Moc nie struchlała. W Wigilię w Połańcu zapanowała zmowa milczenia
Cała wieś była na pasterce. Radowali się z narodzin Jezusa. A osiemnastoletnia, ciężarna Krysia, jej mąż Staszek i 12-letni Miecio umierali, brutalnie zamordowani przez pijanych sąsiadów w drodze z kościoła.
24.12.2022 | aktual.: 29.12.2022 09:52
Krwawej zbrodni przyglądało się blisko 30 osób. A jednak w kolejnych dniach nikt nie przerwał zmowy milczenia. Śledztwo przez wiele miesięcy prowadzone było w kierunku wypadku drogowego. Wydarzenia, które miały miejsce w wigilijną noc 1976 roku, to nie tylko jedna z najgłośniejszych spraw kryminalnych z okresu PRL, ale też jedna z najbardziej przerażających spraw w historii polskiej kryminalistyki.
Była Wigilia Bożego Narodzenia, rok 1976. Zimna, śnieżna noc. Cała społeczność małego świętokrzyskiego Zrębina kolędowała w kościele w pobliskim Połańcu. Prawie cała. W zaparkowanym pod świątynią busie zrębińscy "prominenci" odprawiali własną, suto zakrapianą pasterkę. W wynajętym od PKS sanie bawił się sołtys, kilku partyjnych aktywistów i kilkudziesięciu "wybranych" mieszkańców wioski. Był tam też Jan Sojda, bogaty gospodarz, aspirujący do miana lidera lokalnej wspólnoty.
Straceńcza decyzja. Poszli po śmierć
Krystyna Łukaszek, jej mąż Stanisław Łukaszek oraz młodszy brat, Mieczysław Kalita, nagle opuścili nabożeństwo. Chwilę wcześniej do dziewczyny podeszła jedna z sąsiadek. – Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy – szepnęła na ucho 18-latce. Trójka wyszła z kościoła z nadzieją, że wróci do domu autokarem. Imprezowicze jednak nie zamierzali jeszcze kończyć popijawy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Krysia, Stasiek i Miecio ruszyli więc pieszo w kierunku Zrębina. Podróż nie zapowiadała się szczególnie przyjemnie. Zrębin od Połańca dzielą aż cztery kilometry. Noc była ciemna, mroźna, a droga przysypana śniegiem. W dodatku Krysia od pięciu miesięcy nosiła w łonie potomka. Nie mieli jednak innego wyjścia, rodzinne sprawy czekały na załatwienie.
Zrobili to na oczach 30 osób
Po pokonaniu części trasy rodzina Kalitów zauważyła w oddali światła samochodowe. Zbliżał się do nich fiat 125, przerobiony na taksówkę. Za nim podążał autobus pełen podpitych pasażerów, a dalej drugi autokar wynajęty dla okolicznych mieszkańców. Wyglądało na to, że pasterka się już skończyła. Duży fiat był coraz bliżej, a kierowca zdawał się nie widzieć pieszych. Nagle zjechał na pobocze. Auto wjechało prosto w 12-letniego Miecia.
Pojazdy się zatrzymały, a Krysia i Stasiek podbiegli do rannego chłopca. Wtedy z sana wybiegł Jan Sojda razem ze swoim szwagrem, Józefem Adasiem. Mężczyźni podbiegli do miejsca zdarzenia, lecz bynajmniej nie po to, by pomóc leżącemu na jezdni dziecku. Jeden z nich miał przy sobie klucz do odkręcania kół autobusowych. Metalowym prętem zaatakował Stanisława.
Nie rozumiejąc, co się dzieje, przerażona Krystyna zaczęła uciekać w głąb pola, podczas gdy mężczyźni dalej katowali jej męża. Gdy byli pewni, że 25-latek nie żyje, pobiegli za dziewczyną. Nie pomogły jej błagania o litość ani fakt, że oprawców z ofiarą łączyło pokrewieństwo. Szwagrowie bestialsko zatłukli 18-letnią ciężarną.
