaszczepić siłą. To Niemcy i Japonia po II wojnie światowej. Ale to wyjątek potwierdzający regułę.

Po pierwsze zwycięzcy mieli szczęście do pokonanych: Niemcy i Japończycy to bodaj najbardziej zdyscyplinowane narody na świecie, uznały swą klęskę i przyjęły narzucone zasady. Po drugie budowa demokracji w Niemczech i Japonii nie była celem aliantów. Ich zamiarem było pokonanie tych krajów w wojnie i zapobieżenie odrodzeniu dawnych reżimów. I Niemcy, i Japończycy dzielnie walczyli na froncie, ale po kapitulacji ani w Japonii, ani w Niemczech nie powstały ruchy partyzanckie. Przegrana to przegrana, trzeba się z tym pogodzić.

Wyrok na raty

W przypadku Iraku, jednego z najbardziej zeuropeizowanych i zlaicyzowanych państw Bliskiego Wschodu, taki scenariusz też był możliwy, ale w 1991 roku Bush senior nie doprowadził jednak sprawy do końca.

W 1990 roku Irak był agresorem – to uznały praktycznie wszystkie kraje świata, również kraje arabskie. Dlatego inwazja była w pełni uzasadniona. Został pokonany, na dodatek przy współudziale armii krajów arabskich (Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Syrii). I duża część Irakijczyków też była gotowa uznać zwycięstwo Amerykanów. Nie bez kozery w całym kraju wybuchły powstania przeciwko reżimowi Saddama. Jednak Bush senior popadł w drobne politykierstwo – nie dobił Husajna, a jednocześnie zdradził tych, którzy wystąpili przeciwko dyktatorowi, licząc na amerykańską pomoc. Irakijczycy nie zapomnieli tego Amerykanom.

Operacja w Iraku w 2003 roku została przyjęta zupełnie inaczej: jak agresja. W prawodawstwie obowiązuje zasada, że nie można karać na raty za to samo przestępstwo, a Amerykanie właśnie tak postąpili. Oto dlaczego nie pokochali ich nawet ci, których ucieszyło obalenie Saddama Husajna. Tym bardziej że Amerykanie nawet nie potrafili odpowiednio zorganizować okupacji Iraku. Mentalność Arabów jest zupełnie inna niż mentalność Niemców czy Japończyków, toteż choć Irakijczycy przegrali na polu walki, nie zamierzali składać broni i rozpoczęła się partyzancko-terrorystyczna wojna. Przy czym nie tylko przeciwko okupantom, ale także przeciw sobie nawzajem. Komu oddać ten pasztet

Niepowodzenie w zaprowadzaniu demokracji i rozrastanie się partyzantki w Iraku potwierdziły, że armia demokratycznego kraju nie może prowadzić wojny, ponosząc w niej straty, jeśli tej wojny nie popiera większa część własnego społeczeństwa. Nie ma zasadniczego znaczenia, czy armia jest z poboru, czy zawodowa. Jeśli z poboru – to mamy protesty na ulicach, jeśli zawodowa – to jest mniej chętnych, by walczyć i ginąć nie wiadomo za co. Tak czy inaczej – następuje degrengolada.

W 1991 roku społeczeństwo amerykańskie uznawało prowadzoną przez Busha seniora wojnę w Iraku za sprawiedliwą. Dziś mamy coś na kształt Wietnamu. Niedawno Bush junior porównał obecną sytuację w Iraku do tej, jaka miała miejsce w Wietnamie w pierwszej połowie 1968 roku po „noworocznej ofensywie” Wietkongu.

Z militarnego punktu widzenia komuniści wtedy przegrali, ale opinia publiczna w USA uznała tamte wydarzenia za klęskę swojej armii, Ameryka poniosła ogromne straty (tylko w 1968 r. USA straciły 16,6 tys. żołnierzy). Potem żadne sukcesy na froncie nie były w stanie przekonać obywateli USA do kontynuowania operacji – żądali wycofania wojsk z Wietnamu.

W Iraku mamy do czynienia z analogiczną sytuacją: Amerykanie mogą wygrać poszczególne bitwy, przeciwnik może ponosić nawet wielokrotnie większe straty. A mimo to każda potyczka, w której giną Amerykanie, jest uważana za klęskę.

Co będzie dalej? Wystarczy przypomnieć sobie, co było w Wietnamie. Proamerykańskie władze mogą istnieć tylko przy wsparciu stacjonujących wojsk USA. Na dodatek obecny reżim w Iraku jest o wiele słabszy niż władze popieranego przez Waszyngton Wietnamu Południowego. Do tego dochodzi jeszcze sytuacja w samych Stanach: demokraci, którzy wygrali wybory do Kongresu na krytyce irackiej klęski Busha, też nie mają żadnego pomysłu na wyjście z sytuacji.

