PublicystykaRafał Woś: polską demokrację trzeba dopiero zbudować

Rafał Woś: polską demokrację trzeba dopiero zbudować

Czy polska demokracja jest zagrożona? Oczywiście! Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie jest to wina ani Kaczyńskiego ani Tuska. A już na pewno nie wyłącznie ich - pisze Rafał Woś dla WP Opinii.

Rafał Woś: polską demokrację trzeba dopiero zbudować
Źródło zdjęć: © East News | ANDRZEJ IWANCZUK/REPORTER
Rafał Woś

Oczywiście można pójść na łatwiznę i napisać tysięczny tekst pod tytułem „Kaczyński depcze demokrację” albo „Szydło łamie konstytucję”. I będzie to święta prawda, bo po niemal roku zasiadania za sterami władzy nawet ślepiec musiał zauważyć, że lider PiS-u faktycznie zdecydował się pójść w kierunku ubezwłasnowolnienia Trybunału Konstytucyjnego oraz niezależności sędziowskiej. Nie musiał tego robić, ale to zrobił. A premier Szydło i prezydent Duda nie wykorzystali okazji, by go z tego kursu zawrócić.

Można też oczywiście odbić piłeczkę i zagrać „w pomidora”. Mówiąc, że skoku na demokrację dokonały Platforma Obywatelska oraz PSL. I że cała różnica pomiędzy Tuskiem i Kaczyńskim była tylko taka, że jeden robił to w białych rękawiczkach, a drugi bez. I to też będzie prawda, co świetnie pokazał jakiś czas temu socjolog Antoni Kamiński.

Innym, bardziej wyrafinowanym pójściem na łatwiznę będzie coraz popularniejsza dzisiaj argumentacja, że Kaczyński i Tusk mają swoje wady. Ale obaj są/byli demokratycznymi mężami stanu na tle jeszcze bardziej prawicowych organizacji w stylu ONR-u, które już nawet nie ukrywają, że nie podoba im się sama idea demokracji. Wszystkie te rozważania przypominają jednak tylko ślizganie się po powierzchni. Nie wnoszą do zrozumienia tego, co się wokół nas dzieje więcej niż awantura przedszkolaków o to, kto pierwszy bawił się samochodzikiem. Albo ewentualnie namawianiem się na kogoś, kto przyjdzie z zewnątrz i nam tę zabaweczkę odbierze.

Tymczasem to, co powinniśmy (a nawet musimy) dziś robić, to zrozumienie, że z naszą demokracją nie było dobrze nigdy. I że musimy ją dopiero zbudować. Uświadomił mi to niedawno niemiecko-amerykański politolog Herbert Kitschelt. Ponieważ Kitschelt jest jednym z najciekawszych badaczy zajmujących się współczesnymi systemami politycznymi (to on pierwszy zwracał uwagę na takie zjawiska jak zmierzch socjaldemokracji czy świt nowej prawicy), postanowiłem przypuścić na niego mały atak. Niech się wytłumaczy, dlaczego bogaty Zachód zdaje się zamykać kramik ze starą dobrą liberalną demokracją. Tą samą, do której kilka pokoleń Polaków żyjących po drugiej stronie żelaznej kurtyny (a potem w epoce transformacji) tak tęsknie wzdychało.

Kitschelt nie dał się jednak sprowokować, tylko spokojnie i przekonująco wyjaśnił mi przyczyny takich politycznych zjawisk jak Trump, LePen czy Brexit. A następnie sam przeszedł do kontry mówiąc, że jeśli ktoś powinien się tak naprawdę martwić o demokrację, to raczej my. Właśnie w takim kraju jak Polska. W pierwszej chwili odebrałem to jako typowy przykład zachodniego neokolonializmu mentalnego, charakterystycznego dla ludzi Zachodu, którzy nie mają zielonego pojęcia o realiach politycznych i społecznych panujących poza ich "pierwszym" światem, ale nie przeszkadza im to rozdawać etykietek i szafować ocenami. Szybko jednak zrozumiałem, że uwaga Kitschelta to nie był ten przypadek. Politolog wskazał bowiem trzy podstawowe mechanizmy, które odróżniają stare okrzepłe demokracje Zachodu od takich "debiutantek" jak nasza. Od razu powiem, że uderzenie bolało. Bo trafiało w nasze przywary niezwykle precyzyjnie.

Pierwsze kryterium to pieniądze. Niekoniecznie sam poziom dochodu narodowego, lecz model jego redystrybucji. Różnica wynika z dłuższych doświadczeń, jakie kraje zachodnie mają z realnym kapitalizmem, a nie tym z liberalnych broszurek o Hayeku i Friedmanie, którymi karmiła się nasza opozycja (i "reformiści" z PZPR-u) w czasach przełomu. Ani nie ten z propagandowych slajdów MFW czy Banku Światowego.

