PolskaRyszard Horowitz: nie jestem tak twardy jak Romek Polański, który chce zabrać dzieci do Oświęcimia

Ryszard Horowitz: nie jestem tak twardy jak Romek Polański, który chce zabrać dzieci do Oświęcimia

Myślę, że gdybym został w Polsce i przeżył tutaj 1968 rok, mój obraz Polski mógłby zostać skażony. Jestem szczęśliwy, że jestem w innej sytuacji. Tym, którzy mojego sentymentu nie rozumieją, tłumaczę, że w Polsce są dobrzy i źli ludzie, nie można wszystkiego przekreślać - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Ryszard Horowitz. Światowej sławy fotografik, który żyje i tworzy w Nowym Jorku, prekursor komputerowego przetwarzania fotografii opowiada też m.in. o swojej długoletniej przyjaźni z Romanem Polańskim. Horowitz dzięki Oskarowi Schindlerowi jako jeden z ponad tysiąca osób ocalał z niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Nakładem Wydawnictwa "Znak" właśnie ukazała się jego autobiografia "Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora".

WP: Joanna Stanisławska: Pańskim życiorysem można by obdzielić kilka osób. Autobiografia, którą właśnie pan wydał ma 400 stron, a pewnie mogłaby znacznie więcej.

Ryszard Horowitz: To prawda, mam w zanadrzu jeszcze tyle historii, że starczyłoby na kolejne tomy (śmiech). Zależało mi na tym, żeby w sposób barwny opowiedzieć o świecie, w którym żyłem i żyję. Pamięć jest ulotna, ale dzięki temu, że mam swoje zdjęcia, z łatwością odtworzyłem pewne sytuacje. Wzorem była dla mnie autobiografia Artura Rubinsteina, przy czym daleki jestem od tego, żeby równać się z jego osobą, ale bliskie jest mi takie podejście z rezerwą i poczuciem humoru, bez patosu do własnego życia.

WP: Kreśli pan barwny portret epoki: jest powojenny Kraków, przyjaźń z Romanem Polańskim, jazz i początki legendarnej Piwnicy pod Baranami, Nowy Jork niczym z serialu "Mad Men", spotkania z Mickiem Jaggerem, Andym Warholem, Davidem Brubeckiem czy Richardem Avedonem, a wszystko to poprzedzone przejściem przez piekło getta i obozów koncentracyjnych. Przyznam, że to lektura, od której trudno się oderwać.

- Nie chciałem, żeby to była kolejna książka martyrologiczna, jakich na rynku jest mnóstwo, dlatego uciekłem od chronologii. Chodziło mi o to, żeby pokazać, że na przekór tych wszystkich dramatów można stworzyć coś pozytywnego, bardziej kolorowego. Świadomie unikałem pewnych tematów, nazwisk, nie chciałem, żeby powstała z tego jakaś osobista wendetta. Żeby ludzie mieli pretensje, albo włączyła się prokuratura, bo tak też mogłoby się skończyć, gdybym napisał prawdę o pewnych ludziach (śmiech).

WP: Tytuł "Życie niebywałe" jest bardzo adekwatny.

- Rozważałem inny: "W czepku urodzony". Wiele osób mówiło mi, że to dosyć nonszalanckie sformułowanie. Myślę jednak, że po przeczytaniu książki, zrozumieją, o co mi chodzi. Często patrzą na mnie jak na dziwaka, bo jestem też np. bardzo przesądny. Mam to po mamie: nigdy nie przejdę pod drabiną, omijam zakonnice, a cieszę się na widok białego konia czy kominiarza, którego spotkanie w Stanach graniczy z cudem.

WP: Twierdzi pan, że pańskie życie pełne jest przypadków - na ogół bardzo szczęśliwych. Isaac Bashevis Singer mówił jednak, że nie ma czegoś takiego jak przypadek, że jest on tylko maską na twarzy przeznaczenia.