Dwa lata temu było jasne, że najlepsze dla USA wyjście z irackiego ślepego zaułka to oddanie tego kraju największym wrogom Ameryki – Iranowi i Syrii. W ten sposób Amerykanie zwaliliby im na głowę wszystkie problemy Iraku, a jednocześnie ustawiliby ich przeciwko sobie, do konfliktu mogłaby się jeszcze włączyć Turcja i Arabia Saudyjska. Waszyngton zaczął to rozumieć, ale neokonserwatyści są zbyt dogmatyczni, aby zdecydować się na podobny scenariusz. Niewykluczone, że na taki krok zdobędą się natomiast demokraci.

Przegrywając w Iraku, Stany Zjednoczone przegrywają jednocześnie w Afganistanie. Choć początkowo dla Amerykanów sytuacja w tym kraju była o wiele bardziej sprzyjająca: operację militarną świat uważał za usprawiedliwiony odwet za zamachy z 11 września. Na dodatek w samym Afganistanie działał ruch oporu przeciwko reżimowi talibów, który pomógł Amerykanom w szybkim zwycięstwie. Afgańskie pole minowe

Amerykanie popełnili w Afganistanie grzech zaniechania: ni z tego, ni z owego uznali, że demokracja zrobi się tam sama. Co więcej, wszczynając iracką awanturę, powierzyli opiekę nad Afganistanem swoim kompletnie nieprzygotowanym do tego sojusznikom. W rezultacie w ciągu pięciu lat historia zatoczyła koło i wróciła do punktu wyjścia – teraz sytua­cja w Afganistanie bardzo przypomina tę, która w połowie lat 90. doprowadziła talibów do władzy. A naród znowu widzi w nich jedynych wybawicieli z chaosu i ciągłych walk plemiennych.

Zdaniem amerykańskiego ambasadora w Kabulu Ronalda Newmana niepowodzenia armii krajów europejskich, stacjonujących w Afganistanie, wynikają z tego, że Europejczycy nie dopuszczają myśli, iż armia służy do walki. Tymczasem NATO wzięło na siebie zobowiązanie, aby w Afganistanie zwyciężyć. Europejczycy też muszą stanąć do walki, natomiast sytuacja jest taka, że wysłanie do Afganistanu kompanii wojsk któregoś z europejskich krajów urasta do rangi ogromnego problemu. Afgańska misja jest w pewnym sensie sprawdzianem przydatności NATO jako sojuszu militarnego – jeśli misja zakończy się fias­kiem, może to zachwiać podstawami NATO. Jeżeli sojusz okaże się niezdolny do walki z terrorystami, niezdolny do opanowania sytuacji w jakimś kraju, to czemu w ogóle miałby służyć?

Dla Rosji NATO nie stanowi zagrożenia. Jeżeli Moskwa miałaby się czegoś obawiać – to właśnie słabości sojuszu, a nie jego siły. Tej prostej logicznej myśli rosyjskie elity polityczne jednak nie rozumieją.

Miraże innych biegunów

Konsekwencje amerykańskiej porażki na Bliskim i Środkowym Wschodzie okażą się o wiele bardziej dramatyczne niż konsekwencje klęski w Wietnamie. Wietnamscy komuniści przy całym swym okrucieństwie byli ludźmi o wiele bardziej cywilizowanymi niż radykalni islamiści, którzy strzelają do Amerykanów w Iraku i Afganistanie. Ambicje przywódców komunistycznego Wietnamu sięgały wprawdzie poza granice kraju, ale nie dalej niż do Laosu i Kambodży, natomiast islamiści chcą zawładnąć całym światem. Dwubiegunowy porządek świata drugiej połowy XX wieku był o wiele bardziej stabilny niż porządek, który panuje – a właściwie kończy panowanie – dziś, czyli świat jednobiegunowy.

Ameryka przeżywa nowy syndrom psychologiczny, traci bowiem możliwość prowadzenia walki. A skoro nie ma możliwości karania niepokornych, to nie ma mowy o hegemonii. Phenian i Teheran też doskonale rozumieją tę zależność. Scenariusze wojny USA przeciwko Korei Północnej, Iranowi i Syrii zostały w Waszyngtonie odłożone na dno szuflady. Psychologiczne konsekwencje klęski Amerykanów w Iraku mogą być o wiele poważniejsze niż po przegranej w Wietnamie, bo oznaczać będą utratę statusu jedynego i najważniejszego ośrodka władzy na świecie. A taka utrata bardzo boli. Tymczasem niebezpieczeństwo dla porządku światowego polega na tym, że nie ma takiego państwa, które mogłoby zastąpić Stany w roli lidera.

