Reanimujmy polską animację!
2008 został ogłoszony Rokiem Polskiej Animacji. Dlaczego nie 2007, gdy przypadała 60. rocznica jej powstania? Bo wtedy wypadało też 50-lecie Polskiej Szkoły Filmowej. To wymownie pokazuje, gdzie jest miejsce animacji. Za fabułą. Oscar dla „Piotrusia i wilka” dowodzi, że najwyższy czas to zmienić.
Piąty dzień po ceremonii wręczenia Oscarów, samo południe, siedziba Se-ma-fora – wytwórni, gdzie narodzili się Miś Uszatek, wróbel Ćwirek i powstały oscarowe animacje „Tango” oraz „Piotruś i wilk”.
Kamienica, mówiąc łagodnie, zaniedbana. Odrapane ściany, trzeszczące drewniane drzwi, w co trzecim oknie brakuje szyb. Nie ma też żadnego szyldu. Możliwe, żeby już zdjęli w związku z przeprowadzką? Dzwonię do Zbigniewa Żmudzkiego, szefa Se-ma-fora, by spytać, czy aby nie zbłądziliśmy. Odbiera. Niewiarygodne. Do wczoraj trzeba było robić minimum trzy podejścia. Jak wyjaśnia Żmudzki, gratulacje składały setki ludzi, w dużej mierze obcych. – Pabianicka 34, proszę wjechać od podwórka, czekamy – tłumaczy życzliwie. Zbłądziliśmy tylko kilkanaście metrów. Siedziba oscarowej wytwórni ma wszystkie okna i niemal niewi-doczny, ale jednak, szyld. Odrapane ściany, trzeszczące drzwi i ponure wnętrza, które co najmniej od ostatniego Oscara dla polskiej animacji („Tango” Zbigniewa Rybczyńskiego)
, czyli od ćwierć wieku, nie doczekały się chyba remontu.
Ramiona szeroko otwarte
Na parterze, przy metalowych popielnicach czeka na nas ekipa „Piotrusia i wilka”. Polska ekipa. Bo choć na gali oscarowej nie padło o tym ani słowo, „Piotruś i wilk” zrealizowany został w Polsce, także Polacy zajmowali się najistotniejszymi dla produkcji działkami (patrz ramka). Brytyjskie były pieniądze, Brytyjką też jest reżyserka i pomysłodawczyni przedsięwzięcia Suzie Templeton. – No to mamy Oscara – rzuca któryś z animatorów. Ktoś inny pogwizduje motyw przewodni z bajki. Są szczęśliwi i dumni, to widać. Ale też ostrożni w zachwytach.
– Najważniejsze, żeby ten sukces przekuć w kolejne – mówi Krzysztof Brzozowski, starszy animator. Pod nogami pałęta nam się Rudzia, rudo-czarno-biały kot. Jak tłumaczy ekipa Se-ma-fora, przybłąkał się jakiś czas temu i tak już został. Trochę podobnie było z większością z nich. – Żeby zajmować się animacją, trzeba mieć coś w rodzaju bzika. Zdarza się, że nie wychodzimy stąd całymi dniami, tygodniami – tłumaczy Sylwia Nowak. Jej wkład do Oscara to lalki. Dziś wyjątkowo wybiega tuż po południu. Dostała zaproszenie na obiad do Urzędu Miasta w Pabianicach, skąd pochodzi. – Przed laureatami Oscarów otwierają się salony – żartuje.