- Dla mnie przypadek i przeznaczenie są ze sobą związane. Życie daje nam szanse i trzeba umieć je wykorzystać, nie w sposób natrętny czy chamski, ale chłonąć ludzi, sytuacje, wrażenia. Znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Nie wszystko możemy zaplanować. Ci, którzy z góry zakładają, że coś powinno im zostać dane, robią coś tylko w tym celu, żeby dostać nagrodę, są naiwni. Znam wielu laureatów Oscarów czy Grammy, o których świat zapomniał, bo nie mieli nic do powiedzenia. Najgorsze, co można zrobić, to siedzieć na tyłku i czekać nie wiadomo na co.

WP: "Romek często powtarza, że to dzięki niemu zostałem malarzem i fotografem. Więc niech już tak będzie - jemu zawdzięczam całe moje zawodowe życie" - pisze pan w swojej książce. To niesamowita i rzadko spotykana rzecz, że dwaj wybitni artyści potrafią się przyjaźnić, bez rywalizacji. Jak wam się to udało?

- Wielu pewnie się zdziwi, ale to nie wojna nas połączyła, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat, być może jeszcze do tego nie dojrzeliśmy. W naszym wypadku rywalizacja nie miałaby sensu, bo przez większość życia funkcjonowaliśmy w zupełnie innych światach. To, że wyrośliśmy razem, na pewno miało kolosalny wpływ na to, jak myślę. Romek wzbudził we mnie pewne zainteresowania. Byłem kiedyś na uroczystości z okazji rocznicy powstania krakowskiego Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie wśród prac studentów z różnych lat, były też doskonałe rysunki Romana. Ale jego ostatecznie wywalili, tak samo jak ja nigdy nie skończyłem Akademii, naukę przerwałem w połowie II roku. Życie tak się potoczyło. Większe znaczenie dla mojego rozwoju miał zresztą okres liceum niż Akademii, bo nie byłem w zasadzie w stanie nawiązać bliższych kontaktów z kolegami i koleżankami na studiach, nie mówiąc już o pedagogach.

WP: Każda wizyta Romana Polańskiego, również ta niedawna przy okazji otwarcia Muzeum Żydów Polskich, wywołuje burzę, mimo to swój najnowszy film "Sprawa Dreyfusa" chce on kręcić w Polsce. Rozumie pan tę decyzję?

- Skoro mówimy o przypadkach, to jego życie jest absolutnie specjalne pod tym względem. Jest też o wiele bardziej tragiczne niż moje, tyle miał potyczek z fatum, podziwiam go, że stoi na własnych nogach, że się nigdy nie załamał. Miałem z nim kontakt w najbardziej krytycznych momentach, chciałem go podtrzymać na duchu, a kończyło się tym, że to on mnie pocieszał. Wszystko jest dla niego jednym wielkim żartem, jednym wielkim filmem.

WP: A pan z jakimi uczuciami wraca do Polski?

- Z bardzo pozytywnymi, bo dorastałem wśród grupy naprawdę nieprzeciętnych ludzi. To był magiczny czas, udało nam się stworzyć swój własnym świat, w odcięciu od stalinizmu, tego szarego, potwornego świata polityki. Byliśmy podszyci fantazją, żyliśmy sztuką. Gdy spotykam się z przyjaciółmi z tamtego okresu, nie czuję upływu lat. Z Wojtkiem Karolakiem dowcipkujemy, jak za dawnych czasów. Oczywiście są pewnie też tacy, którzy się bardzo zmienili, ale ja mam tendencję do patrzenia na wszystko przez różowe okulary.

WP: Przyznaje pan w książce, że pańskiej silnej więzi z Polską nie rozumie wielu pańskich przyjaciół, którzy sami również wyemigrowali.

