ŚwiatQuo vadis, Turcjo? Miesiąc po próbie puczu przez kraj wciąż przetacza się fala represji

Quo vadis, Turcjo? Miesiąc po próbie puczu przez kraj wciąż przetacza się fala represji

• Miesiąc po nieudanym puczu w Turcji na tysiące osób wciąż spadają dotkliwe represje

• Na celowniku znaleźli się prawdziwi i domniemani puczyści

• Aktywiści alarmują, że zatrzymani często przetrzymywani są w urągających warunkach

• Mają być poddawani "biciu i torturom, w tym gwałtom"

• Aby zrobić miejsce dla "puczystów", rząd zwolnił z więzień prawie 40 tys. kryminalistów

• Turcja z kraju stawianego za wzór państwom świata arabskiego stała się antywzorem

Quo vadis, Turcjo? Miesiąc po próbie puczu przez kraj wciąż przetacza się fala represji
Źródło zdjęć: © Getty Images | Stringer
Aneta Wawrzyńczak

22.08.2016 | aktual.: 22.08.2016 09:28

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Godzina zero była ustalona na 16 lipca o 3.00 nad ranem, ale wybiła wcześniej, w piątek po południu. Wtedy grupa wojskowych opanowała siedziby sił zbrojnych, biura rządzącej partii i telewizji narodowej, a także stołeczne lotnisko, próbowała wedrzeć się też do parlamentu. W międzyczasie w mediach popłynął komunikat: nowo powstała wojskowa Rada Pokoju przejęła władzę w kraju, lada moment przywróci praworządność i zdecydowanie upomni się o prawa i wolności człowieka.

W międzyczasie ulice wypełniały się szczelnie ludźmi, przede wszystkim tymi, którzy odpowiedzieli na wezwanie przebywającego na wczasach prezydenta, by nie dopuścić "terrorystów" do władzy. Wobec przytłaczającego tłumu zbuntowani żołnierze złożyli broń, unieśli ręce w geście poddania się tłumowi. Telewizje pokazały ich wystraszonych, pokrytych krwią, posiniaczonych. Ponad dziewięć tysięcy z nich błyskawicznie zostało zatrzymanych.

O poranku było już właściwie po wszystkim, coup d'état został udaremniony, dzierżący stery władzy prawowici, to znaczy wybrani w demokratycznej elekcji, przywódcy zdołali je utrzymać, popołudniu wszystko wróciło do normy. Choć nie dla wszystkich.

Pucz za puczem

Zbrojny zamach stanu to dla Turcji nie pierwszyzna. Z powodzeniem wojsko w obronie kemalizmu, czyli, w uproszczeniu, nacjonalistycznego sekularyzmu, przejmowało władzę w 1961, 1970 i 1980 roku. Choć i później, w 1997 roku, zdołało w białych rękawiczkach (tzn. bez rozlewu krwi i przywłaszczenia władzy przez juntę) odsunąć od steru rządów Necmettina Erbakana, "dyżurnego islamisty kraju" i politycznego mentora Erdoğana.

Kilka miesięcy od dojścia w 2002 roku do władzy umiarkowanie konserwatywnej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) armia miała rzekomo znów stanąć w obronie tureckiego sekularyzmu. "Udaremniona" operacja Bayloz ("młot kowalski") według informacji, do których miał dotrzeć dziennik "Taraf", zakładała m.in. ataki bombowe na dwa meczety w Stambule i zestrzelenie tureckiego samolotu nad Morzem Egejskim (o co miała zostać oskarżona Grecja), wywołanie chaosu w kraju i przejęcie władzy przez armię w celu opanowania sytuacji (samo dowództwo generalne tłumaczyło, że był to jedynie schemat ćwiczeń). Architekci rzekomo planowanego puczu byli, nota bene, blisko związani z Fethullahem Gülenem, żyjącym od 1999 roku na emigracji byłym imamem i przywódcą ruchu społecznego Hizmet, który promuje otwarcie islamu na edukację i dialog międzyreligijny. Tym samym Gülenem, który do 2013 roku był bliskim sojusznikiem Erdoğana. I którego obecnie prezydent Turcji oskarża o zorganizowanie lipcowego puczu.