Rosja: uwikłana w kuchenne swary

Wzmocnienie pozycji Rosji na arenie międzynarodowej to chwy­tliwe, ale kompletnie puste hasło kremlowskiej propagandy. Nawet najbardziej zadufany propagandzista nie potrafi podać ani jednego sensownego przykładu owego „wzmocnienia”. Co więcej, Moskwa w ostatnich latach utraciła większość tych pozycji, które utrzymywała jeszcze w latach 90. Wycofanie się z Kuby, Wietnamu, Kosowa, Gruzji (w tym wypadku można mówić wręcz o chaotycznej ucieczce), z granicy afgańsko-tadżyckiej, oddanie Chinom ważnych ze strategicznego punktu widzenia wysp na Amurze – oto prawdziwe rezultaty rosyjskiej polityki zagranicznej ostatnich lat.

Nawet Wspólnota Niepodległych Państw okazała się niespójna, od Moskwy zaczęli się odwracać najbliżsi współpracownicy – Kazachstan, Białoruś, Armenia. Strefa wpływów Rosji w świecie ograniczyła się do jej własnego terytorium. Polityka zagraniczna polega na prowadzeniu „kuchennych swarów” z Gruzją, Łotwą, Mołdawią i Polską, a także topornych gier rurą z gazem i ropą, co ostatecznie zniechęca do Rosji absolutnie wszystkich. Wokół „wzmocnionej” Rosji w przyspieszonym tempie powstaje kordon sanitarny. Jedynym atrybutem byłej mocarstwowości pozostało prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych.

Chiny: dobre w strategii, słabe w taktyce

Budowę własnej sfery wpływów podjął Pekin, „przejmując” kraje, które zeszły z amerykańskiej lub rosyjskiej orbity. Ale Chiny nadal nie są gotowe, by stać się pełnoprawnym „biegunem”, o czym świadczy reakcja po przeprowadzeniu przez Phenian próby z bronią jądrową. Być może chińskie władze nie spodziewały się, że Korea Północna będzie działać samodzielnie, nie oglądając się na przyzwolenie wielkiego sąsiada. Kim Dzong Il być może ma dosyć roli chińskiego wasala i nie chce stać się obiektem chińskiej aneksji (o czym w Chinach mówi się ostatnio otwarcie). Pekin – podobnie jak Waszyngton – wpadł w pułapkę. Bo nie ukarać Phenianu nie można, a jak ukarać – nie za bardzo wiadomo. Do Ameryki koreańskie rakiety raczej nie dolecą nigdy, a na terytorium Chin – choćby i dziś.

Chiny mają znakomite tradycje w opracowywaniu długoterminowych strategii, chińscy przywódcy myślą na wieki naprzód, ale z tego właśnie powodu są słabsi w taktyce i nie potrafią odpowiednio reagować na zmieniającą się sytuację. Co więcej, upatrując w Stanach Zjednoczonych swego głównego wroga w przyszłości, Pekin absolutnie nie pragnie ich upadku już teraz. Bo na razie Chiny nie mają doświadczenia w prowadzeniu wielkich gier geopolitycznych i nie są w stanie objąć światowego przywództwa.

Indie: zagubiony kolos

Jeszcze gorzej do tej roli są przygotowane Indie. Mają gigantyczny potencjał – demograficzny, ekonomiczny, naukowy, wojskowy. Ale mentalnie nie widzą się na pozycji jednego ze światowych liderów. Koncepcja polityki zagranicznej Delhi znalazła się obecnie w zawieszeniu. Słusznie uznając za głównych wrogów kraje islamskie i Chiny, rozumiejąc, że Rosja jest zbyt słaba, Indie w ostatnich latach zaczęły szukać zbliżenia ze Stanami Zjednoczonymi. Tymczasem USA akurat zaczęły ostro przegrywać. Europa: kłopot z tożsamością

Europy też nie można uznać za pełnoprawny podmiot polityki międzynarodowej. Poza wspomnianym wyżej libertariańskim pacyfizmem Unia Europejska przeżywa ostry kryzys tożsamości – próbuje „przetrawić” nowych członków z Europy Wschodniej z jednej, a miliony imigrantów z Azji i Afryki z drugiej strony. Ponadto Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Polska patrzą na zasadnicze kwestie polityki międzynarodowej w sposób diametralnie różny.

Islam: napór radykałów

Świat islamski także nie nadaje się do roli „bieguna”. Jest podzielony jeszcze bardziej niż Europa, zacofany technologicznie, narażony na ciągłe naciski zarówno z zewnątrz (w pierwszej kolejności ze strony USA) jak i od wewnątrz (ze strony islamskich radykałów i ulicy). Właśnie Bliski i Środkowy Wschód jest najlepszą egzemplifikacją tego chaosu, który może zapanować na całej kuli ziemskiej. Dodatkowym czynnikiem destabilizacji jest w tym regionie świata słabość Izraela (uwidoczniła się ona zwłaszcza podczas wojny w Libanie). Sytuacja coraz bardziej przypomina tę, która miała miejsce w latach 40.: Izrael będzie musiał ponownie walczyć o swe istnienie. Przy czym nowa wojna, w której znaczącą rolę będzie odgrywać czynnik religijny, może okazać się znacznie bardziej krwawa niż wszystkie poprzednie.

Ameryka łacińska: władza koloru czerwonego

W Stanach Zjednoczonych coraz częściej pojawiają się głosy, że prezydent Bush stracił Amerykę Południową, która coraz bardziej przechyla się na lewo. Waszyngton faktycznie otrzymał mocny cios na południe od Rio Grande, może nawet mocniejszy niż w Azji.

W Waszyngtonie tradycyjnie uważano Amerykę Łacińską za wierne zaplecze i po zakończeniu zimnej wojny najwyraźniej o tym spokojnym zapleczu zapomniano. Tymczasem w ostatnich latach wezbrała tam wielka czerwona fala.

Nowy latynoamerykański socjalizm, podbarwiony mocnym antyamerykanizmem (nawet na Bliskim Wschodzie nie obserwuje się tak silnej nienawiści do USA, jak na południowoamerykańskim zapleczu), może okazać się o wiele bardziej długowieczny niż radziecki. Dlatego że nikt go nie narzucił siłą jak w ZSRR, a tym bardziej w Europie Wschodniej – ten południowoamerykański socjalizm stanowi odzwierciedlenie poglądów znacznej części ludności krajów Ameryki Łacińskiej i dochodzi do władzy demokratycznie. Sytuacja jest dla Waszyngtonu coraz mniej komfortowa jeszcze i z tego względu, że w samych Stanach w szybkim tempie rośnie liczba przybyszów z Ameryki Łacińskiej. Niemała ich część może stać się „piątą kolumną” na terytorium USA. Wenezuela, główny dostawca ropy naftowej do USA, stała się wrogiem Waszyngtonu, ale jeszcze ważniejsze może się okazać to, co dzieje się w Meksyku. Ten kraj też dostarcza ropy Ameryce, ale poza ropą dostarcza armię imigrantów. Meksyk jest dziś podzielony po ostatnich wyborach prezydenckich,
znajduje się na skraju wojny domowej. Gdyby do niej doszło, przyniosłoby to Stanom skutki jeszcze bardziej opłakane niż spodziewana klęs­ka w Ira­ku. Przywódcy socjalizującej Ameryki Łacińskiej są różni i raczej nie należy się spodziewać, że zawiążą jakąś socjalistyczną wspólnotę. A to jeszcze pogłębi wrażenie chaosu.

Afryka nie musi się pogrążać w chaosie – znajduje się w tym stanie od momentu rozpadu systemu kolonialnego.

Klub atomowy: rośnie kolejka kandydatów

Musimy też zapomnieć o reżimie nierozprzestrzeniania broni jąd­rowej. Najpierw do drzwi klubu atomowego zapukały Indie i Pakistan, teraz Korea Północna, za chwilę zapewne Iran. Produkcja bomby jądrowej to technologia, która ma około 60 lat, naiwnością więc byłoby myśleć, że te sekrety będzie można nadal ukrywać przed tymi, którzy chcą je poznać. Po drugie nie istnieją żadne metody karania tych, którzy naruszają ów reżim. Jeżeli bombę wyprodukuje Iran, to państwami atomowymi natychmiast zechcą zostać Arabia Saudyjska (być może już ma włas­ną bombę), Egipt, Korea Południowa i Japonia (w obliczu zagrożenia ze strony Korei i Chin, nie licząc na USA, Tokio przystąpiło do tworzenia sił zbrojnych z prawdziwego zdarzenia zamiast „sił samoobrony”).

