Rosjanie wiedzieli, że strzelają do dzieci
Rosyjscy piloci wiedzieli, iż strzelają do
dzieci - uważają mieszkańcy ostrzelanego w sobotę gruzińskiego
miasteczka Gori, do którego dotarł dziennikarz "Gazety Wyborczej"
Wojciech Jagielski.
"Był jasny dzień, bez jednej chmurki - wspomina Jekaterina Ratiszwili z parteru, która w momencie ataku wychodziła na zakupy. Pamięta, że sięgnęła do klamki i nagle wypadła razem z drzwiami. Nawet nie została draśnięta".
Kiedy zawrócili, żeby ostrzelać kamienice, samoloty leciały niziutko - dodaje Dżimszer Iluridze.
"Nie mogli nie widzieć ludzi na podwórzu, bawiących się dzieci. Strzelali, żeby się zemścić za Osetyjczyków, którzy w Cchinwali zginęli od kul naszych żołnierzy"- czytamy w reportażu.
"To wszystko było tak nagle. Dostrzegliśmy na niebie samoloty, ale myśleliśmy, że polecą dalej - opowiada Dżimszer Iluridze, który w garażu naprawiał ciągle psujący się silnik w starym fiacie".
Tego dnia na ulicy Suchaszwilego zginęło co najmniej 20 osób.
W pierwszym z domów zawaliły się dwa górne piętra, ale i w pozostałych nie ocalało żadne mieszkanie. Na trawniku przed kamienicą Dżimszer znalazł oderwaną w łokciu ludzką rękę. Wygląda mi na rękę Wenery Elbachidze - mówi, szturchając kikut patykiem. Wygląda mi na nią. Taka drobna, delikatna. Mieszkała piętro wyżej, dobrze ją znałem - dodaje.
Jagielski pisze, że celem rosyjskich lotników były zapewne położone tuż po sąsiedzku wojskowe koszary. One też zostały zbombardowane. Tego dnia nie było tam jednak ani żołnierzy, ani wojskowych pojazdów.
Z relacji dziennikarza "GW" wynika, że mieszkańcy 60-tysięcznego miasta porzucają Gori. "Na asfaltowej drodze do Tbilisi dołączają do nich uciekinierzy z gruzińskich wiosek w Południowej Osetii. Autobusami, ciężarówkami, traktorami i konnymi zaprzęgami wywożą bliskich i dobytek. Uchodźców jest podobno 10 tys.".