Romantyk w akcji
Nie tylko Dawid pokonał Goliata. Ta sztuka udała się również Danny’emu Boyle’owi, brytyjskiemu reżyserowi, który swoim „Slumdogiem. Milionerem z ulicy” w pięknym stylu pokonał hollywoodzkie widowiska.
05.03.2009 | aktual.: 05.03.2009 11:25
To był prawdziwy triumf – na ostatnim rozdaniu Oscarów aż osiem statuetek zgarnął „Slumdog. Milioner z ulicy”, tania produkcja, której na początku nawet dystrybutor nie dawał wielkich szans, decydując się na ograniczone rozpowszechnianie w amerykańskich kinach. Dziś film Danny’ego Boyle’a podbija świat i budzi entuzjazm, gdziekolwiek się pojawi, zarabiając przy tym krocie. Już dawno żaden film nie zachwycał z równą mocą krytyków i widzów, żaden nie gwarantował takiej dawki pozytywnej energii. Od 27 lutego film o chłopcu ze slumsów Mumbaju (dawniej Bombaju), który ma szansę wygrać w telewizyjnym teleturnieju, możemy oglądać również w Polsce. Specjalnie dla „Przekroju” reżyser Danny Boyle tłumaczy, dlaczego urzekły go slumsy, za co kochakocha kino akcji i dlaczego boi się Oscarów.
Czy zanim przystąpiłeś do prac nad „Slumdogiem. Milionerem z ulicy”, miałeś okazję być w Indiach?
– To była moja pierwsza wizyta. Pojechałem, żeby sprawdzić, czy scenarzysta mówi prawdę. Gdyby kłamał, być może powiedziałbym „nie”, ponieważ nie chciałbym, żeby wyszło jak z „A Million Little Pieces” Jamesa Freya [gdy dwa lata temu wyszła na jaw sprawa sfabrykowania autobiograficznych wyznań narkomana, wydawca zdecydował się refundować koszty zakupu każdemu zawiedzionemu nabywcy – przyp. red.]. Okazało się jednak, że to wszystko jest autentyczne, pełne życia, wierne. Wróciliśmy więc do Londynu, żeby zebrać pieniądze na realizację, i zaczęliśmy kompletować obsadę. Część tej pracy zleciliśmy w Bollywood.
Co właściwie przekonało cię do tej historii?
– Dostałem scenariusz „Who Wants To Be A Millionaire?”, który oczywiście od razu skojarzyłem z telewizyjnym teleturniejem [jego polska wersja to „Milionerzy” – przyp. red.]. Ten wymyślony w Wielkiej Brytanii teleturniej widziałem wiele razy, ale skrypt filmu przeczytałem tak naprawdę tylko dlatego, że na okładce zobaczyłem nazwisko Simona Beaufoya. To on napisał scenariusz „Goło i wesoło”, który jest moim ulubionym filmem. Nie jest to ten rodzaj twórczości, który trzyma ludzi na dystans, trudnej, przeintelektualizowanej; jego teksty są ciepłe, przemyślane i bardzo ludzkie. Zacząłem czytać i po 10 pierwszych stronach kompletnie wsiąkłem – dokładnie tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy czytałem scenariusz „Trainspotting” i od razu miałem w głowie gotowy film. W „Slumdogu” zachwyciły mnie przede wszystkim opisy bohaterów. Zagubione dziecko w tym imponującym, pełnym blichtru teleturnieju – zestawienie, które wydało mi się porażające – no i sam tytuł „Slumdog Millionaire”. Jednak tym, co tak naprawdę mnie
uwiodło, był Mumbaj. To niesamowite miasto. Czułem, że chcę zrobić o nim film. Więc pojechaliśmy do Mumbaju.
I co, zrobił na tobie wrażenie?
