Aborcja, której nie było. Finał zaginięcia noworodka z Lubelszczyzny

Wezwanie było dramatyczne. Zadzwonił mężczyzna; głos mu się łamał z przejęcia. – Przyjeżdżajcie, błagam! Żona krwawi, jakby wszystko miało z niej wylecieć. Strasznie cierpi! – mówił. W tle słychać było przeraźliwe jęki bólu.

Aborcja, której nie było - zdjęcie poglądowe
Aborcja, której nie było - zdjęcie poglądowe
Źródło zdjęć: © East News | Andrzej Iwanczuk/REPORTER
oprac. K. RebsBKW

Leszyńscy mieszkali na uboczu podzamojskiej miejscowości. Do ich gospodarstwa prowadziła wyboista żwirówka. Mimo to kierowca karetki pogotowia ostro naciskał na gaz. Co tam samochód, życie ludzkie jest ważniejsze. A o tym mogła decydować chwila. Na szczęście zdążyli. Sytuacja była jednak bardzo groźna. Lekarz, stwierdziwszy u 35-letniej Alicji Leszyńskiej obfite krwawienie z dróg rodnych, zdecydował o natychmiastowym przetransportowaniu kobiety do szpitala.

Nas pani nie oszuka

Leszyńska w ciężkim stanie trafiła na OIOM szpitala "papieskiego" w Zamościu. Natychmiast przystąpiono do zabiegów, mających na celu powstrzymanie krwawienia. Lekarzom udało się uratować życie kobiety, jednakże odkryli coś, co wymagało wyjaśnień. W jej narządach rodnych tkwił fragment łożyska płodu. A to oznaczało, że Alicja Leszyńska poroniła. Lekarze nie mieli co do tego żadnych wątpliwości.

Dziecko w ocenie lekarzy mogło mieć około 16 tygodni. Samego płodu w łonie matki jednak nie było. Co się więc z nim stało? Załoga karetki pogotowia, która wiozła Leszyńską do szpitala, stanowczo wykluczyła, żeby wypadł przypadkowo i nie został zauważony. Przecież to nie szpilka!

Po kilku godzinach od zatamowania krwotoku, gdy stan kobiety się ustabilizował, lekarze spytali ją, gdzie jest dziecko. Leszyńska początkowo udawała, że nie wie o co chodzi. Zaprzeczała, że była w ciąży, mało tego, groziła lekarzom, że nie puści płazem takiej insynuacji. Nie przestraszyli się jej.

– Proszę powiedzieć co się stało. Ale bez żadnych krętactw. Nie oszuka nas pani! – powiedział stanowczo ordynator. Alicja Leszyńska nadal szła w zaparte.

Nie chciała odpowiadać na pytania. W tej sytuacji lekarze nie mieli wyjścia i powiadomili o swoich podejrzeniach prokuraturę.

To ja już powiem, co było...

– Naprawdę nie rozumiem, czego ode mnie chcecie! Czuję się bardzo osłabiona po krwotoku. Mogłam umrzeć, a wy mnie jeszcze nękacie jakimiś idiotycznymi pytaniami! Tak wygląda państwo prawa?! – Leszyńska zaatakowała prokuratora, który ją wezwał na przesłuchanie.

– Chcemy tylko jednego. Żeby powiedziała pani prawdę: co się stało? Co zrobiła pani z dzieckiem? – wszedł jej w słowo prokurator.

Nie doczekawszy się, kazał odprowadzić kobietę do pomieszczeń dla osób zatrzymanych. Dopiero gdy do pomieszczenia weszli dwaj policjanci i poprosili ją, żeby udała się z nimi, Leszyńska oświadczyła, że chce złożyć zeznanie.

– To ja już powiem co się stało z dzieckiem. Urodziło się martwe. Wystraszyłam się, że zostanę oskarżona o zabójstwo i ukryłam ciało. Wszystko wam pokażę, tylko mnie nie zamykajcie, bo tego bym nie przeżyła – prosiła drżącym głosem.