Choć to szczera prawda. Wracającego z Los Angeles Żmudzkiego z otwartymi ramionami powitał z kolei Urząd Miasta Łodzi. Podczas konferencji prasowej w obecności kamer prezydent Jerzy Kropiwnicki obiecał w ciągu kilku dni pomóc w przeniesieniu wytwórni do nowej siedziby: kina Lutnia, gdzie dotychczas mieściła się Filharmonia Łódzka. Oczywiście jako spółka prywatna, którą Se-ma-for jest od 1999 roku, wytwórnia nie może dostać od miasta nowej siedziby za darmo. Kropiwnicki obiecał jednak, że przekazanie na własność lub choćby dzierżawa nastąpi na bardzo korzystnych warunkach. Dla Se-ma-fora, który od kwietnia ubiegłego roku teoretycznie był bezdomny, bo nowy właściciel siedziby przy Pabianickiej nie przedłużył z nim umowy najmu, jest to olbrzymi ratunek. – Gdy tylko przeniesiemy się do Lutni, zamierzamy założyć fundację, którą prywatne osoby lub firmy mogłyby wspierać. Bez pieniędzy z zewnątrz po prostu sobie nie poradzimy – przyznaje Żmudzki, ale zaraz jest już znów myślami na oscarowej gali. Opowiada o teatrze
Kodaka, przejażdżce limuzyną z ekipą „Katynia”, przyjmowaniu gratulacji od Wajdy. Czy faktycznie państwo lub firmy powinny wspierać instytucję, która w gruncie rzeczy jest prywatna i powinna sama troszczyć się o to, by na siebie zarabiać? Cóż, Se-ma-for, o czym świadczy chociażby powyższy opis, to nie Pixar. Zajmuje się robieniem animacji artystycznej, która nie ma szans przynosić zysków, ma za to olbrzymie szanse przynosić nam kolejne prestiżowe nagrody.
Z Annecy na YouTube
Na razie animacja nie jest w Polsce ani odpowiednio promowana, ani – tak jak na to zasługuje – wspierana. Przypomina się nam o niej od wielkiego dzwonu, najczęściej właśnie przy okazjach oscarowych. Tymczasem polscy animatorzy nagradzani są regularnie i niemal na całym świecie: w Seulu, Ottawie, Belgradzie, Stuttgarcie, a nawet w Annecy, które w świecie animacji jest tym, czym w świecie fabuły Cannes – mekką.
W 2006 do konkursu zakwalifikował się tam rewelacyjny „Ichthys” Marka Skrobeckiego, w 2007 triumfował w Annecy „Piotruś i wilk”. Nagrody wciąż zdobywają także reprezentanci młodego pokolenia: Kamil Polak (realizujący od pięciu lat głośną animację na podstawie „Świtezi”), Wojtek Wawszczyk („Drzazga”), Grzegorz Jonkajtys („Arka”) czy znany wszystkim dobrze twórca „Katedry” Tomasz Bagiński. Do większości ich filmów dotrzeć można niestety tylko przez YouTube, gdzie nierzadko sami je umieszczają. Kilkunastominutowe obrazy nie mają szans wejść do dystrybucji, chyba że puszczałoby się je w cyklach, na przykład wszystkie filmy danego twórcy. Na razie jednak żaden dystrybutor nie wykazał się odrobiną wyobraźni, by takie pokazy zorganizować. O to, że żaden nie wpadł na pomysł puszczania krótkich animacji w miejscu reklam (jak to się robiło w PRL), trudno mieć pretensje. Szłyby w końcu za tym poważne pieniężne straty.
Problem dystrybucji pociąga zaś za sobą kolejny: produkcji. Jeśli film nie jest wyświetlany na biletowanych pokazach, po prostu na siebie nie zarabia. By mieć pieniądze na jeden film festiwalowy, twórca musi wyprodukować więc kilkanaście reklam. – Nie wszyscy potrafią funkcjonować w takim rozdarciu – opowiada Wojtek Wawszczyk, który nim nakręcił wielokrotnie nagradzanego „Pingwina” czy „Drzazgę”, zajmował się na przykład... animowaniem Baby-Jagi na płytkę promującą region świętokrzyski.
Jak na sytuację polskiej animacji reagują instytucje, których zadaniem jest wspieranie polskiej kinematografii? Mało elastycznie. Animacja traktowana jest nadal po macoszemu, jak gorsza siostra fabuły, mimo że to ta druga przeżywa chyba najcięższą w powojennej historii mentalną zapaść.