– Starałem się, by miasta było w filmie tak dużo, jak to tylko możliwe. Czasem ludzie pytają, jak mogłem połączyć te okropne sceny oślepiania dzieci przez żądnych zysku dorosłych z bollywoodzkimi tańcami. Tymczasem Mumbaj właśnie taki jest: żyją w nim razem biedacy i milionerzy. Nie w gettach, enklawach, ale naprawdę razem. Slumsy powstają u podnóża apartamentowców i nikt ich stamtąd nie usuwa. No bo jak? Tam przecież żyją ludzie! Każdy jest częścią społeczeństwa. Inna sprawa, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie, które wyznacza rolę człowieka – możesz być biedakiem, ale zarazem żyjesz w tym samym społeczeństwie co Anil Kapoor, wielki bollywoodzki gwiazdor. Zrozumiałem też, że w Mumbaju każdy może żyć tak, jak pragnie. Filozofia miasta to: „Żyj pełnią życia”. * Slumsy mają być apoteozą życia?!*
– Na pewno nie są tylko obiektami nędzy. Choć nie ma tam toalet, bieżąca woda jest tylko przez kilka godzin dziennie, nie ma elektryczności, bo ktoś ukradł przewody – to są cudowne miejsca, prawdziwe wspólnoty. Nie ma tam nic do roboty, ale nikt nie jest znudzony-. Nikt nie zamyka drzwi, wszyscy spędzają czas razem, wspólnie opiekują się dziećmi. Nas to dziwi, ale gdyby oni przyjechali do Europy, pewnie byliby zdziwieni, widząc, jak jesteśmy zimni, jak totalnie nie obchodzą nas sąsiedzi, jak zamykamy się przed sobą. Nawiasem mówiąc, zdumiało mnie, że w Mumbaju nigdy, przenigdy nie zobaczysz kobiety... idącej do toalety. To jedna z wielkich indyjskich tajemnic. Jest taka fantastyczna, niezwykła książka „Maximum City: Mumbay Lost and Found” napisana przez Suketu Mehta, gdzie pojawia się teoria, iż kobiety robią to w środku nocy. Kręciliśmy sporo w nocy i mogę powiedzieć, że o tej porze w ogóle nie widuje się kobiet.
Jak bardzo książka Vikasa Swarupa różni się od filmu?
– Nie było w niej postaci Latiki, którą do filmu wprowadził scenarzysta. Historia miłosna jest ważna dla ukazania ducha Mumbaju. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale to romantyczne, zmysłowe miasto, choć nie zobaczysz w nim ludzi całujących się na ulicy.
Trzymałeś się kurczowo scenariusza czy zdarzało ci się improwizować na planie?
– Oczywiście, że zdarzały się odstępstwa. Na przykład kiedy Latika i Jamal spotykają się w końcu, widzą się przez szklaną taflę kuchennych drzwi. W scenariuszu ona miała wtedy na nosie okulary przeciwsłoneczne. Scena wychodziła nam fatalnie, zrozumieliśmy, że oni muszą patrzeć sobie w oczy, żeby było widać, jak bardzo się kochają. 99 procent ludzi na widowni czeka na ten właśnie moment. Nakręciliśmy wszystko jeszcze raz bez okularów i udało się! To w gruncie rzeczy bardzo podstawowa sprawa – chłopak patrzy dziewczynie w oczy – tylko tyle i aż tyle. Zrobiłem dziewięć filmów, pracuję w zawodzie 20 lat i wciąż nie rozumiem, jak to działa. Ale działa. Na szczęście mam tę możliwość, że mogę kręcić tak długo, aż znajdę właściwe rozwiązania, a te, jak widać, bywają oczywiste. I na tym polega piękno romantycznych historii w kinie.
Zmysłowy Mumbaj, miłosne filmowe sceny... Danny Boyle jest romantykiem?!