Miecio był nadal przytomny. Leżał na ulicy ze złamaną nogą i patrzył, jak Sojda z Adasiem mordują mu siostrę i szwagra. Po chwili zwyrodnialcy wrócili na drogę i przeciągnęli chłopaka na sam jej środek. Sojda dał znak kierowcy stojącego nieopodal fiata. Za kierownicą taksówki siedział jeden z jego zięciów, Jerzy Socha. Młody mężczyzna nacisnął pedał gazu. Samochód przejechał po 12-latku.
Makabrycznym scenom przyglądało się około 30 pasażerów sana. Większość z nich była pijana. Nikt nie rzucił się na pomoc mordowanym z zimną krwią ludziom. Gdy już było po wszystkim, kilka osób chciało wybiec z autokaru, ale drugi zięć Sojdy, Stanisław Kupliński, zagrodził im drogę ucieczki. - Kto wyjdzie, tego spotka ten sam los – miał oświadczyć 28-latek.
Nie pisnęli ani słówka
Po zabiciu trzech osób sprawcy nakazali pasażerom przejście do drugiego, pustego autobusu. Pijani, obawiający się o swoje życie ludzie, posłusznie słuchali rozkazów samozwańczego przywódcy. Gdy san był już pusty, Sojda i Adasiek przenieśli do niego zwłoki.
W międzyczasie nabożeństwo w połanieckim kościele powoli zmierzało ku końcowi. Świadkowie potrójnego morderstwa zdążyli jednak wrócić do świątyni, nim ksiądz wypowiedział ostatnie "amen". Zostali tam przywiezieni przez Kuplińskiego, który kazał im wmieszać się w tłum. Mrugnięciem oka nie dali po sobie poznać, że przed momentem na ich oczach dokonano makabrycznej zbrodni.
Po zakończonej mszy wierni rozpierzchli się przed świątynią, a wynajęty kierowca sana wszczął alarm. Krzyczał, że skradziono mu autobus. Ostatecznie mężczyzna usiadł za kółkiem drugiego autokaru, który "złodzieje" oszczędzili. Wsiedli tam także niezmotoryzowani mieszkańcy i wszyscy ruszyli w kierunku Zrębina. Po drodze natknęli się na przerażający widok.
W przydrożnym rowie leżały ciała Stanisława i Miecia, oba noszące wyraźne ślady potrącenia. Krystyna leżała martwa na poboczu, roznegliżowana. Znalazł się też "zaginiony" san. Kierowca rozwiózł zszokowanych (część jedynie z pozoru) pasażerów do domów, po czym udał się na policję. Funkcjonariuszom oświadczył, że ktoś ukradł mu autobus w trakcie pasterki i przejechał nim trzy osoby.
Policja wszczęła śledztwo. Podczas wykonywania czynności funkcjonariusze jednak nie wykazali się szczególnym profesjonalizmem. Całe postępowanie przygotowawcze było pozorne. Ciała ofiar poddano sekcji, lecz badanie zostało przeprowadzone przez lekarza bez odpowiednich uprawnień. Nowy, niezniszczony autobus san przeznaczono na kasację już dwa tygodnie po "wypadku". Większość dowodów po prostu bagatelizowano.
"Zabiliście mojego kolegę!"
Zarówno na komendzie, jak i w wiosce, niewiele osób zadawało jakiekolwiek pytania. Sytuacja wydawała się klarowna – "kalitowe dzieci" zginęły w wypadku drogowym. Tę wersję potwierdzało przecież kilkudziesięciu "świadków", a i okoliczności zdarzenia w oczach niezbyt gorliwych mundurowych nie wzbudzały specjalnych wątpliwości. Ziarno niepewności zasiał dopiero mały Stasiu Strzępek. Kilka dni po morderstwie wykrzyczał pod domami Sojdy i Adasia: "Zabójcy! Zabiliście mojego kolegę Miecia!".
14-latek przykuł tym uwagę służb. Jednak dopiero kilka tygodni później podczas formalnego przesłuchania wyjawił, że wracając wraz z dwoma kolegami pieszo z pasterki widział po drodze dwa zaparkowane autobusy oraz kręcącego się w przydrożnym rowie Adasia. Powiedział wszystko, choć Sojda usilnie próbował zastraszyć jego rodzinę. To właśnie zeznania chłopca doprowadziły do aresztowania mężczyzny. Adaś usłyszał zarzut spowodowania wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym.