- To dlatego, że wielu przeżyło gehennę po wojnie, działy się wtedy potworne rzeczy. Sam, choć byłem bardzo blisko, o pogromie w Krakowie, który miał miejsce w lipcu 1945 r. dowiedziałem się wiele lat później. Rodzice chcieli mnie chronić, gwałtowne akty przemocy zdarzyły się dosłownie parę ulic od naszego mieszkania! Roman twierdzi, że to pamięta, ale nawet jeśli to prawda, nigdy mi o tym nie mówił. Myślę też, że gdybym został w Polsce i przeżył tutaj 1968 rok, mój obraz Polski mógłby zostać skażony. Jestem szczęśliwy, że jestem w innej sytuacji. Tym, którzy mojego sentymentu nie rozumieją, tłumaczę, że w Polsce są dobrzy i źli ludzie, nie można wszystkiego przekreślać.

WP: Komunistyczna Polska to nie był kraj dla artysty?

- Ja, Romek i szereg naszych przyjaciół, wszyscy mieliśmy podobne podejście. Chcieliśmy wyjechać z Polski, żeby rozwijać się artystycznie, żeby nikt nas nie ograniczał, nie mówił, co mamy tworzyć i czuć.

WP: Przygląda się pan dyskusjom o czarnych kartach polsko-żydowskiej historii?

- Następne pokolenia muszą mieć świadomość zła, które się działo, ale nie można się w tym zatracić. Także zaszłości okresu komuny nie można wyjaśniać bez końca, ścigać agentów, niszczyć ludzi. Zauważyłem, że ludzie, którzy najgłośniej krzyczą, mają najwięcej za uszami. Zupełnie mnie to wytrąciło z równowagi, kiedy dowiedziałem się, że moi bliscy przyjaciele współpracowali z bezpieką. Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego mogło się zdarzyć. To szalenie deprymujące, że ludzie decydowali się donosić z powodów koniunkturalnych, żeby dostać paszport i móc wyjeżdżać. Do mnie zresztą też się przyczepiają, zarzucają mi, że skoro wyjechałem to znaczy, że moja rodzina musiała współpracować z partią. Albo twierdzą, że to, że jestem Żydem otworzyło mi wszystkie drzwi w Nowym Jorku. Moi rodzice nigdy nie ukrywali swojego pochodzenia. Moja żona np. o tym, że jest Żydówką dowiedziała się od swoich bliskich dopiero, kiedy w wieku 10 lat wyjechała z Polski do Ameryki Południowej. Ja w coś takiego nie wierzę, bo od
swojej tożsamości nie można uciec. Zresztą po co uciekać? W mojej rodzinie takie podejście było naturalne.

WP: Czy te ataki nie biorą się przede wszystkim z ludzkiej zawiści? Nie lubimy tych, którzy odnieśli sukces.

- Tak jest i w Polsce, i o wiele rzadziej w Stanach. Skoro komuś się udało, to pewnie musiał kogoś zamordować, albo jakieś inne świństwo zrobić. Na pewno są też tacy, którzy w drodze na szczyt dopuścili się podłości, ale rozciąganie tego na wszystkich i wykorzystywanie takich przypadków do oczerniania ludzi, jest podłe.

WP: Miał pan bardzo trudne początki w Stanach, życie emigranta wymagało ogromnej siły charakteru i chyba też przekonania o własnym talencie.

- Dopiero teraz nabrałem większej pewności siebie. Ale jak zwracają się do mnie per "mistrzu" to aż mnie skręca. Pomogły mi dwie rzeczy: to, że zawsze kochałem to, co robię i bez względu na to, co mówili inni, musiałem to robić. Zawsze rajcowało mnie eksperymentowanie, nigdy nie zrażałem się krytyką tych, którzy z wielkim strachem podchodzili do wszelkich nowinek technologicznych, przekraczania granic. Nie wierzę w takie kategoryzowanie, że coś jest sztuką, a coś komercją, życie nie jest czarno-białe. Etykietowanie to domena ludzi, którzy sami nie posiadają żadnego talentu, więc wyżywają się na innych. Nie zaplanowałem skrupulatnie ścieżki kariery, ale tak się szczęśliwie złożyło, że asystując Arnoldowi Newmanowi i Richardowi Avedonowi, fotografując dla Ilyi Schora i Natana Rapaporta, pracując jako grafik w CBS dla Lou Dorfsmana czy w studio filmowym Ferro, Magubgub & Schwartz, a potem w agencjach reklamowych Young & Rubicam i Grey Advertising, ciągle zdobywałem nową wiedzę, aż wreszcie mogłem otworzyć
własne studio.