Sęk w tym, że proces rzekomych spiskowców ruszył dopiero siedem lat później i doprowadził najpierw do skazania w 2012 roku około 300 osób, finalnie zaś - do ich uniewinnienia w marcu ubiegłego roku. Okazało się bowiem, że podpisy wysokich rangą wojskowych na dokumencie, który stanowił główny dowód w sprawie, zostały sfałszowane, sam zaś dokument, datowany na 2003 rok, został sporządzony w programie… Microsoft Word z 2007 roku.

Wracając jednak do roku 2003 roku: ziarno strachu przed powtórką z historii zostało zasiane, a szczególnie obfite plony zaczęło wydawać w głowie Erdoğana. Pod koniec kwietnia 2007 roku zagraniczne media rozpisywały się o widmie wojskowego zamachu stanu, które znów zawisło nad Turcją. I nie były to żadne głębokie analizy polityczne, ani tym bardziej profetyczne ostrzeżenia, fundament do takich konkluzji został bowiem wylany przez samą armię, która zagroziła interwencją w obliczu wyraźnie wysuwającego się na czoło wyścigu do prezydenckiego fotela Abdullaha Güla z coraz mocniej akcentującej islamistyczne inklinacje AKP, a utwardzony przez ponad milionowy tłum zebrany na antyrządowym wiecu w Stambule. Za Gülem i jego politycznym mentorem Erdoganem murem stanęła wtedy m.in. Rada Europy, która ustami swojego ówczesnego sekretarza generalnego Terry’ego Davisa wezwała wojskowych, by "pozostali w barakach i trzymali się z dala od polityki".

Ostatecznie po ponad trzymiesięcznej politycznej zawierusze, zwieńczonej przedwczesnymi wyborami parlamentarnymi, Gül został przez Zgromadzenie Narodowe wybrany na urząd prezydenta. Jednocześnie rozpoczęła się nowa era aresztowań i procesów rzekomych bardziej, mniej lub wcale spiskowców: ultranacjonalistów, terrorystów (oraz "terrorystów"), polityków, prawników, wykładowców uniwersyteckich, dziennikarzy i wojskowych, którzy w kolejnych latach dziesiątkami, a nawet setkami trafiali za kratki.

Ostateczna rozgrywka miała się zacząć jednak dopiero 15 lipca 2016 roku.

Sułtanat kontratakuje

Erdoğan próbę puczu nazwał "zbrodnią zdrady w najczystszej postaci" i zapowiedział, że spiskowcy zapłacą wysoką cenę. Być może najwyższą, bo prezydent w wywiadzie dla CNN tuż po udaremnionym coup d'état przebąkiwał o przywróceniu kary śmierci, zniesionej ostatecznie w Turcji (w każdych okolicznościach, również w czasie wojny) w 2004 roku w ramach procesu rekonwalescencji praw człowieka. Bynajmniej nie w ramach osobistej zemsty, prezydent wyraźnie bowiem podkreślił, że nie zamierza traktować próby zamachu stanu, uznanej przez jego rząd za akt terroryzmu, jako pretekstu do stłamszenia swoich politycznych oponentów. To raczej sytuacja z gatunku "nie chcę, ale muszę" - krwawego rewanżu, jak przekonywał w rozmowie z amerykańską stacją, domagać ma się lud.

- Po tak licznych terrorystycznych incydentach ludzie mają teraz poczucie, że terroryści powinni zostać zgładzeni. Tak właśnie twierdzą, nie widzą innego rozwiązania. (…) Dlaczego miałbym trzymać ich w więzieniach i karmić przez kolejne lata? To właśnie mówią ludzie. Chcą szybkiego finału, bo stracili swoich krewnych, sąsiadów, dzieci… Cierpią, są więc szczególnie drażliwi, a my musimy działać bardzo roztropnie i delikatnie - zapewnił. To naturalnie przekreśliłoby szanse Turcji na akcesję do Unii Europejskiej, co wyraźnie podkreśliła szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini. Pytanie, na ile Turcji jeszcze w ogóle zależy na brataniu się z europejską wspólnotą.

