Ruch Palikota zrodził się pod krzyżem
Prawie 40 proc. Polaków poparło partię programowo bezideową. Jednak co dziesiąty z głosujących wybrał ugrupowanie jawnie antychrześcijańskie. Można się kłócić, czy sukces Palikota to reakcja na bardzo mocno zarysowane ideowo PiS, czy kompletnie pozbawioną kręgosłupa Platformę. Jednak sprawdziło się znane z nauki chrześcijańskiej przeświadczenie, że umieranie ideologii nie kończy się wcale bezideowością, lecz powstaniem nowej, agresywnej duchowości, będącej antytezą tych, które wypchnięto z życia publicznego.
18.10.2011 | aktual.: 18.10.2011 14:57
Ruch Palikota zrodził się pod Krzyżem Pamięci na Krakowskim Przedmieściu. Można się zastanawiać, czy gdyby nie było Krzyża, nie byłoby Palikota? Byłby. Wybrałby sobie za cel Wawel, katedrę warszawską albo któryś z cmentarzy. Tam, gdzie jest Bóg chrześcijan, koncentrują się też jego najwięksi wrogowie. Sam Palikot stwierdził, że krzyż jest PiS-owski i dlatego musi go atakować. Krzyż oczywiście nie jest PiS-owski, ale dzisiaj ten stygmat – bycia PiS-owskim – wystarcza, by wyzwolić energię tłuszczy szukającej alibi dla ujścia najniższych emocji.
Palikot został stworzony przez elity polityczne, wśród których dominowała oczywiście „Gazeta Wyborcza”, ale i TVN, a także znani duchowni. Próbę zeświecczenia Polski podjęto już w latach 90. Na czele tego ruchu stała redakcja „Wyborczej”. Jednak to wpływowe środowisko musiało się zderzyć z postacią wielokrotnie potężniejszą – Janem Pawłem II, który nie godził się na wyparcie wiary z życia publicznego. Potem przyszło europejskie referendum i konieczność pozyskania Kościoła.
Rządy PiS-u też utrudniały generalną rozprawę z chrześcijaństwem. Wśród ich przeciwników obowiązywała wówczas doktryna: bić najpierw Kaczyńskich. 10 kwietnia 2010 r. wydawało się, że sprawa z Kaczyńskimi jest już skończona. Szybko, bardzo szybko okazało się, że na bazie tragedii rośnie mit Lecha Kaczyńskiego, a poruszenie narodowe staje się także poruszeniem religijnym. Trzeba było je w zarodku zdusić. Zarówno w sztabie Jarosława Kaczyńskiego, rządzonym przez Joannę Kluzik-Rostkowską, jak i w obozie Donalda Tuska zapanowała pełna zgoda – „Smoleńsk gasimy”. Prawie się udało. Na sprawę opuszczono kurtynę milczenia. Podporządkowali się temu niemal wszyscy, poza kilkoma redakcjami prawicowych mediów i niemym świadkiem modlitw i cierpienia setek tysięcy ludzi – Krzyżem Pamięci. Dla obozu PO zohydzenie i usunięcie Krzyża było wymazywaniem pamięci o Lechu Kaczyńskim. Dla „Gazety Wyborczej” stawka była o wiele większa. Sukces w tej walce oznaczał początek antychrześcijańskiego ruchu. Czas ku jego obudzeniu był
absolutnie odpowiedni. Udało się połączyć nastroje anty-PiS-owskie z antychrześcijańskimi.
„Umiarkowani” publicyści twierdzą, że gdyby PiS poddał sprawę Krzyża, nie byłoby tego wybuchu. Jest to głęboka nieznajomość środowiska otaczającego Adama Michnika. Bronić się wtedy można było w tylko jeden sposób: poprzez zdecydowaną reakcję całego Kościoła. Tymczasem głos Kościoła został kompletnie rozbity. W efekcie zwolenników Krzyża wystawiono na lincz hołoty. Tej samej, która obecnie spotężniała na tyle, że wprowadziła do parlamentu Palikota.
Dzisiaj ruch antychrześcjański będzie rósł i wciągał w swoją orbitę kolejne środowiska. Skoro nie ma miejsca na Krzyż ustawiony przez tysiące ludzi ku pamięci prawie stu ofiar, tym bardziej nie będzie miejsca na ten znak w Sejmie, szkołach i urzędach. Na Krakowskim Przedmieściu obudzono najciemniejsze moce. Dzisiaj pożerają one nasze życie publiczne, rozprzestrzeniając się na coraz to nowe sfery. Biskupi, którzy nieopatrznie dali na to zgodę, czekają, że diabeł może sam się schowa. Nie schowa się. Diabeł bał się akurat jednego Krzyża. Tego, który został rok temu internowany.
Tomasz Sakiewicz