Psy pokoju
Byli polscy komandosi idą na wojnę.
14.06.2004 | aktual.: 14.06.2004 13:10
Dzień po śmierci w Iraku dwóch byłych komandosów Gromu zgłosiło się ponad stu chętnych do natychmiastowego wyjazdu. Zabici Polacy pracowali dla amerykańskiej firmy Blackwater. Okazuje się, że wielu byłych żołnierzy jednostek specjalnych, komandosów i antyterrorystów gotowych jest zarabiać w swoim dawnym fachu. W ostatnich dwóch latach tylko z Gromu odeszło ponad stu komandosów - prowadzą szkoły ochrony i survivalu. Znacznie gorzej powodzi się byłym komandosom z jednostek powietrzno-desantowych, na przykład w Lublińcu. I to głównie oni czekają na kontrakty w firmach świadczących paramilitarne usługi w Iraku czy innych niebezpiecznych miejscach. Dotychczas mogli się zaciągnąć do Legii Cudzoziemskiej (co jest nielegalne), do prywatnych oddziałów najemników (co często grozi sądem za zbrodnie wojenne - jak w byłej Jugosławii), mogli pracować dla gangów (co grozi śmiercią podczas porachunków bądź więzieniem) albo w agencjach ochrony (to jednak uznawane jest za marnowanie kwalifikacji).
Potrzeba adrenaliny
Byli polscy żołnierze jednostek specjalnych od niedawna otrzymują oferty pracy w firmach wykonujących paramilitarne usługi w Iraku, Afganistanie, Bośni i Hercegowinie, Kosowie, Iranie, Bahrajnie czy Nigerii. Trwa też intensywny nabór na wojnę do Iraku. Gen. Sławomir Petelicki, twórca i pierwszy szef Gromu, twierdzi, że mogą oni liczyć na pracę głównie u Amerykanów, którzy potrzebują nie tylko komandosów, ale też byłych policyjnych antyterrorystów. Polacy mają tę przewagę, iż w ostatnich latach większość z nich była szkolona bezpośrednio przez Amerykanów albo według amerykańskich programów, a także używali tej samej broni, jaką posługują się amerykańskie oddziały specjalne.
- Gdy zwolniono mnie ze służby w jednostce Grom, nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Stałem się człowiekiem stojącym poza nawiasem. Wciąż potrzeba mi adrenaliny, stresu, napięcia, jakie przeżywa się podczas akcji. Jakaś quasi-kontynuacja służby jest jedyną sensowną formą rozładowania tego napięcia - mówi "Wprost" ppłk Leszek Drewniak, były zastępca dowódcy Gromu (służył w tej jednostce 10 lat). Drewniak chciałby pojechać do Iraku, ale zdecydowałby się również na Afganistan czy inne państwo arabskie.
Wojna sprywatyzowana
Armia byłych żołnierzy jednostek specjalnych i policyjnych grup antyterrorystycznych, którzy znaleźli się w Iraku, liczy ponad 20 tys. osób. Jest drugą pod względem wielkości formacją zbrojną, po liczącym 138 tys. żołnierzy kontyngencie amerykańskim (Brytyjczycy mają w Iraku 8,5 tys. żołnierzy, zaś Polacy - 2,4 tys.). Kilka dni temu dziennik "New York Times" nazwał szybki przyrost liczebności prywatnych firm ochroniarskich w Iraku "prywatyzacją wojny". Tzw. private military companies (PMC), zatrudniające byłych komandosów i antyterrorystów, ochraniają w Iraku ambasady, siedziby władz koalicyjnych, obiekty przemysłowe, rurociągi czy konwoje. Rozrost PMC jest na rękę administracji George'a Busha, bo dzięki nim nie trzeba zwiększać liczebności amerykańskich i sojuszniczych wojsk w Iraku. Według "New York Times", Pentagon coraz częściej zleca PMC niebezpieczne zadania, zwykle wykonywane przez oddziały wojskowe.
Najemnik to brzmi dumnie
Tomasz Kowalczyk, były żołnierz Gromu (rok temu odszedł z jednostki, zrobił doktorat w Akademii Obrony Narodowej, a obecnie prowadzi sieć szkół ochrony), twierdzi, że popyt na najemników to zjawisko pozytywne. Ludzie o takich kwalifikacjach nie powinni być wystawiani na pokusę pracy dla gangów czy bandyckich reżimów. Teraz mają szansę działać w podobnym charakterze jak żołnierze służący w misjach ONZ. Kowalczyka nie obraża określenie "najemnik". - To praca jak każda inna. Skoro nie mogę nadal służyć krajowi w jednostce specjalnej, dlaczego mam nie iść na wojnę za pieniądze? - pyta Kowalczyk. Odrzucił już jedną ofertę, bo miał się znaleźć w wielonarodowej ekipie składającej się z Hiszpanów, Włochów i Brytyjczyków. Byłby w niej jedynym Polakiem. Jeśli już ma jechać na wojnę, to chciałby pracować z ludźmi, których zna, do których ma zaufanie, bo od tego często zależy życie. Kowalczyk uważa, że tworzenie międzynarodowych jednostek nie ma sensu, bo żołnierze różnie są szkoleni, a więc inaczej reagują w sytuacjach
kryzysowych.
Ryzyko za 3 tysiące dolarów
Zabici w Iraku byli żołnierze Gromu mieli za sobą 10 lat służby wojskowej, w tym kilka lat szkolenia w tej jednostce. Zanim znaleźli się w Iraku, pół roku spędzili z Gromem w Afganistanie. Przez kilka dni pracy w prywatnej armii musieli ochraniać więcej konwojów niż podczas całej swojej półrocznej służby w Iraku. Ochrona konwojów przez prywatne firmy różni się od ochrony wojskowej przede wszystkim tym, że byli komandosi nie mają do dyspozycji helikopterów, nie mają własnych zwiadowców i systemu wczesnego ostrzegania, są bardziej narażeni na ataki. Pod koniec marca tego roku w Falludży rebelianci zaatakowali konwój chroniony zaledwie przez cztery osoby (zatrudniła ich firma Blackwater). Ochroniarze zostali zabici, a ich ciała powieszono na moście na Eufracie. W kwietniu w Nadżafie kilku najemników Blackwater stoczyło prawdziwą bitwę z dziesięciokrotnie liczniejszą bojówką Muchtady al-Sadra. Przeżyli dzięki temu, że z odsieczą przyszedł im śmigłowiec. Kilka dni temu w zasadzce przy drodze w okolicy Mosulu
rannych zostało trzech komandosów zatrudnionych przez londyńską firmę Global Risk Strategies. W Iraku pracują dla niej głównie byli żołnierze z Fidżi oraz nepalscy Gurkhowie (przez lata stanowili oni trzon elitarnych jednostek brytyjskich).
Violetta Krasnowska, Tomasz Krzyżak