Zeznała, że urodziła na trzy dni przed krwotokiem. Opisała szczegółowo przebieg porodu. Była w domu, nagle zaatakowały ją ostre bóle narządów rodnych. Nie wezwała karetki, bo nie miała telefonu, jedyny aparat zabrał mąż, którego w tym czasie nie było. Poszła rodzić do łazienki, długo się tam męczyła. Niestety, dziecko przyszło na świat martwe. Nie ruszało się, nie wyczuła oddechu.

Wpadła w panikę. Jeśli to się wyda, oskarżą ją o dzieciobójstwo. Słyszała o podobnych historiach. Zawsze w takich sytuacjach oskarżają matkę. A co ona mogła zrobić, skoro dziecko urodziło się nieżywe?

Uznała, że jedynym ratunkiem będzie ukrycie zwłok. Mieszkali na uboczu wsi, z dala od zabudowań sąsiadów. Nie utrzymywali z nimi bliskich kontaktów, więc raczej nikt nie wiedział, że była w ciąży. I nikt się nie dowie, jeżeli nie będzie ciała...

Ukryła je na terenie posesji – na podwórku, w kącie między stodołą a drewnianą sławojką. Łatwo trafić w to miejsce. Wykopała w ziemi niewielki dołek i ułożyła w nim zwłoki dziecka, owinięte ręcznikiem i umieszczone w reklamówce.

Zwłok nie ma, bo usunęłam ciążę...

Do gospodarstwa Leszyńskich udała się ekipa śledcza. We wskazanym przez kobietę miejscu nie znaleziono zwłok dziecka. Leszyńska powiedziała obecnemu przy tych czynnościach prokuratorowi, że chyba coś się jej pomyliło. Działała w szoku, więc o pomyłkę nie trudno.

– Jak przez mgłę przypominam sobie, że owszem, chciałam zakopać płód w tym kątku, ale zrezygnowałam, bo stamtąd widać pole. Ktoś mógł mnie zobaczyć – wyjaśniła.

Na pytanie, gdzie w takim razie ukryła zawiniątko z martwym dzieckiem, Leszyńska zafrasowała się i poprosiła, by dali jej czas na przypomnienie. Po chwili wskazała kępę zarośli za starym, zardzewiałym pługiem. Łopaty techników policyjnych znowu poszły w ruch. Jednak skutek ich pracy był taki sam, jak za pierwszym razem. Mimo iż wykopano jamę o wielkości pozwalającej na ukrycie worka kartofli, zwłok dziecka w niej nie było.

Prokurator do reszty stracił cierpliwość. Nie miał już ochoty słuchać Leszyńskiej, która tłumaczyła, że najwidoczniej i tym razem coś pomyliła, ale teraz, gdy tylko sobie wszystko przypomni, na pewno już wskaże właściwe miejsce. Powiedział, że kobieta poniesie odpowiedzialność karną za utrudnianie postępowania.

– Chce pani tego? W porządku, w takim razie będziemy zwijać ten majdan, a ja jeszcze dziś przygotuję wniosek o areszt i postaram się, żeby sąd przyklepał go jak najszybciej. Może pobyt w celi sprawi, że pani zmądrzeje...

Pobladła, słysząc tę groźbę. Aresztu bała się jak ognia. Nie ma się co dziwić, można przypuszczać, że osadzone "godnie" powitałyby w swoim gronie dzieciobójczynię. Postarałaby się wszelkimi dostępnymi sposobami "umilić" jej pobyt za kratami. Na pewno zapamiętałaby go na długie lata.

Przez kilka minut w milczeniu coś rozważała, po czym oświadczyła, że chce sprostować wyjaśnienie. Wszystko, co wcześniej powiedziała, to kłamstwa. Nie zamierzała utrudniać śledztwa i narażać ekipy na stratę czasu. Po prostu bała się wyznać prawdę.