Nim jednak Ankara stanie przed wyborem, czy przywrócić karę śmierci w tych specyficznych (bo dyktowanych trzymiesięcznym stanem wyjątkowym) okolicznościach, kładąc tym samym na szali unijną przyszłość prawie 80-milionowego kraju i zeskakując o kilka potężnych susów na drabinie poszanowania praw człowieka, Erdoğan i jego świta konsekwentnie rozliczają tych, którzy - w retoryce prezydenta - mają wysoką cenę do spłacenia tureckiej demokracji.

I tak w miesiąc od nieudanego puczu policja i wojsko zatrzymały ponad 17 tys. ludzi - już nie na standardowe 24 godziny (z możliwością przedłużenia do czterech dni), jak stanowi turecki kodeks karny, lecz do 30 dni, zgodnie z wydanym naprędce dekretem prezydenta. Kolejne 35 tys. osób, trafiło do aresztów, do dziś tylko co trzecia z nich została wypuszczona na wolność, a ponad 10 tys. wciąż czeka na przedstawienie ewentualnych zarzutów. Gros z tych, którzy stanęli, stają lub dopiero stawać będą przed obliczem rozsierdzonej brakiem subordynacji wobec "demokratycznie wybranego rządu" Temidy to wojskowi - według tureckich Sił Zbrojnych w próbę przewrotu zaangażowanych było ok. 1,5 proc. personelu 640-tysięcznej armii.

Kryminaliści zwalniają miejsce

Długie ramię sprawiedliwości sięgnęło również po prokuratorów i sędziów (ok. 1,7 tys. zatrzymanych) oraz funkcjonariuszy policji (ponad tysiąc), a także, wydawałoby się na znacznie mniejszą skalę, dziennikarzy. Co do tych ostatnich: organy ścigania wystawiły 89 nowych nakazów aresztowania, głównie wobec byłych i obecnych pracowników dziennika "Zaman", uznawanego przez środowisko Erdoğana za tubę propagandową Gülena i jego zwolenników. Rękoma upoważnionych instytucji rząd cofnął też licencje 24 rozgłośniom radiowym i telewizyjnym, podejrzewanym o konszachty z żyjącym na emigracji przywódcą religijnym. Tym samym Turcja odzyskała niechlubne pierwsze miejsce w rankingu krajów najmocniej prześladujących pracowników mediów, o które w ostatnich latach konkurowała głównie z Chinami i Iranem. Choć oficjele z prezydenckiej kancelarii wyraźnie podkreślają, że zatrzymania "oczywiście nie mają związku z aktywnością dziennikarską, ale możliwą działalnością kryminalną".

Na rządowej kampanii wyławiania ze społeczeństwa świeżego narybku knujących przeciwko "narodowemu bezpieczeństwu i demokracji" kryminalistów na razie najbardziej korzystają przestępcy skazani z bardziej pospolitych paragrafów. Minister sprawiedliwości Bekim Bozdag szybko bowiem rozwiał wątpliwości publicysty Akifa Bekiego, który 11 sierpnia na łamach dziennika "Hurriyet" zastanawiał się, jak można aresztować tak wielu ludzi dysponując ograniczoną liczbą miejsc w więzieniach. Ledwie kilka dni temu Bozdag zapowiedział więc, że w ramach walki z problemem przeludnienia zakładów karnych na wolność zostanie wypuszczonych, w pierwszej transzy, około 38 tys. osadzonych. Doprecyzujmy przy okazji, że jeszcze kilka tygodni temu problemu przeludnienia w więzieniach nie było, bo przed nieudanym coup d'état za kratami żywot wiodło ok. 190 tys. skazańców - czyli dokładnie tyle, ile jest łącznie miejsc we wszystkich tureckich zakładach karnych.

