Rozbrajająca się komisja
Największą dotąd zasługą komisji do spraw Orlenu są przecieki tajnych dokumentów i ich udostępnienie opinii publicznej. Jeśli chodzi o pozostałą jawną działalność, lepiej, żeby komisja nie robiła nic - to wniosek po przesłuchaniu premiera Millera.
25.11.2004 | aktual.: 26.11.2004 10:02
Po upublicznieniu zapisów rozmów telefonicznych Andrzeja Pęczaka z Markiem Dochnalem szybko nastąpiło pierwsze w historii aresztowanie posła. Wcześniej prokuratura dreptała w miejscu, mimo że prezydium Sejmu musiało wiedzieć, jak poseł Pęczak się kompromitował i co zawierały podsłuchy.
Zapisy rozmów wydostały się z komisji wbrew przepisom, bo nie wolno ujawniać dokumentów z toczącego się śledztwa bez zgody prokuratury. Tylko członkowie sejmowej komisji o tym nie wiedzieli, co ich kompromituje, gdy tłumaczą się, że akta nie były przecież opatrzone sygnaturą "tajne".
Z drugiej strony winniśmy komisji wdzięczność za to, że mogliśmy poznać szczegóły tych rozmów: język i problemy ze styku biznesu i władzy - bez przecieku wszystko to jeszcze długo pozostałoby w ukryciu. Widać, jak złe są regulacje prawne dotyczące informowania opinii publicznej w sprawach naruszania prawa przez przedstawicieli władzy. Mamy zatem konflikt między prawem obywateli do informacji a obowiązkiem szanowania przepisów przez urzędników.
Nadużywana tajność
W tej konfrontacji przegrać muszą przepisy, jeśli służyć mają osłanianiu przedstawicieli władzy - tak jak to było do momentu przecieku rozmów z posłem Pęczakiem. Przepisy nie mogą blokować prawa do takich informacji i widać, że potrzebna jest zmiana. To wyzwanie dla twórców prawa, by nie popaść w drugą skrajność - populistyczną pokusę opluwania przedstawicieli władzy.
Działalność komisji już pokazała, że można tajne dokumenty przekazywać opinii publicznej zupełnie legalnie, tak jak przy odtajnieniu części notatek służb specjalnych ze spotkania Jana Kulczyka z Władimirem Ałganowem. W sytuacji gdy są jeszcze inne notatki - a wtajemniczeni wciąż enigmatycznie sugerują, że to one zawierają prawdę - należy dążyć do ujawnienia pozostałych. Bo jeśli nie, to ktoś wiarygodny powinien wytłumaczyć publicznie, dlaczego to jest niemożliwe.
Jeśli coś się ukrywa przed opinią publiczną, powinien być obowiązek złożenia do sejfu wraz z utajnianym dokumentem szczegółowego wytłumaczenia na piśmie dlaczego - tak by mogła to kiedyś skontrolować i rozliczyć opozycja. W przeciwnym wypadku utajnianiem zawiadywać będą tylko służby specjalne bez jakiejkolwiek kontroli. A to prowadzi na przykład do ścigania dziennikarzy i ich źródeł informacji ujawniających sprawy utajnione niekoniecznie w interesie bezpieczeństwa państwa. O tym, że jest to realna groźba, przekonała nas ostatnio prokuratura z Kalisza, żądając billingów dziennikarzy opisujących zatrzymanie Dochnala.
Postępowanie Sejmu, prokuratury i sądu po ujawnieniu rozmów telefonicznych z Andrzejem Pęczakiem pokazuje, że na patologię można reagować szybko, jeśli tajności się nie nadużywa. Może na tym właśnie powinna się skoncentrować opozycja, jeśli chce skutecznie eliminować skorumpowanych polityków. Ta metoda jest ponadpartyjna i sam SLD głosował za zgodą na aresztowanie Pęczaka, do niedawna swojego wysokiego funkcjonariusza.
Jawna kompromitacja
Poza tajnymi posiedzeniami i odtajnianiem dokumentów komisja prowadzi też, niestety, działalność jawną. Gdy przesłuchuje ważnych polityków na oczach telewidzów, posłowie odgrywają prawdziwe przedstawienie - tak jak w ostatnią sobotę, gdy przed komisją zeznawał były premier Leszek Miller.
Zamiast żmudnego śledztwa, wnikliwej, może wręcz nudnej pracy oglądaliśmy krasomówcze popisy posłów i premiera Millera, któremu przyjęty w komisji styl pracy najwyraźniej odpowiadał. Posłowie nieustannie zwracali mu uwagę, by nie wygłaszał manifestów politycznych ani nie pouczał komisji, po czym robili dokładnie to samo.
Nie potrafili zadawać prostych, jednoznacznych pytań. Mylili wnioski formalne z wygłaszaniem polemik wobec kolegów z komisji. Nieustannie kłócili się o procedurę i odwoływali się do ekspertów. Ci zaś gubili się i nie dawali jednoznacznych odpowiedzi, często też miewali różne zdania czy punkty widzenia. Merytorycznie śledztwo komisji nie posunęło się ani o krok.
Wydawało się, że posłowie będą też bardziej ważyć swoje słowa po wpadce Romana Giertycha, gdy ten wprowadził w błąd komisję, sugerując, iż jego spotkanie z Janem Kulczykiem na Jasnej Górze było przypadkowe. Niestety, tak się nie stało, a posłowie rozwijają sztukę osiągania sprzeczności z samymi sobą. Poseł i prokurator Wassermann, zwracając się do premiera, mówił na przykład: "Wie pan, że pan kłamie". A chwilę później tłumaczył: "Po raz kolejny chciałem zwrócić uwagę kolegom z lewicy, że ja nie powiedziałem, że pan premier kłamie".
Jest w komisji na pewno za dużo emocji, politycznego zaślepienia, a nawet arogancji. Brakuje profesjonalizmu. Zarówno ze strony opozycji, która traktowała premiera ostentacyjnie z góry, jak i posłów z rządzących SLD, SdPl i UP, którzy nie potrafili lub nie chcieli zadać Millerowi ani jednego trudnego pytania.
W taki sposób komisja sama się rozbraja. Podważa swój autorytet i wiarę w możliwość uczciwego, obiektywnego śledztwa.
Czarne chmury zbierają się nad komisją. SLD chce, by Sejm ją oceniał, a marszałek Oleksy już się umówił na pilne spotkanie. I SLD zrobi wszystko, by komisję unicestwić. Jest nierozsądne, że opozycja dostarcza tak wiele pretekstów.
Cieszą się Miller z Kulczykiem
Niekompetencja komisji ułatwia zadanie stającym przed nią osobom odpowiedzialnym za patologie czy nadużycia. Jej obrady powinny być spokojne i wolne od emocji. Rzeczowe aż do znudzenia. Wymagałoby to jednak większego wysiłku i intensywniejszej pracy śledczych przy równoczesnym pogorszeniu walorów widowiska, a więc i telewizyjnej oglądalności. To niemożliwe, bo kłóci się z rzeczywistymi intencjami członków komisji.
Obecny styl pracy komisji cynicznie wykorzystał Leszek Miller. Prowokował posłów, manipulował, rozgrywał. Na zimno. Czasem w pierwszym odruchu chciało się mu współczuć, że tak źle jest traktowany przez posłów - ale do rzeczywistości przywracał charakterystyczny uśmieszek byłego premiera. Aż zdumiewające, że Miller dał się kiedyś wyprowadzić z równowagi w komisji do sprawy Rywina. Członkowie komisji orlenowej powinni obejrzeć kasetę wideo z tego spotkania: lekcja socjotechniki w najlepszym dla wielu speców wydaniu. Albo w najgorszym, jeśli się zważy, że traci na tym Sejm, państwo i oddalamy się od prawdy.
Nie ma w tej komisji prawdziwego śledczego, spokojnie drążącego i dążącego do ustalenia faktów, a nie gnębienia świadka, cierpliwie słuchającego, cokolwiek by przesłuchiwany mówił, a nuż się wygada, i niereagującego nerwowo na osobiste czy polityczne wycieczki. Są natomiast wrażliwi nieprofesjonaliści bardzo czuli na własnym punkcie. Przesłuchanie świadka przez każdego z nich staje się osobistym pojedynkiem, który trzeba koniecznie wygrać tu i teraz. Mamy 11 dochodzeń zamiast jednego spójnego śledztwa, w którym układanka powstaje ze żmudnej pracy komisji - co jest bardzo na rękę Leszkowi Millerowi.
Na wcześniejszym posiedzeniu komisję rozbroił jej własną bronią pełnomocnik Jana Kulczyka, gdy wygłosił wobec niej mowę oskarżycielską bez przedstawienia dowodów - po czym posłowie nieporadnie się bronili, zwłaszcza Roman Giertych, mijając się z prawdą. Leszek Miller pokazał natomiast, jak z komisją rozmawiać, by nie powiedzieć niczego dla siebie niewygodnego. Jan Kulczyk może spokojnie się stawić 30 listopada przed komisją, bo już wiadomo, jak się z nią obchodzić.
Trzeba wyciągnąć wnioski z działalności obu komisji - Rywina i Orlenu. Zakazać na przykład publicznych wypowiedzi członków sejmowych komisji w trakcie śledztwa. Nauczyć posłów, że świadkowie to nie oskarżeni ani podejrzani. Być może posłowie powinni przejść specjalne kursy i uzyskać certyfikaty do zasiadania w komisji śledczej, jeśli ten wyjątkowy organ miałby być regularną instytucją uzdrawiania? Bo jest żenujące, gdy eksperci muszą rozstrzygać podstawowe zasady proceduralne: czy pytania ma uchylać przewodniczący, czy komisja w głosowaniu?
Na razie wystarczyłoby, gdyby komisja skoncentrowała się na ujawnianiu opinii publicznej utajnionych niesłusznie dokumentów - najlepiej w sposób legalny. A całą pozostałą działalność mogłaby utajnić, najlepiej w izbie zamkniętej do czasu zakończenia śledztwa.
Wojciech Mazowiecki