Jednak w tej sytuacji nie miała innego wyjścia. Musiała myśleć o sobie i swojej rodzinie. Oznajmiła, że zwłok nie ma na terenie posesji, ponieważ nie doszło u niej do samoczynnego poronienia. Poddała się natomiast aborcji: – Wiem, że to jest nielegalne, dlatego nie chciałam o tym mówić. Do tajemnicy zobowiązała mnie pani doktor, u której byłam na zabiegu. Ostrzegła mnie, że obie możemy za to ponieść karę, więc we własnym interesie musimy trzymać język za zębami. Dodała też, że przede wszystkim ja powinnam o tym pamiętać, bo ona ma znajomości i się wykręci...

Możemy się potargować...

Mieli już czworo dzieci. Utrzymywali się z kawałka pola i renty Leszyńskiego. Nigdy na wszystko nie wystarczało; często był dylemat w rodzaju: kupić lepszą wędlinę, czy przeznaczyć pieniądze na zakup kurtki dla syna, który mieszkał w internacie w Zamościu i koledzy śmiali się z niego, że chodzi jak kloszard....

Niektórzy mawiają, że dużo dzieci to ogrom radości. W ich przypadku radości nie było wcale, tylko same zgryzoty. Gdyby nie pomoc finansowa rodziców i zasiłki z opieki, chyba musieliby wszyscy, cała szóstka, iść do przytułku.

Piąta ciąża sprawiła, że Leszyńska popadła w czarną rozpacz. Doszła do wniosku, że nie może urodzić kolejnego dziecka, bo to będzie dla nich katastrofa. Zaczęła zastanawiać się w jaki sposób mogłaby dyskretnie usunąć ciążę.

– Zdawałam sobie sprawę, że to przestępstwo, wiedziałam jednak, że są lekarze, którzy za pieniądze robią takie rzeczy. Postanowiłam zaryzykować – wyjaśniała.

Na miejscu nie było ginekologa. Zresztą nawet gdyby był, nie odważyłaby się w załatwiać takiej sprawy w miejscowości, gdzie mieszkali. Pojechała do Zamościa; gabinet, który ją zainteresował, znajdował się nieopodal dworca autobusowego. Przyjmowała w nim dr Joanna Kowalewska, specjalistka w zakresie ginekologii i położnictwa. Leszyńska nacisnęła guzik domofonu.

Pani doktor, kobieta w średnim wieku, zbadała ją i stwierdziła, że Leszyńska jest w 14 tygodniu ciąży. Okazała się nad wyraz sympatyczna i życzliwa. Gdy pacjentka zaczęła opowiadać o swojej trudnej sytuacji, stwierdziła, że zna życie i doskonale ją rozumie. To ośmieliło Leszyńską do zadania konkretnego pytania.

– Pani doktor, powiem wprost: wolałabym tego dziecka nie urodzić. Czy da się coś z tym zrobić?

– Nie ma takiego problemu, z którym nie można byłoby sobie poradzić – uśmiechnęła się lekarka. – Skoro mówimy bez ogródek, to moja odpowiedź jest twierdząca: mogę usunąć pani ciążę.

Leszyńska spytała, ile ją to będzie kosztować. A usłyszawszy, że 2,5 tys. zł, wstała i oświadczyła, że na tyle jej nie stać, nie było więc rozmowy. Ginekolog też wstała. Powiedziała, że przykładowo wymieniła taką kwotę. Ale to bynajmniej nie oznacza, że tyle właśnie weźmie.

– Możemy się przecież potargować. Jestem pewna, że się dogadamy…

Wszystkiemu zaprzeczę!

Leszyńska nie podjęła tego dnia decyzji. Ani następnego. Nikomu o niczym nie powiedziała. Nie kontaktowała się z innymi lekarzami, nie wykonała badań prenatalnych ani USG. Jeszcze się wahała. Dopiero po trzech dniach, będąc znów w Zamościu, odwiedziła gabinet Joanny Kowalewskiej.

Przyniosła dla lekarki pieniądze – 1,8 tys., które pożyczyła od matki, nie mówiąc jej, na co tyle potrzebuje.

– To wszystko co udało mi się zebrać. Więcej nie mam – powiedziała.

Ginekolog przystała na te warunki. Zaraz zaczęła przygotowywać pacjentkę do zabiegu. Trwał on około 10 minut. Nie był specjalnie bolesny.

Potem lekarka poleciła jej za kilka dni wykonać USG. Podała kilka nazwisk lekarzy, u których można zrobić takie badanie. Na zakończenie powiedziała, że wszystko, co tu robiły i o czym mówiły, musi pozostać tajemnicą.

– W razie czego wszystkiemu zaprzeczę i to nie ja, ale pani będzie miała kłopoty. I to niemałe – dodała.

Alicja Leszyńska obiecała, że nikomu nic nie powie.

Być może sprawa nigdy nie wydałaby się, gdyby nie to, że coraz gorzej się czuła. Z dnia na dzień coraz bardziej krwawiła i była coraz słabsza. Doszło do tego, że krwotok był tak obfity, że w obawie o życie, poprosiła męża o wezwanie karetki pogotowia.

Nowa wyjaśnienia złożone przez Leszyńską brzmiały sensacyjnie. Dr Joanna Kowalewska była lekarzem ginekologiem z ponad dwudziestoletnim stażem. Oprócz prywatnej praktyki lekarskiej, pracowała w publicznej przychodni zdrowia w Zamościu. Nigdy nie była karana sądownie ani dyscyplinarnie za błędy lekarskie czy inne uchybienia.

Nie należała do zwolenniczek aborcji, zarazem jednak wychodziła z założenia, że w wyjątkowych wypadkach (nieuleczalna choroba płodu, ciąża pochodząca z gwałtu lub zagrażająca życiu matki) zabieg powinien być dopuszczalny. Reprezentowała zdroworozsądkowe podejście do problemu, oparte na wiedzy medycznej i doświadczeniu życiowym.

Odmówiła składania wyjaśnień

Rzecz jasna, dobra opinia i autorytet pani doktor, nie wykluczały jej z grona podejrzanych. Prokurator wezwał ją na przesłuchanie. Na początek spytał, czy zna niejaką Alicję Leszyńską. Kowalewska odpowiedziała twierdząco. Znała ją jako pacjentkę. Niedawno ta kobieta była u niej dwukrotnie na badaniu.

– Czy pani Leszyńska przychodziła tylko zrobić badania, czy i w innej sprawie? – zadał kolejne pytanie prokurator.

– Nie rozumiem – zmarszczyła brwi. – Prowadzę praktykę ginekologiczną, więc kobiety przychodzą do mnie się przebadać a nie porozmawiać o teatrze czy modzie. O jaką sprawę panu chodzi?

– Sprecyzuję pytanie: czy w czasie wizyty tej pani w gabinecie, proponowała jej pani doktor przeprowadzenie zabiegu aborcyjnego? Leszyńska tak twierdzi. A co pani na to?

Lekarce zaparło dech z wrażenia. Po chwili, gdy odzyskała zdolność mówienia, oświadczyła, że to podłe insynuacje. Nie proponowała przeprowadzenia aborcji ani Leszyńskiej ani żadnej innej kobiecie, bo się tym nie zajmuje. Tyle miała do powiedzenia. Nie udzieliła odpowiedzi na pytanie, o czym rozmawiała z Leszyńską, kiedy tamta u niej była, zasłaniając się tajemnicą lekarską.

Być może jej ostra postawa i niechęć do współpracy z organami ścigania sprawiły, że została oskarżona przez zamojską prokuraturę nie tylko o przeprowadzenie nielegalnego zabiegu aborcji, ale także o sprowadzenie bezpośredniego niebezpieczeństwa utraty życia i zdrowia pacjentki poprzez to, że nie przeprowadziła przed zabiegiem niezbędnych badań i nie sprawowała nad nią opieki po zabiegu. Lekarce groziła kara do pięciu lat pozbawienia wolności. Nie została aresztowana. Przed sądem odpowiadała z wolnej stopy.

To wszystko przez nią!

Postępowanie sądowe nie potwierdziło ustaleń prokuratury. Obrońca lekarki ponad wszelką wątpliwość dowiódł jej niewinności. Kowalewska w dniu rzekomego usunięcia ciąży u Leszyńskiej, przebywała na sympozjum medycznym w Poznaniu, gdzie wygłaszała referat. Kilkudziesięciu świadków potwierdziło, że była wtedy z nimi. Absolutnie nie mogła więc przeprowadzić w tym dniu aborcji. Ponadto w jej gabinecie nie było odpowiednich warunków do przeprowadzenia takiego zabiegu.