Efekt jest taki, że Zachodowi udało się wypracować różne modele kiełznania tegoż kapitalizmu. Na przykład państwo dobrobytu, progresywne podatki czy silny ruch pracowniczy. I nawet w sytuacji, gdy te mechanizmy w ostatnich 30-40 latach mocno osłabły (kłania się epoka neoliberalna), to i tak nadal działają o niebo skuteczniej niż w krajach takich jak Polska. Albo Ameryka Łacińska, Europa Wschodnia czy Azja Południowa. Wszystkie te kraje łączy bowiem to, że mają słabo rozwinięte mechanizmy państwa opiekuńczego, płaskie systemy podatkowe premiujące bogatszych obywateli oraz wysoki poziom pogardy, jaką żywią wobec siebie silni (zasobni w kapitał) oraz słabi (najczęściej utrzymujący się z pracy). W efekcie wszystkie te kraje (Polska też) mogą mieć nawet pięknie zaprojektowane mechanizmy formalnej demokracji.

Ale cóż z tego, skoro spora cześć populacji uważa je za fasadowe. To w sumie nic nowego. Już w 1520 r. florencki polityk i historyk Francesco Guiccardini ostrzegał, że nadmierne nierówności (nie tylko majątkowe, ale również wszystkie inne) podminują wiarę obywateli w republikę i poprowadzą prostą drogą do tyranii. Straszył tym również Jean-Jacques Rousseau dowodząc, że nadmierne bogactwo stwarza olbrzymie możliwości „przechwycenia” procesu demokratycznego przez najsilniejszych. I to jest właśnie zjawisko, które przydarzyło się wielu krajom, które ostatecznie zsunęły się ze ścieżki formalnej demokracji. Dlaczegóż Polska miała by być na tym tle wyjątkiem?

Kryterium numer dwa to grupy interesu. Możemy oczywiście pałać świętym oburzeniem, niczym sienkiewiczowski Kmicic, który właśnie się dowiedział, że „Rzeczpospolita jest jak kawał sukna, za które ciągnie kto żyw naokoło, żeby mu przynajmniej na płaszcz starczyło”. Bądźmy jednak rozsądni. W społeczeństwie grupy interesu będą istniały zawsze. A nawet jak pojawi się potężny polityk-szeryf, który je rozbije, to na ich gruzach zaraz wyrosną nowe. Dlatego cały sekret polega na tym, by te grupy wbudować w system demokratyczny. I żeby, ciągnąc je w swoją stronę, broniły też jego ciągłości.

Na Zachodzie to się udało. Weźmy partie polityczne. Jedna przegrywa wybory, ale wie, że idzie do opozycji i tam ma szanse przegrupować szeregi. Partyjni przywódcy są świadomi, że czasem lepiej jest „poświęcić” nawet charyzmatycznego lidera, żeby ocalić formację. To bywa oportunistyczne, ale sprawia, że partie mają pewien komfort. Nie jest tak, że każde wybory to dla nich walka o życie. A wyborcy są mniej zdezorientowani i nieco bardziej osadzeni. W nowych demokracjach tego nie ma. Tu partie powstają wokół charyzmatycznych przywódców. I najczęściej toną razem z nimi.

Inny przykład to lobby pracownicze. U nas w dobie zaczadzenia „dziecięca chorobą liberalizmu” z wielkiej siły społecznej, jaką była „Solidarność” oraz instytucjonalnego giganta OPZZ zostały ledwie ogryzki. I dziś w Polsce poziom uzwiązkowienia wynosi 12,7 proc. Więcej od nas mają nawet latynoscy prymusi waszyngtońskiego konsensusu: Meksyk i Chile. Nie mówiąc o zachodnioeuropejskich rekordzistach: Islandii (86 proc.), Finlandii (69 proc.), Szwecji (67 proc.) czy Danii (66 proc.). Tymczasem jeśli z doświadczeń Zachodu da się wyciągnąć jakiś wniosek to pewnie taki, że to w krajach bogatych i dobrze sytuowanych związki zawodowe są silne (i historycznie rzecz biorąc one ten dobrobyt poprzedziły). Zwłaszcza, gdy mówimy o europejskim modelu kapitalizmu, do którego z racji geograficzno-kulturowych winno nam być najbliżej. Wszędzie tam opinia publiczna rozumie, że związki są jak… pszczoły. Może i ich ciągłe brzęczenie czasem nas denerwuje. Ale zapytajcie biologa, co by się stało, gdyby pszczół w ekosystemie zabrakło.

Po trzecie wreszcie, nie możemy zapominać o mocno sprofesjonalizowanym aparacie biurokratycznym, sprawiającym na pierwszy rzut oka wrażenie nieruchawego i pozbawionego kontroli molocha, ale de facto stabilizującym demokratyczny porządek. Niemcy i Francja to mają. Nowe demokracje niestety nie. I jak się prześledzi, co robiła w tej materii większość rządów III RP, to nie wygląda, że idziemy we właściwym kierunku. I to od dawna.

Jeśli więc zależy nam dziś na budowie czegoś więcej niż demokracji fasadowej, to powinniśmy działać na wskazanych tu trzech polach. Najlepiej jednocześnie. I to jest oferta dla wszystkich, którzy słowo demokracja lubią odmieniać przez wszystkie przypadki. Od PiS-u po opozycję parlamentarną oraz pozasejmową.

Rafał Woś dla WP Opinii

Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat Nagrody Fikusa i Grand Press Economy.

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)