WP: Czas pokazał, że był pan w awangardzie, jeśli chodzi o komputerowe przetwarzanie fotografii.

- Szczęśliwie tak się złożyło, bo mogło się skończyć inaczej (śmiech). Gdym nie zajął się fotografią, ale pozostał malarzem, zbyt wierzył w to, czego mnie nauczono w Krakowie, czyli poddania się tradycji, też byłoby niedobrze. Ten melanż, połączenie starego z nowym, dał mi bazę. Nie żałuję, że poświęciłem tyle czasu rozwijaniu technik obróbki komputerowej, od początku byłem pod wielkim wrażeniem możliwości, jakie daje, choć mieszali mnie z błotem. Tym, którzy mnie atakowali zajęło kilka lat, nim wskoczyli w ten sam tor myślenia. Niestety to, co dziś dzieje się w światku twórców jest w większości pozbawione wiedzy, oparte na tricku, gadżecie.

WP: Dużo jest teraz fotografów, którzy przychodzą z aparatem na przyjęcia i strzelają fotki na zawołanie. Pan jest krytyczny wobec tego zjawiska, które wydaje się być wykwitem obecnych czasów i wszechobecnego Facebooka.

- Mierzi mnie ta chęć zarejestrowania swojego istnienia: widziałam się z tym, zjadłam to, byłam tu, to banalne, bzdurne, dawniej ludzie trzymali to dla siebie, teraz jest rozdmuchane na cały świat. Po co obnażać się w ten sposób i kogo to obchodzi? Kocham internet, byłem jednym z pierwszych, który poszedł w tym kierunku, ale to zjawisko jest zmorą naszych czasów. Zdarzają się skandaliści, którzy są za wszelką cenę szokować, ale najgorsi są ludzie, który niczego nie umieją, niczego nie wiedzą, a tylko chcą zaistnieć, internet jest dla nich medium, które daje im na to szansę, za darmo.

WP: Irytuje pana interpretacja pańskich dzieł przez pryzmat pańskich dramatycznych doświadczeń, dlaczego się pan tak przed tym broni?

- Moje podejście się zmienia. To naturalne, że ludzie starają się znaleźć powody, dla których moja twórczość jest taka, a nie inna. Choćbym nie wiem, jak się bronił nie potrafię do końca zanegować tego, co mówią doktor Karen Binder-Brynes i Jon Blair, że w moich pracach widać jakiś ślad tych najwcześniejszych, mrocznych przeżyć. Szczególnie kłócimy się z Jonem o interpretację Alegorii II, przedstawiającej niemowlę ześlizgujące się z wodnej płaszczyzny, które trzyma za pazur orła. Jego zdaniem orzeł jest symbolem zła i zagrożenia, mojej wojennej traumy. Dlatego na szczęście przez bardzo wiele lat nikt w Ameryce nie wiedział o mojej przeszłości, że byłem w getcie krakowskim, płaszowskim obozie, a potem w fabryce Schindlera i że jako pięciolatek znalazłem się w obozie w Oświęcimiu. Nie ukrywałem tego, co przeżyłem, ale nie czułem potrzeby, żeby o tym mówić, nie chciałem, by ktoś się nade mną litował. Jak w końcu się dowiedzieli to zacząłem dostawać listy od swoich eks. Dziewczyna, w której byłem bardzo
zakochany, a ona mnie olała, napisała: "Rysiu, gdybyś mi tylko wtedy powiedział, wszystko byłoby inaczej". WP: Żałuje pan czasem, że za sprawą "Listy Schindlera" pańska prywatna historia stała się powszechnie znana?

- Wszystko trzeba jakoś z siebie wyłuskać, nawet największych traum nie można tłamsić w sobie, komunikacja między ludźmi jest podstawą. Poza tym, mam nadzieję, że następne pokolenia będą mogły z moich doświadczeń wyciągnąć jakąś lekcję.

WP: Wciąż trudno panu o tym mówić...

- Bardzo to przeżywam, ale patrząc z perspektywy myślę sobie, że dobrze, że dostałem takiego kopa, że przeszła ta cała machina medialna związana z "Listą", inaczej musiałoby upłynąć pewnie znacznie więcej czasu, zanim bym to wszystko sobie przepracował. Ze swojego pobytu w Oświęcimiu mam szczątkowe wspomnienia, właściwie pamiętam tylko dzień wyzwolenia, kiedy Rosjanie kręcili film propagandowy. Wszyscy się ich baliśmy. Gdy zdarza mi się zwątpić, czy rzeczywiście tam byłem, spoglądam na tatuaż na lewym przedramieniu: numer B-14438. Mój starszy kuzyn, który przeżył to samo pamięta znacznie więcej, ma też zupełnie inny charakter. Kiedy mnie zatyka, on potrafi na ten temat mówić bez jednej łezki, jeździ po college'ach, daje wywiady, czuje taką potrzebę. Po tym jak film wszedł na ekrany, zgłosił się do mnie do pracowni facet, nazywał się Zbigniew Gross, który twierdził, że był ze mną w obozie, pokazał mi swój tatuaż, miał numer różniący się dwiema cyframi. To spotkanie też było dla mnie bardzo trudne.

WP: W książce opowiada pan o dwóch momentach, kiedy kompletnie się pan psychicznie rozsypał podczas wywiadów na ten temat.

- Nie mogę znieść, kiedy mój rozmówca nie rozumie wagi tematu, który porusza. Podobnie byłem wstrząśnięty, kiedy podczas wyświetlania "Listy" w Stanach Zjednoczonych w szkołach podstawowych dzieci w najbardziej drastycznych momentach śmiały się, myśląc, że to jest jakiś hollywoodzki horror, fikcja, wymyślona tylko po to, żeby straszyć. Nikt tych dzieci nie przygotował do tego tematu, nie wyjaśnił im chociaż w podstawowym zakresie, co za chwilę zobaczą i w efekcie reagowały wesołością np. w scenie, w której kobiety, omyłkowo wysłane do Oświęcimia, idą pod prysznic i nie wiedzą, czy z kurków poleci woda czy gaz. Znam tę historię doskonale, bo były tam wtedy moja mama i siostra. Znałem ludzi, które nigdy nie powrócili do siebie po wojennych traumach, dostali zupełnego kręćka. Jeden z nich już nie żyje, a tym co go zniszczyło do reszty był fakt, że po wyzwoleniu bandy UPA na jego oczach zamordowały mu matkę. Inny mój znajomy jest kompletnym mitomanem, bez przerwy pisze książki o Holokauście, opisuje fakty, które
nigdy nie mogły mieć miejsca. Wyrządza tym wiele szkody, bo potem ludzie myślą, że to kanon, że każdy, kto przeżył ten koszmar, powinien się otrząsnąć i tak właśnie robić. Przetwarzanie tematu Holokaustu w celach twórczych jest zresztą rzeczą potwornie niebezpieczną.

WP: Czy to prawda, że czyta pan i ogląda wszystko, co się ukazuje na temat Holokaustu? Ucieszyło mnie, że pańska opinia na temat filmu "Życie jest piękne", którego też nigdy nie mogłam przyjąć, jest zbieżna z moją.

