Psy wojny zostały spuszczone z łańcucha - mamy się bać?
Radości było co niemiara. Gratulowali prezydenci, premierzy, kanclerze i ministrowie. Chyba od czasu śmierci Hitlera elity i masy zachodniego świata nie wyrażały równie zgodnie radości z powodu czyjegokolwiek zgonu. Nawet nasi katoliccy talibowie gratulują prezydentowi Obamie (!) konsekwencji i uporu, zapominając, że Osama bin Laden, niezależnie od deklaracji, walczył nie tyle z naszą „cywilizacją judeochrześcijańską”, ile raczej z naszą „cywilizacją liberalną”. Krótkimi spódniczkami i feminizmem, pornografią i sztuką krytyczną, aborcją i in vitro, zdekryminalizowaną marihuaną i rozdziałem kościoła od państwa. Ale mniejsza o to – Zło Wcielone ostatniej dekady nie żyje.
Choć tłumy z radością – zwłaszcza w USA – wyległy na ulice, to można odnieść wrażenie, że śmierć niewątpliwego zbrodniarza, poza chwilą zrozumiałej euforii, rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Więcej wątpliwości niż rozstrzygnięć – w kwestii źródeł i sensu całej „wojny z terroryzmem”, obecnych sojuszy USA, wreszcie – przyszłości prezydentury Obamy. Dla prezydenta USA wydarzenie to może stanowić przełom. Dać mu „drugi oddech” w walce o reelekcję i pozwolić na ostateczne zerwanie z neokonserwatywną histerią, jaka zaprowadziła Amerykę na dwie krwawe wojny, a cały świat na krawędź chaosu. To wszystko pod jednym warunkiem – że co najmniej kilka z pytań zostanie głośno postawionych. Nie tylko przez dociekliwych blogerów i lewicowe portale – ale i grono doradców prezydenta.
Pierwsze i najbardziej oczywiste – co bin Laden robił w Pakistanie? Nie chodzi wyłącznie o sprawność tamtejszego wywiadu, lojalność sojuszniczą armii i ich domniemane związki z Talibami. Chodzi o to, że kiedyś USA fałszywie użyły bin Ladena jako pretekstu do ataku na Irak – od dłuższego zaś czasu utrzymują stutysięczny kontyngent w kraju, z którego zdążył on uciec do... kraju „sojuszniczego”. Być może warta rozważenia – także w kontekście rewolucji demokratycznych na Bliskim Wschodzie – byłaby rewizja takich „sojuszy” z państwami, których nie da się bronić już nie tylko na gruncie demokracji i praw człowieka, ale nawet cynicznej i brutalnej Realpolitik.
Po drugie – jaki jest właściwie cel tej wojny? Gdzie leży Berlin (Bagdad, Dien Ben Phu...) do zdobycia? Afganistan zaatakowano właśnie po to, by znaleźć bin Ladena, którego zabito ostatecznie w Pakistanie. Czy amerykańska polityka zagraniczna – na przekór przestrogom Johna Q. Adamsa – będzie dalej polegać na „wyruszaniu za granicę w poszukiwaniu kolejnych potworów do zniszczenia”? Czy śmierć ikony terroryzmu stanie się „sukcesem, który pozwoli wytrwać w nieustannych wysiłkach na rzecz ostatecznego pokonania wroga”, czy może stanie się okazją do przemyślenia całej strategii na nowo?
Po trzecie – czy samo pojęcie „wojny” z terroryzmem ma sens, skoro przeciwnika nie określa cel, a jedynie jego taktyka; skoro nie można nawet jasno wyznaczyć kryteriów zwycięstwa? Permanentny stan wojny podkopuje fundamenty amerykańskiej demokracji: równość wobec prawa, zakaz tortur, prywatność i wolność od nadmiernej kontroli. Czy operacje wywiadowcze i policyjne – wymagają „totalnej mobilizacji” całego społeczeństwa? I wreszcie – czy zamiast ton bomb i miliardów wydawanych na samoloty bezzałogowe – najsensowniejszą metodą walki z terroryzmem nie jest usuwanie jego źródeł? Masowej frustracji, upokorzenia, braku perspektyw, biedy – które napędzają zwolenników garstce psychopatów?
Po czwarte – czy amerykańską tożsamość, zdominowaną dziś w oczywisty sposób przez pamięć o 11 września, budować się będzie w oparciu o solidarność i zaangażowanie na rzecz dobra wspólnego czy może syndrom oblężonej twierdzy – z wrogiem czyhającym za każdym krzakiem? Czy ikoną zbiorowej wyobraźni Amerykanów pozostanie bohaterski strażak z Ground Zero, czy raczej zamaskowany talib z bombą, którego spiskowej korespondencji przepracowane służby nie zdążyły niestety przeczytać?
To wszystko stare pytania – stawiane co najmniej od września 2001. Barack Obama musi na nie wreszcie odpowiedzieć, mając w pamięci historyczną lekcję Lyndona B. Johnsona. Postępową prezydenturę tego Demokraty zniweczyła bezsensowna wojna, która nie pozwoliła mu dokończyć naprawdę ważnych spraw, jak ochrona zdrowia, likwidacja biedy czy walka z rasizmem.
Jedyne, czego powinniśmy się bać, to strach – mawiał Franklin D. Roosevelt. George Bush wolał ludzki strach podtrzymywać. Gdy bin Laden nie żyje, pozostaje już tylko bać się waszyngtońskich jastrzębi. Albo trafniej, za Demokratką z Kalifornii: psów wojny, spuszczonych z łańcucha.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski