PublicystykaRafał Woś: Dość kosmetyki. Czas na serio zabrać się za polską pracę

Rafał Woś: Dość kosmetyki. Czas na serio zabrać się za polską pracę

Ostatnio mówią nam w kółko, żeby się cieszyć, bo mamy w Polsce rynek pracownika. Kiedy to słyszę, to jakoś natychmiast zaczyna mi grać w głowie klasycznie prześmiewczy kawałek T.LOVE: "Jest super, jest super, więc o co ci chodzi...". Bo z polską pracą wcale dobrze nie jest - pisze Rafał Woś dla WP Opinii.

Rafał Woś: Dość kosmetyki. Czas na serio zabrać się za polską pracę
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Rafał Woś

Nastał czas wypinania piersi po ordery. "Tylko nie zapominajcie, że TO MY rozruszaliśmy gospodarkę, a bezrobocie spadło do najniższego od początku lat 90. poziomu" - chwalą się politycy PO i PSL. "Bzdura, to dopiero my wzmacniamy przez lata zapomnianego pracownika. Od stycznia 2017 podwyższamy przecież płacę minimalną, a program 500 plus realnie wzmacnia realną siłę przetargową sporej części zatrudnionych" - odpowiada PiS. I jedni i drudzy przypominają mi trochę mojego czteroletniego syna, który pierwszy raz wypuścił się w samotną podróż rowerkiem dookoła domu. I wydaje mu się, że w zasadzie mógłby już startować w Tour de France.

Chora polska praca

Otóż, mam dla was, drodzy przedstawiciele polskiej klasy politycznej złą wiadomość: niestety od lat nic się u nas nie zmieniło. A polski rynek pracy jak należał, tak należy do najbardziej patologicznych wśród państw rozwiniętych. Oczywiście, nie twierdzę, że to wyłącznie wasza wina. Bo problem nie zaczął się wczoraj, a swoją część odpowiedzialności ponoszą również inni gracze: zarażona dziecięcą chorobą liberalizmu opinia publiczna, rozpieszczany i roszczeniowy biznes oraz krótkowzroczne związki zawodowe. To fakt, jest nieco lepiej niż jeszcze pięć albo dziesięć lat temu. Bo teraz przynajmniej wiemy, że polska praca jest chora. Jednocześnie ta świadomość problemu nie przekłada się na zestaw rozwiązań - takich na prawdziwą miarę problemu przed którym stoimy.

Powiem państwu co mi się marzy. A zrozumiecie, że nie są to zbyt wygórowane żądania. Chciałbym, żeby w Polsce pojawiła się siła polityczna (społeczna, obywatelska, demokratyczna), która traktuje problem pracy poważnie. Taka, która w odróżnieniu od Platformy Obywatelskiej nie będzie potrzebowała ośmiu lat u władzy by dojść do oczywistego wniosku, że rynek pracy to szczególny rynek, na którym niewidzialna ręka zbyt często zmienia się w twardą pięść rozbijającą społeczną spójność. Jednocześnie chciałbym, żeby była to siła polityczna, która (inaczej niż PiS) nie uważa, że praca to temat niegodny prawdziwego polityka, który jak wiadomo powinien zajmować się czyszczeniem spółek skarbu państwa i wojnami podjazdowymi o Trybunał Konstytucyjny.

Czy to aż tak wiele? To przecież da się zrobić. Trzeba tylko popatrzeć na gospodarkę i na społeczeństwo jak na pewną organiczną całość. Czy wiedzą państwo na przykład, dlaczego kraje najbardziej rozwinięte są najbardziej rozwinięte? Otóż najprostsza odpowiedź brzmi tak: ich bogactwo bierze się z dobrze opłacanej pracy. Bo to nie prawda, że Zachód najpierw się dorobił, a potem zaczął to bogactwo rozdzielać. Było dokładnie odwrotnie. Gdy poczytacie historyków ekonomii (Acemoglu i Robinsona albo Vogtha i Voigtlandera) to zobaczycie, że ci którzy bogactwa nie rozdzielali wyzyskując na potęgę zostawali z tyłu (to przypadek choćby opartej o pańszczyznę folwarcznej Rzeczypospolitej albo niewolniczego południa USA). Bo tamtejszy kapitał nie miał najmniejszych zachęt do tego by być innowacyjny. Wystarczała mu przewaga konkurencyjna wynikająca z taniej pracy. W tym samym czasie tzw. Zachód też akumulował kapitał i wyzyskiwał (poczytajcie Dickensa, to się dowiecie jak mocno). Z drugiej jednak strony tamtejsze elity robiły jednak więcej ustępstw na rzecz innych klas. Czasem ze strachu, czasem z konieczności, a czasem przypadkiem. To jednak wystarczyło, by praca była na zachodzie lepiej traktowana (badania pokazują, że było tak już od XIV w.) stanowiąc drabinę, po której Zachód wspinał się coraz wyżej i wyżej, zostawiając w tyle resztę świata.

