Recenzje teatralne
Czy to grzech, czy to śmiech?
08.10.2007 16:06
"Wesele" Anny Augustynowicz – czułość i złość
W czarnej dziurze sceny pierwszy rodzi się rytm. Stukanka „tak-to-to, tak-to-to”, potem furiacki galop oszalałego krakowiaczka. Kilkadziesiąt postaci w czarnych, roboczych uniformach nieustannie kręci się wokół siebie. To z ich ruchu, potu, powtarzanych kółeczek, a nie ze szkolnej wiedzy o tematach sztuki, buduje się napięcie sceniczne. Wirówka rytmu bynajmniej nie przeszkadza starannie i lojalnie wnikać w sylwetki portretowane w „Weselu” w mistrzowskich migawkach. Wysoko ponad banał wyskakują Czepiec Arkadiusza Buszki – zakochany w sobie prostak, Pan Młody Krzysztofa Czeczota – naiwnie załgany inteligent, Maryna Eweliny Starejki – utopiona w drwinie samotnica. Tudzież inni, z których rysów teatr wybiera to, co przetrwało czas: odwieczne kompleksy, nadzieje, wstydy, pozy, mizdrzenia, prześmiewki. Rachela (Małgorzata Klara) jest tu obca, więc na cały kipiący kocioł narodowy reaguje agresją i histerią, żadnych w niej uniesień egzaltowanej poetessy.
Akt drugi, ten z duchami, idzie po pierwszym bez przerwy. Augustynowicz mocno ryzykuje, fundując widzom dwuipółgodzinną pigułę. Ale tylko tak, przez zmianę rytmu, może śledzić skutki przejścia z rwanej dynamiki dnia w spowolniony koszmar nocnych majaków. Te zaś wywodzi raczej z indywidualnych podświadomości bohaterów niż ze zbiorowej wyobraźni; to nie upiory historii, tylko ożywione niespełnienia, lęki, wyrzuty sumienia. Jak w sztandarowym dialogu Dziennikarza ze Stańczykiem. Młodemu mądrali (Grzegorz Falkowski)
, specjaliście od łatwych uogólnień, nie mędrzec z obrazka, tylko rówieśnik w kurteczce buntownika (znakomity Wojciech Brzeziński)
ironicznie i bezlitośnie wytyka pozy, frazesy, mazgajstwa. A na koniec wręcza świeżo zatemperowany ołóweczek – kaduceusz do mącenia narodowej kadzi.
Jest pięknie, mądrze, dojrzale – aż do wejścia Wernyhory; nagle coś zaczyna zgrzytać. I nie dlatego, że miast Dziada-z-Lirą mamy aktorkę w obszernym swetrze z dźwięcznym głosem Ireny Jun. Dotąd też nic nie było do-słowne, żadnych doklejanych siwych bród. Co innego się zmienia: inscenizatorka tak długo obserwująca świat „Wesela”, rzec by można, wyrozumiale i czule, nagle spycha swoich bohaterów w kompromitację i groteskę. Już powstańczy zew emisariusza pachnie natchnionym bełkotem, aliści bezradne szastanie się Gospodarza (Konrad Pawicki) to żenada na całego. I tak zostanie do końca. Poeta z Panem Młodym zmienią się w karykaturalnych kabotynów-grafomanów przerzucających się częstochowskimi rytmami. Z Czepca wylizie wiejski głupek, z Pan-ny Młodej prostaczka, miastowym pójdzie nie lepiej. Dynamiczny ruch sceniczny roztopi się w ogólnym otępieniu na długo, nim Chochoł zacznie rzępolić na skrzypeczkach.
Czyżby Annę Augustynowicz tak zezłościły bajędy o złotym rogu, rozsyłaniu wici i Matce Bożej, która „w koronie, na wawelskim zamkowym tronie siedząca manifest pisze”, że postanowiła całą tę partię dzieła Wyspiańskiego skazać – bez prawa apelacji – na obniżkę tonu i śmieszność? Owszem, można i tak czytać „Wesele”. Przeciw, po-wiedzmy, narodowej egzaltacji; śmiem twierdzić, że doczekamy tego raczej wcześniej niż później. W ramach szczecińskiej inscenizacji jest to jednak paradoksalna nielojalność teatru wobec samego siebie. Choćby wobec manifestacyjnie okazywanego w widowisku szacunku dla mądrości arcydzieła. Także mądrości widzenia ludzi. Co podkusiło reżyserkę, żeby wnikliwie rysowane postaci tak pomniejszyć sposobem grubym i koniec końców nieskutecznym?
W finale Jasiek porzuca pogrążonych w otępiałym snujstwie weselników i do nas – widzów – ryczy swoje: „chyćcie koni, chyćcie broni, czeka was wawelski dwór”. Niesłusznie. Przecież oni to my. O tym była większa część przedstawienia. Ta pierwsza – zachwycająca.
Jacek Sieradzki
„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, reżyseria Anna Augustynowicz, scenografia Marek Braun, kostiumy Wanda Kowalska, muzyka Jacek Wierzchowski, światło Krzysztof Sendke, Teatr Współczesny w Szczecinie Płonie ziemia
Wyspiański w plenerze zabrzmiał jak tragedia grecka
Klątwa” jest niepodobna do niczego, co dotąd zrealizował lider lubelskiego Provisorium. Opryński szuka u Wyspiańskiego klasycznej formy, szerokiego gestu, słów dudniących jak w studni. I potężnych emocji zamkniętych w coraz trudniejszym do zrozumienia, stylizowanym na ludowość języku poety. Spektakl jest grany na łące w wiosce Nadrzecze koło Biłgoraja, gdzie od dziesięciu lat Fundacja Kresy 2000 pokazuje swój wariant wiejskie-go teatru – od Fredry po Myśliwskiego.
Opryński bierze z biłgorajskiego folkloru tylko to, co jest mu potrzebne do skojarzeń z tragedią grecką, „Edypem”, „Medeą”. Rozpętuje teatr pod wielkim dachem nieba. Wpisany w smak ciszy na łące, w oddech widzów cisnących się wokół pobielonej wapnem księżej zagrody osłaniającej aktorów od ciemności lasu, w ogień płonących stosów ofiarnych, ciężar jesiennych gwiazd. Jest greckie skene, są ogromne pniaki służące aktorom za koturny. I piękny pomysł na chór rozświetlony przez Jana Bernada ludowymi pieśniami. Grupa młodych dziewcząt i chłopców siedzi nieruchomo pod ścianami na drewnianych ławach i śpiewa, kołysząc sitami, w których grzechoczą kamienie. Odsiewają dobro od zła, winę od litości, zdumienie od trwogi.
W takiej scenerii rozprawa Wyspiańskiego z przekleństwem ziemi, która nie chce rodzić, księdzem, który zgrzeszył (frapujący Jacek Król), Młodą, która skradła Bogu miłość kapłana (wielka nawet w upokorzeniu Magdalena Warzecha), wybrzmiewa do ostatniej nuty. Opryński pyta, dlaczego ten surowy Bóg ni to z Biblii, ni to z tragedii, jest przeciwko miłości. Dlaczego ofiara nie ocala świata, dlaczego są wśród nas tablice z napisem „Nie wolno”. W finale spektaklu płonie ziemia i płonie niebo. Klątwa, którą nosimy, nigdy nie została z nas zdjęta.
Łukasz Drewniak
„Klątwa” Stanisława Wyspiańskiego, reżyseria Janusz Opryński, scenografia Jarosław Koziara, opracowanie muzyczne Jan Bernad, Fundacja Kresy 2000, Nadrzecze k. Biłgoraja