Rodzi się ponadpartyjne porozumienie przeciw roli USA jako globalnego szeryfa
USA cierpią na "syndrom Iraku", nową odmianę niechęci do militarnego zaangażowania za granicą. Świadczą o tym wyniki sondaży, polityka Białego Domu i wzrost izolacjonizmu w Partii Republikańskiej, gdzie przez ostatnie dekady dominowały "jastrzębie".
04.04.2013 15:24
Według badań Pew Research Center z ubiegłego roku, aż 83 proc. Amerykanów zgadza się z poglądem, że "powinniśmy zwracać mniejszą uwagę na problemy za granicą i skupiać się na problemach w kraju". Nigdy przedtem w ostatnim półwieczu tak wysoki odsetek obywateli USA nie wyrażał takiej opinii.
Po wzmocnieniu kontyngentu wojsk w Afganistanie w 2010 r., wbrew radom części kierownictwa administracji, w tym wiceprezydenta Joe Bidena, prezydent Barack Obama z większymi oporami decyduje się na militarne zaangażowanie USA w zamorskie konflikty. Przykładem był amerykański udział w operacji NATO w Libii, do której Waszyngton przyłączył się dopiero po naleganiach Francji. Wobec Arabskiej Wiosny Obama prowadzi politykę "przywództwa z drugiej linii", oddając inicjatywę Europie, i odmawia dostaw broni dla powstańców w Syrii. Popiera też znaczne cięcia budżetu Pentagonu.
Ponadpartyjny konsensus
W Partii Republikańskiej (GOP) mamy do czynienia z podobną zmianą nastrojów. Republikański kandydat prezydencki w zeszłorocznych wyborach Mitt Romney zapowiadał zwiększenie nakładów na zbrojenia i nawoływał, aby obiecać Izraelowi, że USA poprą ewentualny atak prewencyjny na Iran na tamtejsze instalacje nuklearne. Obecnie wśród Republikanów rozgorzał spór między zwolennikami tradycyjnego prężenia muskułów w polityce zagranicznej, z byłym kandydatem do Białego Domu, senatorem Johnem McCaine'em na czele, a izolacjonistami, którzy - jak senator Rand Paul - sugerują wycofywanie wojsk amerykańskich z zapalnych regionów, a nawet krytykują użycie samolotów bezzałogowych (dronów) przeciw Al-Kaidzie. Ci ostatni są coraz głośniejsi i liczniejsi, a Paul, związany z populistyczno-prawicową Tea Party, uchodzi w GOP za wschodząca gwiazdę.
To uderzające, jak tworzy się polityczny, ponadpartyjny konsens na rzecz strategicznej powściągliwości. Nie licząc kilku republikańskich senatorów, w Kongresie nie ma np. poparcia dla większego zaangażowania USA w Syrii. Demokraci i Republikanie mają dziś do czynienia z elektoratem, który uważa, że Ameryka jest za bardzo uwikłana w światowe konflikty i powinna raczej skupić się na problemach krajowych - powiedział znany politolog z Uniwersytetu Georgetown, Charles Kupchan, związany też z Radą Stosunków Międzynarodowych (CFR).
Nurt "America First" (Ameryka na pierwszym miejscu) dominował w Partii Republikańskiej mniej więcej do lat 70., gdy stopniowo doszła w niej do głosu i przeważyła prawica "internacjonalistyczna" - zwolennicy twardego kursu wobec komunizmu w okresie zimnej wojny, z prezydentem Ronaldem Reaganem jako jego głównym orędownikiem. W 20 lat później pałeczkę przejęli neokonserwatyści, nawołujący do wzmocnienia imperialnej hegemonii Ameryki po rozpadzie ZSRR. Po ataku na USA 11 września 2001 r. to oni doprowadzili do inwazji na Irak.