Predustrubucja - nowe słowo dla rządu

Ta wycieczka w historię miała państwu udowodnić, że o dobrą pracę bić się warto. I znowu nie jest to jakieś szalenie skomplikowane zadanie. Tylko pewien polityczny elementarz. Otóż położenie pracy i pracownika można wzmacniać na dwa sposoby. Przed wytworzeniem dobra przez gospodarkę narodową albo już po tym.

Zacznijmy od tego drugiego, bo łatwiej zrozumieć go w sposób instynktowny. Nazywa się on redystyrybucją i polega na tym, że państwo pozwala biznesowi produkować co chce i jak tylko chce, ale potem mówi mu: no dobrze, a teraz oddaj część zysku do wspólnej kiesy (podatki)
. A gdy biznes się burzy, to można mu grzecznie (i zgodnie z prawdą) wyjaśnić, że nikt nie jest samotną wyspą i również on otrzymał na pewnym etapie coś od swojej społeczności (choćby w formie edukacji, bezpieczeństwa czy infrastruktury lub dobrze wykwalifikowanej siły roboczej). Niech więc teraz nie próbuje sprzedawać nam głodnych kawałków jak to doszedł do wszystkiego ciężką pracą i nikomu nic nie zawdzięcza. Aby pieniądze z redystrybucji wzmacniały pracownika, należy rozbudować sieć, w którą taki pracownik może wpaść na wypadek utraty pracy. Bo doświadczenie (również to polskie) uczy, że w kraju bez takiej sieci pracownik staje się faktycznym zakładnikiem pracodawcy. I trzeba zrobić wszystko, by pchać ich w kierunku równouprawnienia (nawet jeśli nigdy tam nie dotrzemy).

W praktyce redystrybucja jest jednak trudna. Zasobne w kapitał warstwy społeczeństwa mają bowiem olbrzymie szanse na przechwycenie systemu politycznego. Wówczas formalnie może i nazywa się on demokracją, ale w praktyce programy welfare state są pierwszymi, które się ucina w momencie jakiegokolwiek kryzysu (reakcja na krach roku 2008 na Zachodzie dobitnie to pokazuje). Niezwykle łatwo jest też skompromitować całą redystrybucję dowodząc, że jest ona żerowaniem leniwych na ciężkiej pracy zaradnych. Zwłaszcza, że opinia publiczna jest zazwyczaj robiona przez warstwy ekonomicznie uprzywilejowane.

Dużo lepiej i skuteczniej jest więc działać na rzecz wzmocnienia pracy jeszcze zanim dochód narodowy zostanie wygenerowany. Ten proces nazywa się predystrybucją. Jedna jego forma to istnienie silnych i reprezentatywnych związków zawodowych, które na bieżąco starają się łagodzić naturalny dla kapitalizmu wyzysk pracy przez kapitał. Pilnują, żeby różnice płac w przedsiębiorstwie nie sięgały niebotycznej skali. Albo, żeby pracownik nie musiał traktować pracodawcy jako swojego dobroczyńcy tylko dlatego, że ten... wypłacił mu pensję w terminie. W temacie związków mamy w Polsce masę do zrobienia, bo zarówno pod względem uzwiązkowienia, jaki i reprezentatywności związków (prawie ich nie ma w małym i średnim sektorze prywatnym). Ale predystrybucję można robić jeszcze na inne sposoby. Na przykład poprzez rozpowszechnianie spółdzielczego modelu działalności gospodarczej. Wiele państw ten model od lat aktywnie promuje. I nie bez powodu. Badania pokazują bowiem, że zwłaszcza w warunkach kryzysu spółdzielczość wzmacnia przedsiębiorczość i sprzyja zmniejszaniu ekonomicznych nierówności.

Na taki właśnie pakiet rozwiązań propracowniczych czekam. A nie tylko garść doraźnych rozwiązań poupychanych tu i tam. Zwłaszcza, że za rogiem czeka cały zestaw cywilizacyjnych problemów związanych z przyszłością pracy (czy roboty zabiorą nam robotę?). Polityczną dyskusję zacząć jednak warto od polskiego tu i teraz. Temat leży na ulicy. Politycy muszą go tylko podnieść.

Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat Nagrody Fikusa i Grand Press Economy.

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)