"Przyjdą do Polski, już słychać ich krok". Wstrząsną krajem?
Los jakiejkolwiek lewicy w Polsce i na świecie zależy głównie od tego, czy uda się zorganizować energię społeczną doby kryzysu, aby popchnąć instytucje polityczne we właściwym kierunku - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Michał Sutowski i podkreśla, że na całym świecie wybuchają masowe społeczne protesty, które wkrótce mogą pojawić się i w Polsce. "Przyjdą do Polski, już słychać ich krok" - cytuje słowa Seweryna Blumsztajna z "Gazety Wyborczej".
"Nie znoszą partyjnego establishmentu, żądają równiejszego podziału bogactwa, chcą dla siebie znaleźć miejsce do życia w zamożnych i starzejących się społeczeństwach. Przyjdą do Polski, już słychać ich krok: 15 października, w dniu, kiedy Oburzeni z Madrytu dotrą do Brukseli, polscy 18-letni licealiści organizują swój marsz w Warszawie" - to Seweryn Blumsztajn przypomina na łamach "Gazety Wyborczej" o tym, co w szerokim świecie, a niedługo może i u nas.
Amen, chciałoby się powiedzieć. Od Tel Awiwu, przez Brukselę i Madryt, aż po Nowy Jork i 800 innych miast USA wybuchają społeczne protesty – masy ludzi przejmują przestrzeń publiczną, wyrażając sprzeciw wobec pozbawienia polityki resztek demokratycznej treści. Tylko jaka jest ich własna treść? Ze wszystkich stron – także życzliwych - protestujący słyszą: "To jak właściwie wygląda wasz projekt?"
Irytujące pytanie, z którym mierzyć się muszą wszyscy pragnący jakiejkolwiek zmiany. Bankierzy może i są be, agencje ratingowe też, ale co w zamian? Komunizm chcecie zbudować?! Wydaje się jednak, że ten "przeklęty problem” wszystkich naprawiaczy świata, romantycznych reformatorów, cynicznych rewolucjonistów, a nawet – co odważniejszych – konserwatywnych modernizatorów, ma w tej chwili mniejsze znaczenie. Oczywiście kwestie takie, jak zniesienie ulg podatkowych dla najbogatszych czy powszechne ubezpieczenia zdrowotne w USA; ograniczenie spekulacji cenami mieszkań w Izraelu; wprowadzenie podatku od transakcji kapitałowych w krajach strefy euro – to wszystko ważne i potrzebne postulaty, przy odrobinie wysiłku dałoby się z nich ułożyć przynajmniej zarys projektu społeczno-ekonomicznej zmiany. Nie w tym jednak rzecz. Dużo bardziej istotna jest kwestia stosunku nowych ruchów do polityki partyjnej i tzw. głównego nurtu systemu.
Ruch w USA właściwie nie formułuje konkretnych postulatów. Dlaczego? "Są świadkami skorumpowania polityki. Gdyby zgłaszali jakieś roszczenia wobec rządzących, sugerowałoby to, że władze mogą coś zmienić. A to stałoby w sprzeczności z ich najważniejszą chyba tezą: że instytucje i politycy służą górnemu jednemu procentowi społeczeństwa, a powinny – pozostałym 99 procentom” - jak pisze lewicowa publicystka Katrina vanden Heuvel. Czy oznacza to jałowy protest? Czy okupacja okolic nowojorskiej giełdy i manifestacje pod domem Ruperta Murdocha to tylko wyraz jałowego oburzenia, żalu że świat nie jest taki, jak być powinien? Wielkie "k**wa mać!” na transparencie z rysunku Marka Raczkowskiego? Bynajmniej. Jak pisze redaktorka "The Nation", ruch ten systematycznie przesuwa środek ciężkości amerykańskiej debaty publicznej – przywódcy w końcu kierują swą uwagę tam, gdzie pojawia się duża energia.
Obudzenie lewicowego aktywizmu społeczeństwa, stłumionego wyraźnie po zakończeniu kampanii prezydenckiej Obamy, to ogromny sukces - na ulice znowu wyszły tysiące tych, którzy w pierwszej połowie dekady z takim zaangażowaniem protestowali przeciwko wojennej polityce administracji Busha. Nie dopuścili do zamilczenia obywatelskiego sprzeciwu przez media głównego nurtu (nie tylko prawicową Fox News, również CNN wybiórczo informował o nowojorskich demonstracjach), a zachowawczy Demokraci zostali zmuszeni do choćby minimalnego zwrotu na lewo – pojawiła się np. realna możliwość dodatkowego opodatkowania najbogatszych.
Do lewicowego odpowiednika Tea Party wciąż jednak daleko – także dlatego, że Demokraci wciąż okazują się mało podatni na sygnały oddolne. W odróżnieniu od Republikanów nie potrafią przetworzyć "populistycznej” presji na pozytywną energię polityczną – tak jak niegdyś prezydenci Woodrow Wilson czy Franklin D. Roosevelt. Słaby odzew politycznego mainstreamu może oczywiście prowadzić do sytuacji, przed którą przestrzegał zgromadzonych w Nowym Jorku Slavoj Žižek: "Spędzamy miło czas, ale pamiętajcie: karnawał nic nie kosztuje. Naprawdę ważne jest to, co nastąpi dzień później, kiedy wszyscy będziemy musieli wrócić do normalnego życia. Czy wtedy zajdą jakieś zmiany?”
A co nastąpi? Amerykańscy Demokraci (Platforma Obywatelska, CDU, PSOE...) nie staną się z dnia na dzień ostoją demokratycznego oporu przeciw ekscesom "finansowego” kapitalizmu – w miarę swych (sporych) możliwości będą społeczną energię neutralizować. I właśnie dlatego warto z nowojorskiej mowy Naomi Klein – oprócz "I love you”, rzecz jasna – zapamiętać ten fragment: "Niehierarchiczny, głęboko demokratyczny ruch to wspaniała rzecz. Ale te zasady nie są sprzeczne z tworzeniem w pocie czoła takich struktur i instytucji, które zdołają przetrwać nadchodzące burze”.
Energii społecznej w dobie kryzysu nam nie zabraknie, ale los jakiejkolwiek lewicy w Polsce i na świecie zależy głównie od tego, czy uda się tę energię zorganizować, aby popchnąć instytucje polityczne we właściwym kierunku – w duchu nieśmiertelnej frazy twórcy New Dealu "a teraz wyjdźcie na ulice i zmuście mnie do tego”. Tea Party stworzyło struktury nacisku na Republikanów; amerykańscy progresywiści szybko się uczą. Na naszym podwórku ostatnią rzeczą, na którą możemy sobie pozwolić, jest powyborczy triumfalizm. Bez lewicowych instytucji "społeczeństwa politycznego" postępowych posłów następne wybory mogą wymieść z sejmu.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski