PublicystykaRafał Woś: Polska pęknięta? To przez nierówności

Rafał Woś: Polska pęknięta? To przez nierówności

Po trzech miesiącach rządów PiS Polska wydaje się głęboko podzielona i przeorana politycznym konfliktem. Zaskoczenie? Nie, to symptomatyczne dla krajów o wysokim poziomie nierówności społecznych i majątkowych - pisze Rafał Woś dla Wirtualnej Polski.

Rafał Woś: Polska pęknięta? To przez nierówności
Źródło zdjęć: © Eastnews
Rafał Woś

Patrząc na polską politykę można dziś spokojnie zanucić za wczesnym Kultem (piosenka "Arahja" z 1988 roku), że "mój dom murem podzielony, podzielone murem schody". No dalej, wybieraj! Z jednej strony PiSofile, a z drugiej PiSofoby. Trzeciej możliwości nie ma! W ten sposób zdaje się dziś myśleć spora część Polaków. Dlaczego do tego doszło? Czy faktycznie mamy we wspólnocie politycznej zwanej Polską dwie tak bardzo różne podwspólnoty? Bardzo podobny problem męczył przez lata Amerykanów, gdzie - zwłaszcza w ostatnich kilku dekadach - spór Demokratów z Republikanami (stany czerwone kontra niebieskie, media prawicowe vs. liberalne) bardzo się zaostrzył. Napisano o tym setki książek, ale być może najbardziej inspirująca to "Polarized America" Nolana McCarty'ego, Keitha Poole'a i Howarda Rosenthala z roku 2006. Jej wyjątkowość polegała na tym, że autorzy jako pierwsi pokazali ścisły związek pomiędzy postępującą polaryzacją a wzrostem nierówności w Ameryce. Pokazali też jak to działa.

Chodzi z grubsza o to, że nierówności po cichu i bezszelestnie rozbijają spójność społeczną. Sprawiają, że ludziom tylko się wydaje, że są członkami tej samej politycznej wspólnoty. Podczas gdy tak naprawdę żyją jakby w różnych światach. Z jednej strony mamy zadowolone z siebie majętne elity, które wykształciły milion psychologicznych i systemowych uzasadnień dlaczego należy im się więcej. Żyjące w swoich dzielnicach, chodzące do swoich szkół i korzystające ze swoich szpitali. Po drugiej stronie rosną rzesze coraz bardziej sfrustrowanych i mających coraz mniej do stracenia przegranych. Którzy mają w głowie kolejny milion uzasadnień, jak to na ich ciężkiej pracy tamci się dorobili. Efekt jest taki, że nawet gdy w takim kraju działa demokracja, to jest to demokracja niesamowicie spolaryzowana. Nieskora do kompromisu, nerwowa i delegitymizująca przeciwnika na każdym kroku. Taki układ bardziej przypomina beczkę prochu niż sprawnie funkcjonujące społeczeństwo.

Wygląda na to, że w Polsce jest dziś bardzo podobnie. I też niewielu zdaje się zauważać, że ma to związek z wysokim poziomem nierówności. Przez lata uważaliśmy wręcz, że my w Polsce problemu z nierównościami nie mamy. Temat zbywano zazwyczaj wskazaniem na całkiem przyzwoity współczynnik Giniego. A więc wskaźnik wymyślony nieco ponad sto lat temu do zilustrowania nierównomierność rozkładu jakiejś zmiennej. Na przykład dochodu wewnątrz społeczeństwa. Współczynnik Giniego ma tę zaletę, że jest niezwykle czytelny. Jeśli w jakimś społeczeństwie majątek należałby do jednego tylko gospodarstwa domowego, to wartość współczynnika wyniosłaby 100. Gdyby było odwrotnie i wszystkie gospodarstwa zarabiałyby dokładnie tyle samo, "Gini" równałby się zero. I jedna, i druga sytuacja są oczywiście niemożliwe. Dlatego w praktyce wartości indeksu mieszczą się gdzieś pomiędzy 0 a 100. Im więc „Gini” niższy, tym społeczeństwo bardziej egalitarne. Najbardziej równomiernie dochody ludności rozkładają się więc tradycyjnie w krajach
skandynawskich. W Szwecji współczynnik jest na poziomie 23, w Danii wynosi 24, a w Norwegii - 25. Co ciekawe, w czołówce znaleźć można też kilka krajów postsocjalistycznych: Słowenia (23), Czarnogóra (24) albo Węgry (24) i Czechy (24). Średnia dla krajów OECD to jakieś 30. Zawyżona przez takich antyegalitarystów jak Japonia (37,8) albo Stany Zjednoczone (45). A Polska? Polski Gini jest nieco powyżej 30 (rozbieżne dane zależą trochę od przyjętej metodologii i wahają się od 31 do 34). Czyli na poziomie średnio-wysokim. Cięgle powyżej średniej unijnej. Spośród naszych bezpośrednich sąsiadów mniej egalitarne są tylko Rosja (42) i Litwa (35). Reszta (w tym również Ukraina i Białoruś) mają "Giniego" na poziomie niższym od Polski.

Dla pełni obrazu warto jednak pokazać dynamikę. Zrobił to niedawno (dla krajów całego bloku wschodniego) węgierski ekonomista Istvan Toth. Z jego wyliczeń wynika, że na początku ostatniej dekady PRL Polska była krajem bardzo egalitarnym. Z "Ginim" na poziomie ok. 24, czyli w przedziałach notowanych dziś przez Szwedów i Słoweńców. Transformacja zmieniła tutaj wszystko. Około 1988 r. polski "Gini" zaczął rosnąć w sposób zauważalny. W 1994 r. osiągnął poziom 30. W 2005 r. był już na poziomie 36. Owszem, zdarzały się okresowe spadki. Głównie w latach 1990-1991 (co było raczej równaniem w dół związanym z pojawieniem się masowego bezrobocia) oraz 1995-1997 (to z kolei efekt dobrej koniunktury w połowie dekady lat 90.). To były jednak tylko wyjątki na tle bardzo wyraźnego trendu, zgodnie z którym w ciągu mniej więcej 20 lat Polska z kraju biednego, ale bardzo egalitarnego, stała się gospodarką nieco bogatszą, ale o średniowysokim poziomie nierówności dochodowych. Dla intelektualnej uczciwości dodać tu należy, że
nie we wszystkich krajach regionu transformacja ustrojowa oznaczała automatyczny odwrót od egalitaryzmu. Owszem, były kraje, gdzie różnice dochodowe rosły znacznie ostrzej niż w Polsce (Litwa, Łotwa, Estonia). Ale znaleźli się również tacy, którzy (jak Węgry) po krótkim wzroście zdołali wrócić do przedtransformacyjnego poziomu nierówności. A niektórzy (Czechy, Słowenia) pozostali mniej więcej tak samo egalitarni przez całe minione 25 lat.