- Choć o swoich doświadczeniach nie umiem mówić, bardzo ciekawi mnie spojrzenie innych, niekoniecznie ocalonych z Holokaustu, to jak udaje im się uchwycić tę niewyobrażalną tragedię i jej dramaturgię. Akurat byłem we Włoszech, kiedy ten film miał swoją premierę. Wszyscy wokół mówili mi, że jest genialny i że muszę go zobaczyć. A ja myślałem, że mnie szlag trafi. Ten aktor był dla mnie nie do zniesienia. Zarzucano mi, że nie mam poczucia humoru, ale dla mnie ten film to nieporozumienie, do tego w wyjątkowo złym guście.

WP: Na piedestale stawia pan za to "Siedem piękności Pasqualino" Liny Wertmueller, który swego czasu budził nie mniejsze kontrowersje niż film Roberto Benigniego. Co je odróżnia od siebie?

- Wertmueller zanim rozpoczęła samodzielną karierę była asystentką Felliniego i w jej filmach widać wpływ włoskiego mistrza. Dla mnie rewelacją była scena, w której Giancarlo Giannini, wychudzony więzień obozu usiłuje posiąść grubą komendantkę obozu. Najważniejszym twórcą, który czerpie inspirację z tego okresu jest jednak moim zdaniem Aharon Appelfeld i jego "Badenheim 1939". Akcja powieści rozgrywa się w uzdrowisku, do którego zjeżdżają się przedstawiciele zamożnej i średniej klasy Żydów z całej Austrii. Sezon upływa im przy muzyce i dobrym jedzeniu, jednak z czasem zaczyna narastać duchota wokół kurortu. Pojawiają się uregulowania dotyczące życia i ograniczenia w różnych sferach. W końcu uzdrowisko zostaje ogrodzone, a wewnątrz pozostają tylko Żydzi. Autor to Żyd z Polski, który po wojnie wyemigrował do Izraela, pisze po hebrajsku, jego książki są tłumaczone na wszystkie języki świata. Poznałem go w Krakowie w domu Andrzeja Wajdy, to przeuroczy facet, starszy ode mnie o 10 lat, który przeżył wojnę na
Ukrainie. Appelfeld używa skromnych środków, opisy są lakoniczne, a narracja spokojna, ale trafia do podświadomości tak, że człowieka aż ciarki przechodzą.

WP: Początkowo miał pan różnego rodzaju obiekcje wobec "Listy", jak po 20 latach patrzy pan na ten film?

- Znając filmową przeszłość Stevena Spielberga, obwiałem się, że to będzie obraz bardzo komercyjny, kiczowaty. Teraz mam do niego pozytywny stosunek, bo rozszerzył świadomość o Holokauście, zainspirował wielu twórców do podejmowania tego tematu. Był rzetelnie zrobiony, świetnie sfilmowany przez Janusza Kamińskiego, nakręcony na miejscu, z udziałem wspaniałych polskich scenografów, projektantów wnętrz i kostiumów, moich przyjaciół Ewy Braun i Allana Starskiego. Dla mnie kanonem, jeśli chodzi o prawdę historyczną jest jednak film Jona Blaira "Schindler", mniej znany w Polsce dokument, który powstał 10 lat przed "Listą". Zawiera relacje z pierwszej ręki, wywiady ze świadkami. Polecam ten film, tym, którzy chcą dowiedzieć się czegoś najbliższego prawdy.

WP: Narzeka pan, że w Polsce Schindler nie został dostatecznie uhonorowany, jego postać również budzi jednak kontrowersje: był członkiem NSDAP, był znany ze swojej rozrzutności i zamiłowania do picia i kobiet.