Słowo Bozdaga wprowadzono w życie ledwie kilka godzin później. Kilka tysięcy skazańców opuszczając mury zakładu Silviri w Stambule nie kryło entuzjazmu i podziękowań dla władz. Łaska pańska jednak nie na pstrym koniu jeździ - ze specyficznej amnestii, od której nazwania amnestią minister sprawiedliwości zdecydowanie się wzdryga, nie skorzystają sprawcy przestępstw najcięższego kalibru, a więc mordów, terroryzmu i właśnie działalności wymierzonej w bezpieczeństwo państwa.

Tymczasem obrońcom praw człowieka sen z powiek spędzają warunki, w jakich są przetrzymywani osadzeni. Amnesty International na przykład alarmuje, że zgromadziła już "wiarygodne dowody na to, że więźniowie oficjalnych i nieoficjalnych centrów zatrzymań są poddawani biciu i torturom, w tym gwałtom", a brutalność więziennego personelu jest wprost proporcjonalna do liczby gwiazdek na pagonach. Rząd naturalnie odbija piłeczkę: to nonsens, głosi oficjalne oświadczenie, zarzuty są "bezpodstawne" i "fikcyjne", a wręcz "oszczercze". Ministerstwo sprawiedliwości ze swojej strony, na wszelki wypadek, dorzuca zapewnienie, że ktokolwiek posunie się do tortur, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności.

Na zatrzymaniach i aresztowaniach jednak nie koniec. Ponad dwa tysiące organizacji i instytucji zostało zdelegalizowanych. Z posadami, głównie w budżetówce, musiało się też pożegnać jak dotąd ok. 90 tysięcy osób, najwięcej w ministerstwach edukacji i spraw wewnętrznych, ale też w sądach, prokuraturach, armii, a nawet na uczelniach wyższych. To rewanżystowskie równanie znów sprowadza się do wspólnego mianownika, jakim jest Gülen i jego ruch społeczno-religijny, zrzeszający ok. 10 proc. społeczeństwa tureckiego.

Quo vadis, Turcjo?

Jeszcze do całkiem niedawna w bliskowschodnim kotle Turcja uchodziła za wzór cnót - może nie wszelkich, ale jednak. Okrzyknięta przez "The Economist" na początku lat 90. "gwiazdą islamu" i przykładem dla środkowoazjatyckich republik wyłaniających się ze zgliszczy ZSRR, jeszcze na początku Arabskiej Wiosny była uznawana za model, ku któremu powinny dążyć aspirujące demokracje Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. I to model wielowymiarowy, zarówno pod względem gospodarczym (prężnie rozwijający się liberalny rynek blisko powiązany z Zachodem), jak i politycznym (stabilna demokracja) oraz religijnym (idea państwa świeckiego). Z badań opinii publicznej prowadzonych przez wiodący turecki think tank TESEV w latach 2010-2012 wynikało, że około 60 proc. mieszkańców regionu uznawało Turcję za wzór do naśladowania i kluczowego gracza, który wniesie duży (i pozytywny) wkład w transformację świata arabskiego.

Z biegiem czasu na tym wyidealizowanym nieco obrazie Turcji zaczęły pojawiać się kolejne rysy: przejście od polityki "zero problemów z sąsiadami" i pozycji arbitra w regionalnych sporach ku mocnemu w nie zaangażowaniu, brutalne tłumienie antyrządowych protestów przez policję i armię, nabrzmiewający problem z rodzimymi Kurdami, który ostatecznie przerodził się w cichą wojnę, wreszcie kryzys gospodarczy - wszystko to postawiło pod dużym znakiem zapytania turecki wzór.

W obliczu wciąż niedokończonej rozgrywki z puczystami (oraz "puczystami") trzeba postawić kolejny, być może największy: quo vadis, Turcjo?

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także
Komentarze (142)