Co więcej, o chęci posiadania broni jądrowej zaczęła ostatnio mówić Nigeria. Wiadomo, że nie zbuduje bomby sama, ale może ją kupić za petrodolary. Rozmowy w tej sprawie prowadzi z Pakistanem. Pakistan też zmienił ton w kontaktach ze Stanami Zjednoczonymi. Pakistańskie władze zrozumiały, że USA bardziej są zależne od Pakistanu niż Pakistan od USA. Bez zgody Islamabadu żadna amerykańska operacja w Afganistanie nie mogłaby się odbyć. Jeżeli do władzy w Pakistanie dojdą islamscy radykałowie (co jest wielce prawdopodobne), to otrzymamy nowego gracza na światowej szachownicy: państwo ze 147 milionami mieszkańców, bronią jądrową i środkami jej przenoszenia.

Bunt na peryferiach

Chaos pogłębia się jeszcze bardziej z powodu wejścia do gry „marginesu”. Bo oprócz tradycyjnych podmiotów polityki międzynarodowej coraz większe znaczenie mają ugrupowania terrorystyczne, powstańcze, a nawet czysto kryminalne, które dysponują podobnym potencjałem siły i wpływów, co wiele istniejących państw. Al-Kaida jest klasycznym przykładem takiego ugrupowania. Drugi przykład to Hezbollah, który latem tego roku pokonał silną armię Izraela, a dziś przymierza się do obalenia rządu Libanu. Zamiast zrozumiałej, klasycznej wojny (armia przeciwko armii, państwo przeciwko państwu) mamy dziś do czynienia z „bunto-wojną”, która nie ma frontu ani tyłów, a toczy się na całym świecie. Ostatnie pięć lat było bodaj jedynym okresem w rosyjskiej historii, kiedyś jakiś inny kraj przelewał krew za rosyjskie interesy. Dla radykalnych islamistów, z którymi Stany Zjednoczone walczą w Iraku i Afganistanie, Rosjanie są takimi samymi wrogami jak Amerykanie. Dla Rosji to czysty zysk, że islamiści zabijają nie Rosjan, tylko
Amerykanów, a islamistów zabijają Amerykanie, a nie Rosjanie. Rosja jest zainteresowana tym, aby taka sytuacja utrzymywała się jak najdłużej. Jeżeli Stany Zjednoczone kiedyś się wycofają, to ich obecni przeciwnicy raczej nie powrócą, by pokojowo trudzić się na niwie (zwłaszcza że nie lubią się przemęczać), a raczej dalej będą walczyć. W najlepszym razie – z sobą nawzajem, w najgorszym (o wiele bardziej prawdopodobnym) – przeciwko reszcie świata. A poczucie zwycięstwa nad światowym liderem tylko doda im skrzydeł.

Moskwa obserwowała ten mechanizm na przykładzie „wolnej Iczkerii–Czeczenii” – która pod koniec lat 90. przedsięwzięła działania bojowe poza terytorium republiki – i Afganistanu, kiedy to talibowie aktywnie działali w państwach poradzieckiej Azji Środkowej.

Stany Zjednoczone, nawet jeśli utracą pozycję jedynego lidera, będą mogły z łatwością obronić swoje terytorium. Europa skapituluje, ale to już jej problem. A Rosja?

Nowe władze w Waszyngtonie mogą chcieć „skanalizować” agresję islamistów na Północ. Czyli ofiarą padnie Rosja. Irak, Pakistan i Afganistan leżą znacznie bliżej Rosji niż USA, a nawet Europa. Przez ostatnie trzy lata Rosja bez żadnego powodu znów postawiła się w roli wroga Stanów Zjednoczonych, toteż Waszyngton palcem nie kiwnie w jej obronie. Dla islamistów Federacja Rosyjska jest najbardziej łakomym kąskiem, jaki można sobie wyobrazić.

Tymczasem Rosja jest kompletnie bezbronna – nie można liczyć na to, że potrafi przeciwstawić się agresji. Ani w sensie militarnym, ani w sensie psychologicznym. Władze zajęte są propagandowymi mrzonkami, a nie analizą realnych zagrożeń. Agresja z południa zaskoczy Kreml jak pierwszy śnieg słodko śpiących drogowców.

Aleksandr Chramczichin jest politologiem, szefem działu analitycznego Instytutu Analiz Politycznych i Wojskowych w Moskwie, autorem licznych książek o kampaniach wyborczych, armii, historii najnowszej.

Aleksandr Chramczichin

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)