- Zgadzam się, że to skomplikowana postać, ale uratował życie moje i wielu innych ludzi, dlatego należy mu się odpowiednie upamiętnienie. Jego historia zawsze była i będzie częścią mojej rodziny. Pamięć o nim przez lata była niewygodna dla władz Polski Ludowej. Zmieniło się to dopiero za sprawą filmu, wtedy w Krakowie w jego dawnej Fabryce "Emalia" postanowiono zorganizować muzeum. To świetny pomysł marketingowy, bo z Rynku jeżdżą teraz na Lipową specjalne busiki "szlakiem listy Schindlera", ale mnie ta ekspozycja rozczarowała. To nie Schindler jest jej centralną postacią, liczyłem też na to, że zostaną zachowane fragmenty fabryki, żeby pokazać jak funkcjonowała.

Najbardziej mnie jednak zabolało, że nikt się nie zwrócił do mojej siostry, Niusi, albo do nieżyjącej już Stelli Mueller, autorki książki "Dziewczynka z listy Schindlera. Oczami dziecka", jednej z najbardziej wzruszających pozycji tego rodzaju. Świadków, którzy byli na miejscu i to wszystko przeżyli, znali detale. Spielberg był na tyle mądry, że ściągnął Niusię na plan i ona wiele rzeczy mu podpowiedziała. Jest starsza ode mnie, pamięta znacznie więcej. To ona podczas 34. urodzin Schindlera, w imieniu pracowników wręczyła mu zrobiony z chleba tort urodzinowy, za co ją pocałował. Za ten czyn trafił do aresztu.

WP: Zastanawiał się pan kiedyś jak by wyglądała "Lista", gdyby to Polański ją nakręcił?

- Na pewno powstałby wspaniały film, gdyby tylko Roman czuł się na siłach dotykać tematu Holokaustu w Krakowie i tutaj kręcić film. Ale, jak sam mówił, kosztowałoby go to zbyt wiele. Wiele prawdy i swoich własnych doświadczeń zawarł w "Pianiście". Z tym filmem jest jednak inny problem, który nie ma nic wspólnego z pracą Polańskiego, ale z samym Władysławem Szpilmanem, który był postacią bardzo kontrowersyjną. Sposób, w jaki został przedstawiony na ekranie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.

WP: Znał go pan osobiście?

- Nie, ale mówię to na podstawie rozmów z jego synem, Christopherem, który mieszka w Japonii. Jego podejście do osoby ojca jest zupełnie różne od tego, jakie prezentuje jego brat, Andrzej Szpilman, który całe swoje życie zbudował wokół famy ojca i procesuje się m.in. z Agatą Tuszyńską. Moja rodzina znała Szpilmana sprzed wojny, wujowie byli muzykami, poznałem też starszą panią, która jest zaprzyjaźniona z moimi bliskimi, która pracowała po wojnie w Polskiej Agencji Artystycznej "PAGART". Od wszystkich słyszałem wiele na temat "przymiotów" jego charakteru. No i przyczynił się do upadku Wiery Gran.

WP: Uważa pan Gran za ofiarę?

- Tak. Przekonywałem Romka, żeby koniecznie użył do ścieżki dźwiękowej pieśni w wykonaniu Gran, ale odmówił. Podejrzewam, że był pod straszną presją rodziny Szpilmana. Gran była przyjaciółką mojej mamy, bywała u nas. Podobała mi się książka Agaty, uważam, że była potrzebna. Dała głos swojej bohaterce, pieśniarce z warszawskiego getta. Pokazała też ostatnie lata jej życia, kobietę starą, udręczoną, pogrążoną w szaleństwie na skutek rozpowszechnianych na jej temat oskarżeń.

WP: Synowie pytają o pańską przeszłość?

- Nie jestem tak twardy jak Romek, który planuje zabrać swoje dzieci do Oświęcimia, ale moi synowie znają historię mojego życia. Od czasu do czasu rozmawiamy na temat Holokaustu, ale nie jest to temat naszego dnia codziennego. I cieszę się z tego.

Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (539)