To jednak nie koniec kłopotów z polskimi nierównościami. Bo sęk w tym, że "Gini" to tylko jeden ze sposobów ich mierzenia. On skupia się na różnicach w poziomie dochodów gospodarstw domowych. A byłoby przecież naiwnością twierdzić, że to jedyny liczący się rodzaj nierówności. Dość powiedzieć, że Thomas Piketty w swoim głośnym "Kapitale XXI wieku" prawie w ogóle nie zajmuje się różnicami dochodowymi. Traktuje je jako drugorzędne na tle nierówności majątkowych. Bo dopiero szybka akumulacja tych ostatnich prowadzi do niebezpiecznego zjawiska, że bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni (relatywnie) coraz biedniejsi. Tylko że gdyby Piketty chciał zbadać poziom polskich nierówności majątkowych i umieścić tę informację w swojej książce, to właściwie nie mógłby tego zrobić. Dlaczego? Bo ten problem jest w dzisiejszej Polsce właściwie niezbadany. Dwa lata temu w tekście dla "Dziennika Gazety Prawnej" starałem się znaleźć choćby pośrednie i cząstkowe badania na ten temat. Nie było ich wiele. Na przykład
międzynarodowe badanie SHARE (Survey of Health, Ageing and Retirement in Europe) z lat 2006–2009, zbierające dane ekonomiczne o Europejczykach w wieku co najmniej 50 lat. A więc o takich, którzy zdążyli już pewien majątek zakumulować. Obraz Polski, który się z tego badania wyłania nie był optymistyczny. Wyszło bowiem, że 14 proc. Polaków z pokolenia 50+ albo w ogóle nie ma żadnego majątku, albo ten majątek jest ujemny (długi). Dolna połowa populacji posiada 6 proc. całego majątku. Tymczasem górne 5 proc. kontroluje 53 proc. całego majątku. Tak nierównego podziału bogactwa nie zanotowano w żadnym innym spośród badanych krajów. Choć przyznać trzeba, że Polska trafiła tu do jednego koszyka z krajami starej Unii (oraz Czechami). Ten sam problem od niedawna próbował również mierzyć bank Credit Suisse w swoim Global Wealth Report. Według tego (mocno niedoskonałego pod względem metodologicznym) badania współczynnik Giniego dla bogactwa (a więc już nie dochodów) wzrósł w Polsce w latach 2010-2013 z 67 do 74.

Jeszcze innym sposobem badania poziomu nierówności jest koncentrowanie się nie tyle na faktycznych różnicach, które istnieją w społeczeństwie, ile na szansach. To podejście zostało spopularyzowane w latach 90. przez wpływowego ekonomistę z Yale Johna E. Roemera. Podzielił on wyniki osiągane przez jednostkę na dwie zasadnicze kategorie. Jedna z nich to "wysiłek", a więc na przykład wybór zawodu, liczba przepracowanych godzin czy nakłady na edukację. Słowem wszystko to, na co każdy z nas ma wpływ. Reszta to "okoliczności", a więc choćby wykształcenie rodziców czy pochodzenie społeczne. Im większy więc wpływ okoliczności na osiągane wyniki, tym społeczeństwo mniej egalitarne. I odwrotnie. Próbę zastosowania tej teorii w praktyce podjęli dwa lata temu ekonomiści Gustavo Marrero i Juan Gabriel Rodriguez. W stworzonym przez nich rankingu nierówności szans Polska zajęła czwarte miejsce na dziesięć badanych krajów: po Portugalii, Litwie i Hiszpanii. W podobny sposób badać można również na przykład nierówności w
dostępie do zdrowia albo poziom różnic pomiędzy regionami. Badacz z Instytutu Zdrowia Publicznego Rafał Halik w jednej ze swoich prac zwracał nawet uwagę, że podróżując autobusem miejskim w samej tylko Warszawie, tak naprawdę zmieniamy epoki. Przynajmniej jeśli chodzi o średnią oczekiwaną długość życia. I tak na Pradze-Południe wynosi ona 66 lat. Natomiast w oddalonym o kilkanaście kilometrów na południowy zachód Wilanowie wzrasta do 82.

Jeśli spojrzeć na to w ten sposób, to nierówności faktycznie były i są nadal kluczowym polskim problemem społecznym. A ostre ideowe i polityczne pęknięcie - momentami przechodzące wręcz w totalne odrzucenie racji drugiej strony - to jakby praprzyczyna tego stanu rzeczy. Aby temu zaradzić trzeba działać równolegle na dwóch polach. Po pierwsze prowadząc aktywną politykę zmniejszania nierówności. Tak, żeby Polacy znowu zaczęli żyć w jednym kraju, a nie w swoich klasowych enklawach. Takie procesy trwają jednak latami. W międzyczasie trzeba pilnować (i to jest to drugie pole działania) żeby nam się pod drodze społeczeństwo nie rozpadło. I nie przekroczyło tego poziomu sporu po którym nie będzie już powrotu do bycia wspólnotą. To zadanie i dla PiSofili i dla PiSofobów. Miejmy nadzieje, że podołają.

Rafał Woś dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (373)