– Nie sądzę, raczej nie, chociaż... płaczę na filmach. Pamiętam też niezwykłe wzruszenie na widok Tadż Mahal [perła indyjskiej architektury, słynne mauzoleum wzniesione przez Szahdżahana na pamiątkę jego zmarłej żony Mumtaz Mahal – przyp. red.]. Trudno tam dojechać – to aż pięć godzin jazdy z Dehli, bardzo niebezpieczna podróż, wierz mi. Do tego spodziewałem się rozczarowania, tyle razy oglądałem tę budowlę w kinie, w telewizji, na zdjęciach. I wiesz co? To była jedna z najbardziej romantycznych rzeczy, jaką widziałem w życiu! Jeżeli ktokolwiek ma możliwość tam pojechać, powinien to zrobić, bo to jest prawdziwy cud świata, pomnik miłości w środku kraju, który nie celebruje miłości w jej fizycznym wymiarze. Coś absolutnie wyjątkowego. * Po głośnym „Trainspotting” zrobiłeś nieudaną „Niebiańską plażę”. Czym spowodowany był ten spadek formy?*
– Nie uważam, że był to spadek formy, choć faktycznie, zrobiłem wtedy „Niebiańską plażę”, z której nie byłem zadowolony. Zatrudniłem gwiazdy, z Leonardo DiCaprio na czele, i setki ludzi zabrałem na zdjęcia do Tajlandii. To była niemal armia, niektórzy nawet mieli broń, bo pilnowali planu. Nie sprzyjało to kręceniu. Dlatego pracując nad „Slumdogiem”, zabraliśmy z Wielkiej Brytanii zaledwie 10 osób. Oczywiście mieliśmy w Bollywood bardzo dobrych i doświadczonych współpracowników, ale skala przedsięwzięcia była nieporównanie mniejsza. Z całą pewnością nie chciałem zrobić filmu w taki sposób jak „Niebiańską plażę”, choć ostatecznie jestem z tego filmu dumny w tym samym stopniu co z „28 dni później”.
Marzy ci się powrót na plan podobnej jak „Niebiańska plaża” superprodukcji?
– Nie, nie to mi w duszy gra. Ja naprawdę lubię filmy akcji. Pamiętajmy, że przemysł filmowy nazywał się kiedyś „przemysłem ruchomych obrazów”. Kiedy nasi przodkowie zaczęli oglądać filmy, nie słuchali dialogów, nie oglądali aktorów, oglądali pociąg jadący przez ekran i krzyczeli z emocji. I ja wierzę w ruch, uwielbiam kino akcji, nawet złe. Właściwie każdy film, jaki robię, staram się uczynić choć trochę filmem akcji.
Kiedy robiłeś „Slumdoga. Milionera z ulicy”, czułeś, że dzieje się coś wyjątkowego?
– Nie, ale poczułem to podczas testowych pokazów filmu w Hatfield pod Londynem. Mieliśmy bardzo kiepskie kino, bo z wąską salą. Ludzie siedzieli daleko od ekranu. Kiedy film się zaczął, zwróciłem uwagę na grupkę młodych ludzi, na oko 17-latków. Zachowywali się okropnie, bez przerwy rozmawiali, szeleścili, gadali przez komórki i nagle, po 15 minutach, pach! – kompletna cisza. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem, żeby nie zapeszać, ale to był moment, w którym pomyślałem: „Ta historia działa!”.
„Slumdog” miał aż 10 nominacji do Oscara. Nastawiałeś się na sukces?
– Ktokolwiek powie, że nie marzy o Oscarze – kłamie. Jednak jest bardzo dużo dowodów na to, że ta nagroda ma destrukcyjną moc. To wejście na szczyt przemysłu filmowego, po tym ludzie czują się już tak pewnie, że zaczynają robić beznadziejne filmy. Chciałbym, żeby Oscara dostał film [rozmowa miała miejsce przed ceremonią – przyp. red.], bo tylko on jest wolny od żądzy posiadania, którą mają twórcy, nawet jeśli się do tego nie przyznają. Niewielu potrafi ją kontrolować. Tak czy inaczej, ludzie w Indiach cały czas mi mówili, że dostanę Oscara (śmiech). Poważnie, to była często pierwsza rzecz, jaką słyszałem, więc teraz pewnie powiedzą: „A widzisz? To jest zapisane, to jest przeznaczenie!”.
rozmawiała Katarzyna Gryniewicz