"Syndrom Iraku"
Wojna ta, w której życie straciło ponad 4 tys. żołnierzy amerykańskich i kilkadziesiąt tysięcy Irakijczyków, powszechnie uznawana dziś za kolosalny błąd strategiczny, uruchomiła trend sprzeciwu wobec "wojen z wyboru", podejmowanych bez bezpośredniego zagrożenia interesów bezpieczeństwa USA. "Syndrom Wietnamu" zastąpiony został "syndromem Iraku". Według amerykańskich komentatorów, cierpi nań sam Obama, a jeszcze bardziej wiceprezydent Joe Biden, ale zarazili się nim także Republikanie.
Polityka prezydenta - wyznaczenie harmonogramu ostatecznego wycofania wojsk z Afganistanu, bierność w sprawie kryzysu syryjskiego, poparcie głębokich cięć budżetu zbrojeniowego i redukcji arsenału nuklearnego USA, a także rezygnacja z czwartego etapu budowy tarczy antyrakietowej w Europie (przeciw rakietom transkontynentalnym) - spotyka się z krytyką ze strony konserwatystów.
Zdaniem Eliota Cohena, dyrektora programu badań strategicznych Szkoły Zaawansowanych Studiów Międzynarodowych (SAIS) Uniwersytetu Johna Hopkinsa w Waszyngtonie, Obama de facto stopniowo "wycofuje się z militarnych zobowiązań USA za granicą", które w ostatnim półwieczu gwarantowały bezpieczeństwo ich sojusznikom.
Co z Azją i Bliskim Wschodem?
Osłabienie tak rozumianego przywództwa Ameryki grozi w przyszłości destabilizacją i chaosem w takich regionach świata jak Azja Wschodnia i Zatoka Perska - ocenia. Cohen przypomniał o rosnącej agresywności Chin i nieudanych próbach zmuszenia Iranu za pomocą sankcji do rezygnacji ze zbrojeń atomowych.
Prawica atakuje też Obamę za dążenie do eliminacji broni atomowej i niemodernizowanie amerykańskiego arsenału atomowego. Jego krytycy podkreślają, że Rosja, a zwłaszcza Chiny, modernizują swoją broń nuklearną.
Inni komentatorzy uważają jednak, że polityka obecnej administracji, kładąca nacisk na "soft power", dyplomację i współpracę z innymi państwami, jest najlepszą opcją w przypadku najbardziej zapalnych dziś konfliktów: z Iranem, reżimem prezydenta Baszara al-Asada w Syrii i Koreą Północną.
Dyplomacja zamiast wojny
Jak sugeruje w konserwatywnym "Wall Street Journal" jego czołowy publicysta Gerald F. Seib, we wszystkich trzech konfliktach Obama ma rację, polegając na sankcjach, nacisku dyplomatycznym oraz współpracy z ONZ i innymi krajami. Jest to niezbędne, aby na arenie międzynarodowej izolować te dyktatorskie reżimy, podczas gdy użycie siły grozi niepotrzebnymi wojnami.
Seib zwraca uwagę, że głośnym echem w mediach odbiło się np. wysłanie przez USA w rejon Półwyspu Koreańskiego bombowców strategicznych, które mają być ostrzeżeniem dla Korei Północnej.
"Chociaż te samoloty to efektowny materiał na czołówki gazet, to krajem, który ma realną możliwość zmiany zachowania Phenianu, są Chiny - a nie USA" - napisał publicysta "WSJ".
Gospodarcze przetrwanie Korei Północnej zależy od Chin - przypomina Seib - co oznacza, że Waszyngton musi przede wszystkim przekonywać Pekin, żeby pomógł mu w nakłonieniu reżimu Kim Dzong Una do wyrzeczenia się broni nuklearnej. Kluczem do rozwiązania problemu jest zatem dyplomacja.
Mimo obecnego napięcia na Półwyspie Koreańskim Charles Kupchan nie wierzy w wybuch konfliktu zbrojnego w tym regionie.
- Wojna jest teoretycznie możliwa, ale niezbyt prawdopodobna. Większość tego, co się tam dzieje, to tylko retoryka. Mimo pogróżek Korea Północna nawet nie zarządziła mobilizacji swoich sił zbrojnych - powiedział ekspert CFR.