Gdzie to polskie „Toy Story”?
– Owszem, możemy liczyć na dotacje z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, ale są to pieniądze dużo mniejsze niż dla filmów aktorskich – tłumaczy- Wawszczyk. Tymczasem koszty realizacji obu form są porównywalne. – A później są pretensje, że nie doczekaliśmy się jeszcze rodzimego „Toy Story”. Może dlatego, że „Toy Story” kosztowało 30 milionów dolarów? Dziś kosztowałoby mniej, bo ceny komputerów spadły. Ale mniej to znaczy jakieś 10 milionów dolarów – dodaje. Na razie więc, mimo że nie brakuje utalentowanych specjalistów od animacji 3D, na komercyjny animowany hit musimy sobie poczekać. W realizacji jest już za to pierwsza animacja długometrażowa – 80-minutowa ekranizacja kultowego komiksu „Jeż Jerzy”. Jej pomysłodawcy i główni animatorzy Wojtek Wawszczyk i Jakub Tarkowski dostali z PISF 1,2 miliona złotych. – Starczy nam do końca tego roku. Produkcja zaplanowana jest do końca następnego – tłumaczy. Mimo schodów finansowych twórcy robią wszystko, by przedsięwzięcie wypaliło. Do wykonania rysunków namówili
śmietankę polskiego komiksu (nazwiska są na razie tajemnicą). Muzykę pisze Pogodno, głosy podłożą Maciek Maleńczuk i Maria Peszek. Dlaczego „Jeż Jerzy” jest taki ważny? Bo będzie pierwszą polską animacją od lat, która wejdzie do kin (pewnie około 2010). Tym samym szersza widownia nie tylko o polskiej ani-macji (jak to się dzieje przy okazji nagród) usłyszy, ale także- ją zobaczy.
Do szerszej widowni dotrzeć można jednak także drogą szybszą i bardziej dochodową: przez Zachód. – Piotrka Karwasa* spotkałem na korytarzu w Digital Domain, gdy pracowałem nad „Ja, robot”. Okazało się, że będzie moim szefem – opowiada Wawszczyk, dla którego praca w wytwórni Michaela Baya była cennym, ale jednak epizodem. Karwas, twórca rewelacyjnych, w 1999 roku nagrodzonych Złotym Niedźwiedziem „Masek”, w USA został na stałe. Propozycje pracy poza Polską pojawiają się także pod adresem animatorów „Piotrusia…”, między innymi Adama Wyrwasa. Od lat za granicą tworzy nominowany w tym roku do Oscara za kanadyjską „Madame Tutli Putli” Maciej Szczerbowski.
Dlaczego musimy ten odpływ zatrzymać? Choćby dlatego, że następcy Andrzeja Wajdy jakoś na horyzoncie nie widać. Za to naszych animatorów od kolejnego Oscara dzieli dystans najprawdopodobniej łatwy do zmierzenia i pokonania – powiedzmy, 30 milionów złotych. Czyli tyle, ile potrzeba na porządną długometrażową produkcję. W poprzednim numerze „Przekroju” pisaliśmy, że dokładnie taka kwota rokrocznie ma być inwestowana w patriotyczną produkcję historyczną. Może obok superprodukcji o starych złych czasach dałoby się sfinansować także polską superprodukcję animowaną z myślą o nowych dobrych?
Karolina Pasternak
Chwile chwały polskiej animacji
2003 „Katedra”,którą Tomasz Bagiński robił w czasie wolnym od animowania reklam w Platige Image, otrzymuje nominację do Oscara
2005/2006 „Ichthys” Marka Skrobeckiego robi furorę na festiwalach w Ottawie, Seulu, Belgradzie, nawet w samym Annecy
2007 – premiera „Kizi Mizi” Mariusza Wilczyńskiego w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Historię miłosną kota i myszy pokazywano także na tegorocznym Berlinale