Co się więc stało? Gdzie się podział martwy płód? Z tymi pytaniami sąd zwrócił się do Alicji Leszyńskiej. Kobieta wyjaśniła, że oskarżając Joannę Kowalewską o usunięcie jej ciąży, znowu minęła się z prawdą. Owszem, była u pani doktor w gabinecie. Spytała ją, czy podjęłaby się zabiegu usunięcia ciąży. Lekarka zdecydowanie odmówiła.

Leszyńska wyszła, ale wkrótce znowu się u niej zjawiła. Za drugim razem już nie pytała, czy Kowalewska usunie jej ciążę, tylko domagała się przeprowadzenia zabiegu. Tłumaczyła, że są biedni, nie stać ich na wychowywanie kolejnego dziecka. Jednak ginekolog nie zgodziła się. Nie chciała też polecić jej innego lekarza, który mógłby się podjąć zabiegu. Kazała jej wyjść.

W tym momencie Leszyńska nie wytrzymała. Nazwała lekarkę "nieczułą s...", Powiedziała, że jeszcze ją popamięta. Wychodząc z gabinetu, trzasnęła drzwiami.

– Byłam wzburzona i zrozpaczona tym co usłyszałam. Nie miałam jednak zamiaru mścić się na pani doktor. Jeszcze nie wtedy. Przyszło mi to głowy, gdy policja przyjechała do nas szukać ciała dziecka – wyjaśniała.

Kilka dni później poroniła. Martwy płód zakopała, ale nie na terenie posesji, tylko na łące, kilkaset metrów od domu. Myślała, że nikt się o niczym nie dowie. Jednakże dostała krwotoku, trafiła do szpitala. Lekarze powiadomili prokuraturę. Szła w zaparte, podając zmyślone miejsca, w którym pochowała płód. Ale kiedy prokurator zagroził jej aresztem, postanowiła wrobić Kowalewską, twierdząc, że ginekolog za pieniądze usunęła jej ciążę.

– To wszystko było przez nią. Gdyby zgodziła się na dyskretny zabieg, nie musiałabym się tłumaczyć. Nie wiem, czemu nie chciała tego zrobić, przecież dziecka i tak by nie było, bo poroniłam. Coś musiało być nie tak z ciążą, a pani doktor nawet tego nie zauważyła – mówiła w sądzie.

Ta wersja okazała się w końcu prawdziwa. Na łące, we wskazanym przez kobietę miejscu, rzeczywiście był zakopany płód. Z przeprowadzonej sekcji zwłok wynikało, że poronienie nastąpiło u Alicji Leszyńskiej samoistnie.

Sądowy finał tej niecodziennej sprawy był taki, że zamojska ginekolog została uniewinniona od zarzutu nielegalnej aborcji i sprowadzenia niebezpieczeństwa utraty życia i zdrowia pacjentki. Lekarka nie wytoczyła Leszyńskiej procesu cywilnego o oczernianie. Tamta i tak miała mnóstwo kłopotów w związku z tym pożałowania godnym oskarżeniem. Kowalewska poniekąd rozumiała postępowanie tej kobiety i nawet jej współczuła. Nie chciała przysparzać jej rodzinie dodatkowych problemów. Jest od tego żeby pomagać ludziom, a nie pozywać ich do sądu.

Prokuratura postawiła Alicji Leszyńskiej zarzuty składania fałszywych zeznań, w wyniku których doktor Joanna Kowalewska została przez nią pomówiona o popełnienie przestępstwa, oraz o utrudnianie postępowania. Sąd Rejonowy w Zamościu uznał jej winę i skazał ją na karę 1 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata próby. 

Zmieniono personalia i niektóre szczegóły.

Codzienna dawka informacji kryminalnych. Szukaj na www.detektywonline.pl

Autor: Karol Rebs

Źródło artykułu:Detektyw
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (297)