Na tym etapie sprawy śledztwa jeszcze tylko jedna osoba miała odwagę opowiedzieć o tym, co widziała w wigilijną noc. Był to Leszek Brzdękiewicz. Mężczyzna od początku zeznawał, że Sojda, jego szwagier i zięciowie z premedytacją zabili Kalitów. Niestety, nie zdołał przedstawić swojej wersji przed sądem. Przed rozpoczęciem procesu Brzdękiewicz nagle zaginął. Jego ciało znaleziono w przepływającej przez Połaniec rzece. Policja brała pod uwagę, że ktoś mógł "pomóc" mu umrzeć, lecz z powodu braku dowodów jako przyczynę zgonu ostatecznie wskazano utonięcie wskutek nieszczęśliwego wypadku.
Niektórym osobom śliskie okoliczności wigilijnych wydarzeń nie dawały spokoju. W obliczu pojawiających się niepewności zlecona została ekshumacja zwłok ofiar i ich ponowne zbadanie. Przeprowadzona w maju 1977 roku sekcja wykazała, że obrażenia odnotowane na głowach dwóch dorosłych ofiar prawdopodobnie pochodziły od uderzeń podłużnym, ciężkim, tępym przedmiotem, a nie były skutkiem potrącenia samochodem.
To w końcu wypadek czy zabójstwo?
Po kilku miesiącach śledztwa miejsce miała rzecz niesłychana. Niektórym świadkom wigilijnej makabry zaczęły się rozwiązywać języki. Widząc, że "władcy wsi" jednak nie udało się dokonać zbrodni doskonałej i istnieje szansa na jego zdemaskowanie, kilka osób postanowiło stawić czoła prawdzie. Jakież musiało być zdziwienie funkcjonariuszy, gdy nagle usłyszeli, że majętny pan Sojda – nazywany "królem Zrębina", trzymający w garści całą okolicę, pokazał bardzo ostre rogi. Na jaw zaczęły wychodzić szokujące fakty, na które chyba żaden członek lokalnej społeczności nie był gotowy.
W oczach organów ścigania obraz sytuacji w końcu zaczął się klarować, choć z pewnością prawda z trudem mieściła się mundurowym w głowie. Śledczy usłyszeli m.in. że dziewczyna, która podczas pasterki przekazała Krysi wyssaną z palca historię o jej ojcu, działała na polecenie Sojdy. Dowiedzieli się także, że odjeżdżając spod kościoła, Sojda uśpił czujność pijanych, nieświadomych niczego pasażerów, wmawiając im, że skończył się alkohol i trzeba uzupełnić zapasy.
No i oczywiście wspomniano im również o tym, że śmierć trójki sąsiadów nie była wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Według relacji świadków, po dokonanym morderstwie, Sojda i Adaś przewieźli zwłoki około 1,5 km od miejsca zbrodni. Tam mieli nieumiejętnie upozorować wypadek samochodowy, a dla wzmocnienia efektu przejechali zwłoki chłopaków. Krysię mieli zaś rozebrać, by funkcjonariusze odnieśli wrażenie, że została zgwałcona.
To był przełom, jaki polscy kryminolodzy widują nieczęsto. Oto wypadek drogowy przeobraził się w perfidną, obrzydliwą, skrzętnie ukartowaną i nieprawdopodobną zbrodnię. Dokonaną przez czującego się całkowicie bezkarnym wiejskiego "bossa" i ślepo podporządkowanym mu krewnych, i z jakiegoś powodu zatajoną przez kilkadziesiąt osób, które nie miały w tym żadnego interesu. No właśnie, z jakiego?
Siła bezrefleksyjnej wiary i… pieniędzy
"Król Zrębina" nie zostawił niczego ślepemu losowi. Wszystkie aspekty swojego morderczego przedsięwzięcia szczegółowo przemyślał. M.in. opracował sposób, w jaki przekona świadków swoich czynów do milczenia. I choć dzisiaj to może wydawać się nie do pomyślenia, jego "chłopskie" metody w dużej mierze działy.
Sojda czerpał z lęku i szacunku, jakie wzbudzał w mieszkańcach wioski, głównie z powodu swojego majątku (jako jedyny we wsi posiadał ciągnik!). Swój sprytny plan realizował na podatnym gruncie. Wiejską ludnością w latach 70. rządziła przede wszystkim bezrefleksyjna wiara, a trudne warunki życiowe czyniło ją łasą na pieniądze. Sojda z tego wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę i nikczemnie to wykorzystał.
W nocy z 24 na 25 grudnia, parę chwil po morderstwie, Sojda przeprowadził poważną "rozmowę" z ludźmi, z którymi jeszcze moment wcześniej pił wódkę, a teraz wplątał ich w przestępstwo zagrożone karą śmierci. Wszedł do autobusu, gdzie z przerażenia drżeli świadkowie potrójnego morderstwa, a następnie wyciągnął różaniec i agrafkę. Kazał wszystkim uklęknąć i przysiąc, że nikomu nie zdradzą, co widzieli tej nocy.
Każdemu po kolei dawał do pocałowania różaniec i przekłuwał agrafką opuszek palca, by zostawił swój unikalny "podpis" na kartce papieru. Na koniec podarował wszystkim plik banknotów. Później, już w czasie trwania śledztwa, Sojda postanowił się upewnić, że mieszkańcy będą mu posłuszni. W tym celu zabrał ich do sąsiedniej Wolicy, gdzie przed Obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej otoczonej świecami kazał ponownie złożyć przysięgę milczenia. Lojalność nagradzał medalikami przywiezionymi z Częstochowy i kolejnymi łapówkami.
Choć trudno w to uwierzyć, naprawdę blisko 30 osób po tak kuriozalnych, zabobonnych obrzędach czuło się zobligowanymi do dochowania mrocznego sekretu sąsiada. Mentalność ówczesnych czasów i specyfika społeczności, a pewnie także i obawa przed odwetem, doprowadziły do zgodnego, zbiorowego zatajenia jednej z najokrutniejszych zbrodni we współczesnej historii Polski.
"Zmowa milczenia" złamana. Tego "król" się nie spodziewał
Na szczęście znalazło się kilku chojraków, choć policzyć ich można na palcach jednej ręki. Wkrótce po tym, jak ośmielili się oni złamać "zmowę milczenia", Sojda trafił do aresztu, a kilka miesięcy później los teścia podzielili Kulpiński i Socha. Mogłoby się wydawać, że sprawę od rozwiązania dzieli tylko krok. Sojdowska partyzantka jednak nie dawała za wygraną.
Świadkowie, którzy postanowili otworzyć się przed funkcjonariuszami, na czas przed rozpoczęciem procesu zostali pozostawieni sami sobie, pod obstrzałem sprzymierzeńców wpływowych sprawców. Rodzina oskarżonych rozpowiadała po wsi, że sprawa jest już załatwiona, a zatrzymani niedługo wyjdą na wolność. W okolicy panowało przeświadczenie, że Sojdowie są całkowicie bezkarni. Zastraszeni ludzie zmieniali zeznania, plątali się w swoich wersjach. Strach przed gniewem Sojdy był silniejszy, niż ten przed odsiadką za kłamanie przed sądem.
Nawet w sądzie świadkowie nie mogli odetchnąć z ulgą. Bliscy morderców co poniektórych próbowali przekupić. Nieczyste zagrywki mieli stosować także adwokaci oskarżonych, którzy wykorzystywali nagrania z rozpraw do szantażowania osób skłonnych do "wyłamania się". Ostatecznie w śledztwie przesłuchano 232 świadków, a podczas procesu 220. 38 odwołało swoje zeznania. By przekonać ludzi do wyjawienia prawdy, sąd zaczął nakładać kary pieniężne za mataczenie.
Po trwającym rok procesie zapadł wyczekiwany wyrok. 10 listopada 1979 roku Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu skazał 51-letniego Jana Sojdę, 37-letniego Józefa Adasia, 30-letniego Jerzego Sochę i 31-letniego Stanisława Kulpińskiego na karę śmierci. 18 świadków zostało skazanych za składanie fałszywych zeznań na kilka lat więzienia. Prokurator Franciszek Bełczowski w mowie końcowej oświadczył:
"Oskarżony Sojda plan zbrodni precyzyjnie oparł na mentalności środowiska, które znał. Do kilkudziesięciu świadków dotarł dwoma sposobami – magią i konkretem. Przysięgą w autobusie na krzyż różańca, przysięgą w domu wiejskiego aktywisty również na krucyfiks, wręczaniem medalików przywiezionych z Częstochowy, gestami i słowami – Matka Boska Częstochowska was ochroni – zastraszył świadków zbrodni. Mur milczenia wzmocnił konkretem, wydał około 400 tysięcy złotych na łapówki. I groził: kto puści parę z ust, popamięta!".
Wyrok nie był prawomocny. Obrońcy skazańców złożyli rewizję do Izby Karnej Sądu Najwyższego. W apelacji wytknęli prokuratorom masę błędów, w tym rzekome wymuszanie zeznań siłą czy niepoprawne przeprowadzenie wizji lokalnej. 5 lutego 1982 roku Sąd Najwyższy zdecydował o podtrzymaniu kary śmierci dla Sojdy i Adasia. Wyrok Sochy zmieniono na 25 lat więzienia, a Kulpiński otrzymał 15 lat. 23 listopada tego samego roku w Areszcie Śledczym przy ulicy Montelupich w Krakowie Jan Sojda i Józef Adaś zostali powieszeni.
Kilka miesięcy wcześniej wszyscy bawili się na weselu ofiar
Pozostaje jednak najważniejsze pytanie. Co kierowało dobrze prosperującym gospodarzem, który – jak mogłoby się wydawać – miał wszystko, gdy z zimną krwią mordował trójkę spokrewnionych z nim dzieciaków w wigilijną noc? Odpowiedź brzmi: pycha, zawiść, przekonanie o własnej wyższości i chęć udowodnienia jej innym. A ujmując sprawę bardziej dosłownie – rodzinne waśnie.
Początki niesnasek między klanami Sojdów i Kalitów sięgają czasów powojennych. Jak podawał Janusz Klich w podkarpackim pitawalu, W 1948 roku młody, zaledwie 20-letni Jan Sojda został skazany na 8 miesięcy bezwzględnego pozbawienia wolności za zgwałcenie pasterki krów. Do jego aresztowania przyczynił się jego dalszy krewny Jan Roj - dziadek zamordowanych lata później Krystyny i Macieja. Sojda nigdy nie tego nie przetrawił i pielęgnował w sobie nienawiść nie tylko do tego człowieka, ale także do jego bliskich.
To jednak tylko jedna ze znanych wersji. Według innych pogłosek Sojdowie mieli być wykorzystywani przez Roja – aktywistę PPR i członka ORMO, do jego własnych, politycznych celów. Rodzina miała m.in. zostać zmuszona do głosowania "3 razy tak" w referendum na temat przemian politycznych i gospodarczych w 1946 r. Co tak naprawdę było źródłem wzajemnej niechęci? Tego możemy się już nigdy nie dowiedzieć.
Pewne jest jednak, że parę miesięcy przed zbrodnią, która wstrząsnęła okolicą, cały Zrębin bawił się na weselu Krysi i Stasia. Na zabawie obecni byli także Sojdowie. Siostra Jana Sojda i żona jego partnera w zbrodni – Józefa Adasia, została poproszona o pomoc w kuchni. W czasie przyjęcia inny pomocnik kuchenny miał zauważyć, jak Adasiowa wynosi z kuchni mięso i wędliny. Dowiedziała się o tym matka panny młodej. Kiedy poruszyła ten temat, siostra Jana Sojdy miała się oburzyć i opuścić wesele.
Urażona kobieta miała następnie poskarżyć się bratu. Zawzięty i butny Sojda nie mógł pogodzić się z takim znieważeniem jego familii. Jak to wygląda – najbliższa krewna wioskowego bogacza miałaby kraść od biedniejszych? To wtedy miał postanowić się zemścić. "Wyplenię kalitowe plemię" – miał grozić rodzinie Kalitów. I udowodnił, że jest słownym człowiekiem. Zgubiła go jednak przesadna wiara we własną bezkarność.